Rozdział szósty. Święty Augustyn z Canterbury

W wielkim mieście Rzymie był akurat dzień targowy, a sprzedawcy pokrzykiwali wokoło zupełnie tak samo, jak dzisiaj. Ale między targami w Rzymie a naszymi istnieje wielka różnica, i to taka, która nam może się wydawać dziwna i okrutna. Zamiast owiec, wołów czy przywożonych ze wsi zielonych warzyw, sprzedawano tam ludzi, dorosłych i dzieci, nawet takie zupełnie maleńkie. Na wielkim placu handlowym, pod palącym słońcem, stali z odkrytymi głowami niewolnicy, albo patrząc przed siebie tępym, zrozpaczonym wzrokiem, albo rzucając przerażone spojrzenia na kłębiący się wkoło tłum kupujących i handlarzy.

Nagle w tłumie zapadła cisza, ponieważ na plac wszedł pewien bardzo ważny człowiek. Ludzie cofali się przed nim z szacunkiem i pochylali głowy, gdy ich mijał, gdyż Grzegorz, a o nim tu mowa, był opatem wielkiego klasztoru w Rzymie, bardzo kochanym przez wszystkich, nawet przez okrutnych rzymskich żołnierzy. Szedł przez plac szybko, jakby chciał go opuścić jak najrychlej, gdyż jego dobre serce zasmucał widok cierpień niewolników, którym nie mógł pomóc.

Nagle jednak tłum się przed nim rozstąpił i Grzegorz zatrzymał się zdumiony na widok, jaki ukazał się jego oczom. Była to grupka małych, jasnowłosych chłopców z Anglii, których pojmano podczas wojen i przywieziono tutaj na sprzedaż jako niewolników. Grzegorz nigdy wcześniej nie widział takich chłopców. Wszędzie dokoła stali ciemnoocy i śniadzi mieszkańcy Italii lub czarnoskórzy niewolnicy z Afryki, natomiast ci chłopcy, o złotych lokach, bladych twarzach i oczach błękitnych jak niebo, wydali się Grzegorzowi przybyszami z innego świata.

– Skąd oni pochodzą i jak się nazywają? – spytał biskup człowieka, który stał u jego boku.

– Pochodzą z dzikiej wyspy położonej hen za morzem, a ludzie nazywają ich Anglikami – odparł człowiek.

Wówczas dobry biskup spojrzał z litością na piękne dzieci i zbierając się do odejścia mruknął do siebie:

– Powinni się nazywać nie Anglikami, a Aniołami.

Widok tych chłopców, tak silnych, nieustraszonych i pięknych, kazał Grzegorzowi wiele rozmyślać o małej wyspie Brytanii, leżącej daleko za morzami, skąd pochodzili. Wiedział, że ludzie, którzy tam mieszkają są dzicy i wojowniczy, że wyznają własną dziwną religię i że bardzo niewielu z nich jest chrześcijanami. Ale wiedział również, że choć trudno ten lud podbić i trudno nauczać, jest on wart wszelkich wysiłków. Zapragnął zdobyć te dusze dla Chrystusa i pokazać im, jak służyć prawdziwemu Bogu.

W owych czasach ludzie mieszkający w Italii wiedzieli niewiele o tej odległej wyspie, a podróż do Anglii wydawała im się równie trudna i niebezpieczna, jak nam podróż w najdziksze regiony Afryki. Oczywiście w Anglii nie ma ani lwów, ani tygrysów, niemniej wysocy, jasnowłosi wojownicy, którzy tam mieszkali, byli dzicy i odważni, a walka z nimi mogła okazać się trudniejsza niż z dzikimi zwierzętami w innych krainach.

Nietrudno zatem uwierzyć, że gdy święty Grzegorz, zostawszy papieżem, wybrał czterdziestu mnichów i wysłał ich z misją na tę odległą wyspę, ci wcale nie mieli ochoty ruszać w podróż, gdyż na samą myśl o niej trzęśli się ze strachu.

