Rozdział szósty. Ścieżka świętości

Chociaż setki chłopców przyłączyły się do niedzielnego oratorium i do domu w Valdocco, dookoła byli przecież inni, których nie udało się upolować temu łowcy dusz. Przywódca gangu młodych łotrzyków zdziwił się pewnego dnia, gdy zauważył nieobecność członka swojej bandy.

– Gdzie on się podział? – pytał.

– Och, wiem – powiedział ktoś. – Poszedł do oratorium don Bosko.

– Co to jest, do diaska?

– Podobno to takie miejsce, gdzie spotykają się chłopcy, biegają, bawią się, modlą, śpiewają i chodzą do kościoła.

– Biegają i bawią się, mówisz? To by mi pasowało. Gdzie to jest?

– W Valdocco.

Chłopiec natychmiast ruszył w drogę. Drzwi były zamknięte, bo wszyscy poszli do kaplicy, ale wspiął się na mur i zeskoczył na dziedziniec. Chłopiec z oratorium, który minął go w drodze do kościoła, powitał go jak kolegę. Don Borel właśnie wygłaszał jedno ze swoich niepowtarzalnych kazań o owcach i wilkach, i pokazywał, jak to owce próbowały wieść spokojne życie, a wilki były złymi typkami, które chciały je sprowadzić na złą drogę.

– Unikajcie złego towarzystwa – powiedział. – Tych, którzy bluźnią, kradną i nie boją się Boga. Tutaj, w oratorium, jesteście jak w zagrodzie chronionej przez silne owczarki, które nie pozwolą zrobić wam krzywdy i zajmą się wami. Przychodźcie jak najczęściej do oratorium w niedziele i święta, a będziecie bezpieczni od ataku wilków.

Nowo przybyły chłopiec nigdy przedtem nie słyszał równie prostego, praktycznego kazania. Wszystko zrozumiał. Po kazaniu chłopcy zaśpiewali litanię do Najświętszej Maryi Panny, a ponieważ sam lubił śpiewać, przyłączył się do nich.

– Kim jest don Bosko? – zapytał kolegę, kiedy wyszli z kościoła. – Czy to ten, który odprawił Mszę?

– Nie – odparł chłopiec. – Chodź, zaprowadzę cię do niego.

Don Bosko był w ogrodzie, otoczony gromadą chłopców. Serdecznie powitał nowego i zaprosił do zabawy.

– Widziałem cię i słyszałem, jak śpiewasz – powiedział. – Masz bardzo ładny głos. Chciałbym cię uczyć.

Tych kilka miłych słów zupełnie podbiło serce chłopca. Zaczął regularnie przychodzić do oratorium. Przyprowadził też kolegów. Jego rodzice, którzy byli przeciwni Kościołowi, sprzeciwiali się jednak i bili go, kiedy mówił, że w oratorium uczy się samych dobrych rzeczy. Znęcali się nad nim tak okrutnie, że wreszcie uciekł do don Bosko, szukając schronienia. Rozwścieczeni rodzice przybyli za nim.

– Pójdę na policję – groził ojciec chłopca. – Pomogą mi wyrwać dzieciaka z waszych łap.

– Pójdę z panem – powiedział na to don Bosko – i opowiem jak traktujecie własne dziecko.

To ich przekonało. Odeszli, zaniepokojeni, a chłopiec został wychowankiem oratorium. Był uzdolniony muzycznie i bardzo inteligentny, uczył się bardzo szybko, a wreszcie został księdzem i organistą w oratorium.

Pewnego dnia, kiedy don Bosko poszedł się ogolić, ujrzał małego jedenastolatka, praktykanta u golarza, i zaprzyjaźnił się z nim.

– Byłeś u Pierwszej Komunii świętej? – zapytał.

– Nie.

– A chodzisz na lekcje religii?

– Czasami, kiedy mam czas.

– To dobrze. Chciałbym, żebyś mnie ogolił.

– Nie! Proszę zaczekać! – zawołał przestraszony golarz. – On dopiero się uczy.

– Nigdy się nie nauczy, jeśli nie będzie ćwiczył – odpowiedział don Bosko. – Dalej, chłopcze!

– Jeśli łaska – protestował dalej golarz – wolałbym, żeby nie ćwiczył na księdzu.

– Ale ja chcę, żeby mnie ogolił – upierał się don Bosko.

Po dość bolesnym kwadransie wstał z fotela.

– Będziesz naprawdę sławnym golarzem – powiedział i zaprosił małego praktykanta na niedzielne spotkanie w oratorium. Tam przygotował go do spowiedzi, a niedługo potem, kiedy po śmierci matki mały został sierotą, zabrał go i wychował w oratorium.