Na ich czele stanął jednak mnich, który nie wiedział co to strach i który w służbie Pana gotów był zmierzyć się ze wszelkimi niebezpieczeństwami. Nazywał się Augustyn, a Grzegorz wybrał go na przywódcę wyprawy, ponieważ wiedział, że jego odwaga wzmocni innych, a jego mądrość poprowadzi ich właściwą ścieżką.

By dotrzeć na odległe wybrzeże, skąd statek przewoził podróżnych przez morze do Brytanii, trzeba było podróżować wiele dni i nocy, a nim mnisi przebyli choć połowę tej drogi, postanowili w rozpaczy zawrócić. Dosłownie ze wszystkich stron dobiegały ich tak straszliwe opowieści o okrucieństwie wyspiarzy, że ich serca, które nigdy nie były zbyt odważne, przepełnił strach i nie chcieli iść ani kroku dalej. Nie zdołały ich przekonać żadne słowa Augustyna, zgodzili się jedynie, by on sam wrócił do Rzymu i przedstawił ich prośbę świętemu Grzegorzowi – błagali w niej, by papież nie wystawiał ich na tak straszliwe niebezpieczeństwo. Obiecali również, że jeśli Augustyn to dla nich uczyni, będą czekać na jego powrót i zastosują się do wszelkich poleceń papieża.

Nie musieli długo czekać na powrót Augustyna z odpowiedzią. Ciemna twarz mnicha promieniała, a oczy błyszczały mu blaskiem zwycięstwa, gdy odczytywał towarzyszom list od świętego Grzegorza. Nie było mowy o powrocie. Święty Grzegorz napisał krótko, ale stanowczo: „Lepiej wcale nie rozpoczynać pracy, niż porzucać ją, gdy tylko pojawi się niebezpieczeństwo. Dlatego, moi synkowie, ruszajcie dalej z Bożą Pomocą”.

Mnisi usłuchali i z Augustynem na czele ruszyli w drogę, niemal bez nadziei, że unikną czyhających na nich niebezpieczeństw. Spodziewali się, że gdy tylko przybędą na miejsce, zostaną natychmiast zabici przez dzikich wyspiarzy.

Największą dla nich próbą była chwila, gdy ich statek odbił od wybrzeży Francji, a oni patrzyli, jak ląd niknie w oddali. Przed sobą nie widzieli nic prócz wzburzonych fal i zimnego, szarego nieba. Wydało im się wtedy, że porzucają ciepłą i bezpieczną krainę, by zapuścić się w ciemne regiony, gdzie nie ma nic, prócz niepewności i niebezpieczeństwa. Nigdzie na morzu nie widać było zresztą tej wyspy, której sama nazwa budziła w nich strach. Wydała im się jeszcze groźniejsza niż dotąd, ponieważ spowijała ją tajemnicza, szara mgła.

Ale choć o tym nie wiedzieli, tak naprawdę nie mieli się czego obawiać ze strony wyspiarzy, ponieważ królowa tej części Anglii, gdzie wylądowali, była chrześcijanką i nauczyła swego małżonka, króla Etelberta, okazywać litość i dobroć. Dlatego grupka zziębniętych i przerażonych mnichów spotkała się na wyspie z miłym i uprzejmym powitaniem, a zamiast wrogów znalazła tu przyjaciół.

Na ich spotkanie wyszedł sam król, który polecił, by słudzy przywiedli przed jego oblicze tych obcych przybyszów, chciał bowiem osobiście zbadać sprawy, które ich tu sprowadzają. Nie przyjął ich jednak w pałacu czy na zamku, ale na otwartej przestrzeni, gdyż sądził, że tak będzie bezpieczniej, jeśli ci cudzoziemcy okażą się groźnymi magami albo czarnoksiężnikami.

Dziwny musiał to być widok, gdy czterdziestu mnichów, z Augustynem na czele, ruszyło w procesji z plaży na wielką zieloną łąkę, gdzie czekał na nich król w otoczeniu swego wojska. Wysocy, jasnowłosi wojownicy, którzy z mieczami w ręku strzegli króla, na pewno ze zdumieniem spoglądali na tych odzianych na czarno ludzi z wygolonymi głowami i pustymi rękami. Mnisi nie mieli żadnej broni, nie nieśli też chorągwi, która wskazywałaby skąd przybyli i w czyim imieniu – jedynie człowiek idący na czele procesji wznosił wysoko srebrny krzyż i wizerunek ukrzyżowanego człowieka. Zamiast okrzyków bojowych, słychać było melodyjny śpiew, a choć zanosiło go wiele głosów, słuchaczom zdawało się, że śpiewa tylko jeden.

Gdy mnisi przybyli na łąkę, Augustyn wystąpił naprzód i czekał na pierwsze słowa króla.

– Kim jesteś i skąd przybyli ci ludzie, którzy ci towarzyszą? – spytał król. – Sądzę, że przychodzicie w pokoju, gdyż w przeciwnym wypadku na pewno przenieślibyście ze sobą broń inną niż ten srebrny amulet i malowany znak. Chciałbym jednak poznać przyczyny waszego przybycia na naszą wyspę.

Wówczas Augustyn powoli i wyraźnie opowiedział historię ich pielgrzymki oraz nowinę, jaką przynosili. A mówił tak długo, że słońce zaczęło zachodzić i wkrótce nad spokojnym morzem, szumiącym u stóp łąki, na której siedzieli, zapadł zmrok.

Król pochylił się do przodu rozważając starannie słowa, jakie usłyszał i zaglądając w twarze tych nieznanych posłańców pokoju. W końcu przemówił, a znużeni mnisi i wierni rycerze, słuchali chciwie jego słów.

– Dobrze opowiadałeś – rzekł król do Augustyna. – Może być i tak, że to, o czym mówiłeś, jest prawdą. Ale człowiek nie zmienia swej religii w jednej chwili. Chcę najpierw więcej usłyszeć na ten temat. Do tego czasu moi ludzie zaopiekują się wami, zaś ci, którzy zapragną słuchać waszych nowin, mogą to śmiało czynić.

Były to miłe i uprzejmie słowa powitania dla grupy biednych i zmęczonych mnichów. Gdy uprzejmi mieszkańcy wyspy za przykładem swego króla powitali ich przyjaźnie, i dali im żywność i schronienie, przybysze powtarzali sobie słowa świętego Grzegorza, jakie wypowiedział niegdyś na rynku w Rzymie: „Powinni się nazywać nie Anglikami, a Aniołami”.

Wkrótce król Etelbert podarował mnichom na własność dom i pozwolił im odbudować stary kościół w Canterbury, który dawno popadł w ruinę. Mnisi prowadzili tu proste i spokojne życie, takie samo, jak w klasztorze w Italii, dzień i noc modląc się za dusze tego pogańskiego ludu i nauczając wyspiarzy, zarówno słowem, jak i własnym przykładem, co to znaczy dobrze służyć Jezusowi Chrystusowi.

Niedługo już ludzie zaczęli słuchać gorliwie tej nowej nauki, a sam król został ochrzczony wraz z wieloma towarzyszami. Pieśń, którą mnisi śpiewali zaraz po wylądowaniu na wyspie, nie wydawała się już nikomu dziwna i tajemnicza, gdyż i sami mieszkańcy wyspy nauczyli się śpiewać „Alleluja” i oddawać cześć Bogu pod znakiem srebrnego Krzyża.

Augustyn bardzo pragnął, by stary Kościół brytyjski przyłączył się do jego zgromadzenia, aby wspólnie mogli czynić zbożne wysiłki pod kierownictwem świętego Grzegorza. Ale członkowie Kościoła brytyjskiego nie byli pewni, czy mogą zaufać tym cudzoziemcom, dlatego poprosili o spotkanie nim zaczną snuć plany wspólnej pracy.

Stary Kościół brytyjski został niemal całkowicie zniszczony i liczył zaledwie kilku duchownych. Nie byli oni pewni, czy powinni przyłączyć się do Augustyna i jego cudzoziemskich mnichów, czy raczej nadal pracować samodzielnie, a w swej rozterce udali się po radę do świętego pustelnika.