Jak widzieliśmy, dzielnice sąsiadujące z Valdocco nie cieszyły się dobrą reputacją. Don Bosko miał więc ogromne pole do prowadzenia pracy apostolskiej wśród podejrzanych typków, którzy wciąż przesiadywali w knajpach albo bili się przed nimi. Zbliżały się ważne święta kościelne, więc spędzał z nimi więcej czasu niż zwykle, namawiając, by przyszli do spowiedzi i pogodzili się z Bogiem.

– Przyjdźcie wtedy, kiedy najbardziej wam pasuje, moje drogie dzieci – mówił. – Zawsze jestem do waszej dyspozycji, nawet w środku nocy. A kiedy już zrobimy wszystko, co trzeba, możemy napić się wina. Razem wypijemy wasze zdrowie.

Wielu zatwardziałych grzeszników zmieniło się pod wpływem jego budzącej zaufanie, niezachwianej łagodności, pod wpływem jego zrozumienia dla ludzkich słabości i wiary, że nawet w najgorszym charakterze tkwi odrobina dobra.

Kiedy don Bosko wybierał się w podróż, zawsze próbował znaleźć sobie miejsce przy woźnicy. Rozmawiał z nim na każdy temat, aż stopniowo rozmowa zaczynała schodzić na temat duszy rozmówcy. Czasami kończyło się na obietnicy pójścia do spowiedzi, a nawet na spowiedzi na miejscu. Pewnego dnia, w drodze do Castiglione zapytał woźnicę, czy ten spełnił już swoje wielkanocne obowiązki.

– Nie – odparł mężczyzna. – Od dawna nie byłem u spowiedzi, ale przysięgam, że jeśli odnalazłbym ostatniego księdza, któremu się spowiadałem, poszedłbym jak w dym.

– Kto to był?

– Don Bosko z Turynu. Może ksiądz o nim słyszał?

Don Bosko się zaśmiał.

– Proszę bardzo.

Mężczyzna przyjrzał mu się uważniej.

– Rzeczywiście. Nie poznałem księdza. Ale przecież nie mogę przystąpić do spowiedzi ot tak, w tej chwili, prawda?

– Dlaczego nie? Daj mi lejce. – I kiedy konie dreptały zadowolone, woźnica oczyścił duszę przed swoim towarzyszem podróży.

Innym razem, gdy don Bosko wracał po południu z Mszy świętej w kościele po drugiej stronie miasta, ujrzał, że zbliżają się do niego czterej groźnie wyglądający mężczyźni. Kiedy próbował ich ominąć, stanęli przed nim, przyjmując zawadiackie miny. W pobliżu nie było żywej duszy.

– Słuchaj – powiedział jeden z nich. – Posprzeczaliśmy się między sobą. Może ty zdecydujesz, który z nas ma rację?

– No, zdecyduj – powiedział drugi, nie wspominając o powodzie sprzeczki. Było oczywiste, że szukają powodu do bijatyki.

– Przyjaciele – powiedział don Bosko. – To nie miejsce na kłótnie, tu jest zbyt dziko. Chodźmy do miasta i omówmy problem przy filiżance gorącej kawy.

– Ciekawe kto za nią zapłaci.

– Ja, oczywiście, bo przecież was zapraszam.

Cała piątka ruszyła razem i nie minęło wiele czasu, a już wszyscy gawędzili ze sobą dość przyjaźnie.

– Czekajcie – powiedział don Bosko. – Mijamy kościół. Może wejdziemy i zmówimy Zdrowaś Maryjo, zanim napijemy się kawy?

– Chce nam zwiać – warknął jeden z opryszków.

– Wcale nie – odrzekł don Bosko. – Nie proszę o wiele.

– Znamy się na tych waszych sztuczkach. Zaczniemy od jednej „zdrowaśki”, a za chwilę będziemy klepać cały Różaniec.

– Mówiłem tylko o Zdrowaś Maryjo i to miałem na myśli. Chodźcie.

Zaprowadził wszystkich czterech do kościoła i zmówił Zdrowaś Maryjo, a mężczyźni w mniejszym lub większym stopniu przyłączyli się do modlitwy.

– Teraz chodźmy na kawę – powiedział ksiądz. Przy gorącym napoju wrócił im dobry nastrój.

– Trochę się poznaliśmy – rzekł don Bosko, płacąc rachunek. – Zapraszam więc do mnie na kolację.

Weszli z nim do domu, gdy nagle odwrócił się do nich.

– Kiedy ostatni raz byliście u spowiedzi? – zapytał. – Gdybyście mieli dzisiaj umrzeć, jak by to wyglądało?

Spojrzeli na siebie niepewnie. W końcu jeden z nich wybuchł:

– Och, don Bosko, gdyby wszyscy księża byli tacy jak ty, z przyjemnością chodzilibyśmy do spowiedzi.

– Oto więc jestem – odpowiedział.

– Nie jesteśmy przygotowani.

– Zostawcie to mnie.

Brał ich po kolei do swojej izby, gdzie wszyscy oprócz jednego wyspowiadali się i szczerze obiecali poprawę. Ostatni odmówił, twierdząc, że nie musi się spowiadać, ale wszyscy wyszli od don Bosko, dziękując mu i przysięgając, że jeszcze go odwiedzą.

Innym razem, po zmroku, w odosobnionym miejscu zatrzymał go podejrzany gość i zażądał sakiewki z pieniędzmi. Don Bosko odpowiedział mu spokojnie pytaniem, jakie nieszczęśliwe okoliczności zmuszają go do tego, co nawet jemu musi zdawać się złe. Słowo po słowie wyciągnął od niego całą żałosną historię, potem przysiadł na murku, a mężczyzna uklęknął obok i się wyspowiadał. Miejsce było ciemne, ale kanonik katedry, przechodząc obok zauważył w cieniu dwie postaci.

– Aha – mruknął do siebie. – Oto i don Bosko przy swoich codziennych zajęciach.

W oratorium był szesnastoletni, wyrośnięty chłopak o imieniu Albert. Zaczął nieźle, ale jego koledzy sprowadzili go na złą drogę i stał się źródłem utrapienia dla don Bosko.

Pewnego dnia spotkali się twarzą w twarz na schodach. Nie było dokąd uciec.

– Dlaczego tak mnie unikasz, Albercie? – zapytał łagodnie don Bosko. – Wiesz, że potrzebna ci spowiedź, i to jak najszybciej.

Chłopiec milczał.

– Nie wyspowiadasz się? Dobrze, posłuchaj. Przyjdzie czas, kiedy będziesz mnie potrzebował, ale nie będziesz mógł mnie znaleźć.

Niedługo potem, po nocnych modlitwach, don Bosko powiedział poważnie:

– Jeden z was umrze przed upływem miesiąca. Nie przyjdzie do mnie, ale i tak polecę go opiece Anioła Stróża. Zbliża się święto Niepokalanego Poczęcia, a potem Boże Narodzenie. Na te dni należy oczyścić serce. Niech ten chłopiec oczyści swoje czym prędzej, bo czasu nie zostało wiele.

Albert, który pozostał niewzruszony, unikał don Bosko jeszcze bardziej niż przedtem i za namową swojego kolegi nie poszedł do spowiedzi przed żadnym ze świąt. Trzydziestego grudnia, raczej wbrew swej woli, don Bosko przychylił się do prośby księżniczki Montmorency-Laval, przyjaciółki i dobrodziejki, żeby poprowadził nabożeństwo czterdziestogodzinne w kościółku w jej posiadłości w Borgo.

– Nikt nie jest chory? – upewnił się przed wyjazdem. – Nie będzie mnie przez cztery dni.

– Nikt. Niech się ksiądz nie obawia.

Po południu do Alberta podszedł jeden z jego dawnych kolegów z klasy, teraz seminarzysta.

– Słuchaj, Albert – powiedział. – Żyjesz czy już umarłeś?

– Umarłem – odpowiedział Albert, a koledzy wybuchli śmiechem.

Na kolację były gorące ciastka. Albert zjadł je tak łapczywie, że wieczorem poczuł się bardzo chory. Wdało się zapalenie otrzewnej, a lekarz, po którego natychmiast posłano, doradził udzielenie ostatniego namaszczenia.

– Chcę do don Bosko! Chcę do don Bosko! – jęczał chłopiec. – Nie chciałem się do niego zwrócić, a teraz jest już za późno.

Na miejscu był don Rua i jemu chłopiec się wyspowiadał.

– Proszę powiedzieć don Bosko, że jest mi ogromnie przykro – wyznał. – Nie zasługuję na przebaczenie, ale wiem, że mi wybaczy. – Potem, wskazując na kolegę, który był przyczyną jego kłopotów, dodał: – Podejdź, Feliksie. Wiesz, że to twoja wina, że oddaliłem się od don Bosko, ale wybaczam ci tak, jak wierzę, że Bóg mi wybaczy.