– Jeśli ten człowiek przybywa od Boga, wówczas idźcie za nim – odrzekł im pustelnik.

– Ale skąd będziemy wiedzieli, czy przybywa od Boga? – spytali.

Pustelnik pomyślał przez chwilę, po czym rzekł:

– Prawdziwy sługa Boży jest zawsze skromny i pokornego serca. Idźcie się z nim spotkać. Jeśli podniesie się, by was powitać, będziecie wiedzieli, że naprawdę nosi jarzmo Chrystusa, i że poprowadzi was właściwą ścieżką. Ale jeśli będzie dumny i wyniosły, potraktuje was z pogardą, i nie wstanie na wasz widok, wtedy lepiej go unikajcie.

Zgodnie z tą radą księża i biskupi Kościoła brytyjskiego umówili spotkanie z Augustynem pod wielkim dębem, który później nazwano „dębem Augustyna”. Starannie przygotowali wszystko tak, aby przeprowadzić próbę zalecaną przez pustelnika. Poczekali, by cudzoziemscy mnisi przybyli na miejsce pierwsi i mieli czas zasiąść wygodnie.

Niestety Augustynowi nie przyszło do głowy, by powstać na powitanie brytyjskich biskupów, oni zaś źle to przyjęli i nie chcieli się zgodzić na żadne jego propozycje, choć ich ostrzegał, że jeśli nie połączą z nim swych sił, prędzej czy później ulegną swym wrogom.

Bardzo rozczarowany Augustyn powrócił do Canterbury i pracował tam przez wiele lat bez żadnej pomocy, aż wszyscy, którzy zamieszkiwali tę część Anglii, zostali chrześcijanami.

Papież Grzegorz, gdy dowiedział się o jego pracy, był bardzo zadowolony i uznał, że należy wynagrodzić skromnego mnicha jakimś ważnym stanowiskiem. Dlatego uczynił Augustyna arcybiskupem Canterbury, pierwszym arcybiskupem jakiego dostała Anglia. W owych czasach była to bardzo skromna ceremonia – zaledwie kilku mnichów klęczało przy tronie, na który intronizowano arcybiskupa – ale w jej trakcie pełna zapału ciemna twarz Augustyna promieniała blaskiem zwycięstwa i pokornej wdzięczności. To stanowisko wydało mu się przypieczętowaniem jego misji i gwarancją, że Brytania już nigdy nie odwróci się od wiary chrześcijańskiej.

Gdyby te ciemne, pełne zapału oczy mogły spojrzeć w przyszłość, wówczas dostrzegłyby tłum następców zasiadających na jego prostym krześle arcybiskupim, które obecnie znajduje się w opactwie westminsterskim i jest traktowane jak jeden z największych skarbów Anglii.

Zobaczyłby również to, co najbardziej rozradowałoby jego serce – chrześcijańską Anglię otaczającą czcią miejsce, gdzie niegdyś stał jego klasztor, zbudowaną na jego cześć szkołę oraz młodych Anglików przygotowujących się do zostania misjonarzami i ruszających w świat, by nauczać Ewangelii, zupełnie tak samo, jak wiele wieków wcześniej niewielka grupka mnichów, z Augustynem na czele, ruszyła na tę wyspę.

Ale choć Augustyn nie mógł wiedzieć tego wszystkiego, jego serce wypełniała ogromna nadzieja i wielka miłość do mieszkańców wyspy. Wydawali mu się teraz własnymi dziećmi i był szczęśliwy, że może spędzić wśród nich całe życie.

Gdy jego ziemska praca dobiegła końca i wierna dusza opuściła parafian, ci pochowali go na wyspie, która niegdyś wydawała mu się miejscem wygnania, a która w końcu zaczęła znaczyć dla niego więcej niż słoneczna Italia skąd pochodził.

Amy Steedman

Powyższy tekst jest fragmentem książki Amy Steedman W Ogrodzie Boga. Fascynujące opowieści o świętych.