Inny wyrostek tak bardzo się wstydził, że nie podchodził do spowiedzi. Don Bosko spotkał go pewnego dnia na korytarzu.

– Mój chłopcze – zagadnął. – Wyspowiadaj się, komu chcesz. Najważniejsze, żebyś o wszystkim powiedział. Idź do wybranego księdza chociaż raz w roku i nie zapomnij wspomnieć o tym i o tym, i jeszcze o tym.

Chłopiec spłonął rumieńcem i zawstydzony powiedział:

– Wyspowiadam się tobie, don Bosko. Teraz, w tej chwili.

Innego dnia, mijając jednego z wychowanków, szepnął:

– Kiedy przystąpisz do spowiedzi? Jest ci pilnie potrzebna.

– Przecież wczoraj się spowiadałem księdzu Piero.

– Nie, nie – odparł don Bosko. – To nie była dobra spowiedź. Nie powiedziałeś mu tego. – Wymienił grzech, o którym grzesznik wstydził się wspomnieć. Chłopiec spojrzał na niego, osłupiały, a po chwili wybuchł płaczem.

We wczesnych dniach oratorium był tam nowo przyjęty chłopak, który miał wiele ciemnych sprawek na sumieniu. Chłopiec ten postanowił najpierw wyspowiadać się w kościele Consolata w mieście, zanim wstąpił do oratorium, żeby zacząć nowe życie. Wieczorem ujrzał innych chłopców, zgromadzonych wokół don Bosko i dołączył do nich. Wszyscy rozprawiali o cudownych zdolnościach księdza, który potrafił czytać w duszach, a niektórzy podawali przykłady z własnego doświadczenia.

– Och – powiedział nowy. – Nie wierzę, że don Bosko umiałby coś wyczytać z mojej duszy. Jeśli mu się to uda, to może publicznie ogłosić moje grzechy.

– Podejdź – powiedział Święty, uśmiechając się. Pochylił się nad chłopcem i zaczął mu szeptać do ucha. Przerwał na chwilę, popatrzył na niego uważnie i po chwili znów zaczął mówić. Twarz chłopca robiła się coraz bardziej czerwona.

– A więc to ty wysłuchałeś dzisiaj mojej spowiedzi w kościele Consolata! – zawołał gniewnie.

Chłopcy się zaśmiali.

– Niezły pomysł! – krzyczeli. – Tyle że don Bosko nigdzie dzisiaj nie wychodził.

Jeden z przyjaciół don Bosko opowiadał na wakacjach w Nicei o jego cudownym darze. Słuchacze uśmiechali się z powątpiewaniem, a jakaś dama powiedziała wprost, że chciałaby wystawić księdza na próbę.

– Jeśli ten duchowny odważy się ocenić stan mojej duszy, to może uwierzę – powiedziała.

Jednogłośnie postanowiono, że warto spróbować, więc dama napisała list do don Bosko. Parę dni później dostała list z odpowiedzią: „Pogódź się ze swoim mężem i raz w roku – mowa była o dwudziestu latach – idź do spowiedzi do tego i tego księdza. Po upływie tego czasu twoja dusza będzie czysta”.

Don Bosko nie tylko umiał czytać w ludzkich sercach. Podobnie jak kilkoro innych świętych wyczuwał złą aurę w tych, którzy splamili się złym uczynkiem lub myślą. Ten dar zyskał taką sławę, że czasami grzesznicy, wstydząc się albo bojąc wyjawić prawdę, mówili: „Powiedz, czym zgrzeszyłem”, a on robił to, o co go prosili, grzesznicy zaś tylko potakiwali.

Od czasu do czasu sam proponował taką metodę:

– Wyznasz mi swoje grzechy, czy ja mam je wymienić?

Zdarzało się, że przed wielkimi świętami, kiedy nachodziły go tłumy wiernych i nie miał czasu wysłuchać ich wszystkich, po prostu chodził między ludźmi, udzielając rozgrzeszenia:

– Ty możesz przystąpić do Komunii. I ty. I ty – mówił, dotykając głów chłopców. Często bywało, że spędzał w konfesjonale osiem czy dziesięć godzin. Wracał do domu o dziesiątej albo jedenastej w nocy, słaniając się z głodu, i siadał przy posiłku, który czekał na niego od trzech godzin. Bywało wiele razy, że zastał drzwi stołówki zamknięte na cztery spusty, a kucharz zapomniał o nim i poszedł spać. Don Bosko uśmiechał się wtedy.

– Hm, mała zmiana w codziennej monotonii – mówił do siebie. – Jutro będę miał lepszy apetyt.

Nigdy nie dopuszczał do siebie myśli o zmęczeniu. Pewnej nocy, po dziesięciu godzinach pracy, dwaj księża odprowadzali go do pokoju. Nagle stanął przed nimi nowicjusz i poprosił o wysłuchanie spowiedzi. Don Bosko ledwie się trzymał na nogach, więc dwaj zakonnicy spojrzeli na siebie, skonsternowani.

– Pozwól ojcu odpocząć. Możesz wrócić rano – nalegali, ale don Bosko zwrócił się do chłopca:

– Chodź, synku. Wysłucham cię w mojej izbie.

Zawsze było tak samo. O każdej godzinie dnia i nocy, zawsze był gotowy. Kto mógł przewidzieć, czy właściwy moment jeszcze nadejdzie, jeśli odłoży się go na później? W dniu św. Szczepana (26 grudnia), po długiej nocnej Mszy świętej i niekończących się spowiedziach, które ją poprzedziły, był zupełnie wykończony. Nagle przyszło do niego pięciu czy sześciu chłopców z niedzielnych spotkań i poprosili, żeby wysłuchał ich spowiedzi. Zabrał ich do swojego pokoju, wysłuchał dwóch spowiedzi i zasnął na ramieniu trzeciego z chłopców. Pierwsi dwaj na palcach wyszli z izby, pozostali trzej usiedli bardzo cicho, a szósty nadal klęczał bez ruchu przy ojcu. Piętnaście minut później don Bosko się ocknął.

– Biedaku – westchnął. – Jak długo czekacie? Dlaczego mnie nie obudziliście?

– To byłby grzech, ojcze – odparli. – Byłeś bardzo zmęczony i tak głęboko spałeś.

– Taka szansa już się nie powtórzy – dodał dumnie mały grzesznik. – Przez cały czas opierał głowę na moim ramieniu.

Pewnego dnia posłańcy przyszli po don Bosko, żeby spotkał się z dwoma możnymi urzędnikami, których poznał w Rzymie i zaprosił na spotkanie, jeśli kiedykolwiek odwiedzą Turyn. Święty akurat słuchał spowiedzi swoich chłopców.

– Proszę, ubłagajcie tych dżentelmenów, żeby na mnie poczekali – powiedział. – Teraz nie mogę wyjść.

Minęło pół godziny, potem godzina, półtorej – ani śladu don Bosko! Wreszcie, kiedy od konfesjonału odszedł ostatni grzesznik, don Bosko mógł spotkać się z gośćmi.

– Nie gniewajcie się na mnie – prosił. – Niektórych trzeba wysłuchać od razu. Jeśli wypuści się ich z garści, to mogą już nigdy nie wrócić.

Był niezmiernie cierpliwy. Chłopcy mogli wracać do niego po kilka razy dziennie i wciąż przyjmował ich z tą samą łagodnością.

– Miał dar nad darami – mówił kardynał Cagliero, jeden z jego pierwszych wychowanków. – Umiał obudzić w naszych sercach najpełniejszą wiarę w łaskę Boga i zbawienny lęk przed Jego sprawiedliwością. Nigdy nie dziwiły go nasze chwile zwątpienia. „Ludzka natura jest chwiejna – powtarzał. – A diabeł najbardziej zaciekle atakuje po nawróceniu. Miejmy wiele współczucia dla tych, którzy upadli”.

Cuda dokonywane przez don Bosko stały się sławne, chociaż on sam był oburzony, kiedy mu je przypisywano.

– Ja tylko każę ludziom zwrócić się do Matki Bożej – przekonywał. – To Jej zasługa. – Przyparty do muru lub w obliczu oczywistych faktów, czasami przyznawał: – Działamy wspólnie, Matka Boża i ja.

W dzień po poświęceniu kościoła pod wezwaniem Matki Bożej Wspomożycielki Wiernych pewna biedna, sparaliżowana kobieta nalegała, żeby ją tam zabrać wozem. Tłum przed wejściem był tak gęsty, że woźnica nie mógł dostać się w pobliże. Nagle chora kobieta dostrzegła don Bosko, otoczonego ludźmi, którzy błagali go o błogosławieństwo, podskoczyła i podeszła do niego.

– Jestem zdrowa! Jestem zdrowa! – zawołała.

– Widzimy – potaknęli jej towarzysze i odprowadzili ją do kościoła, gdzie kobieta wzniosła żarliwe modły dziękczynne.

Innym razem dwie kobiety przyprowadziły do kościoła niewidomą dziewczynę, żeby się pomodliła. Ta po modlitwie chciała koniecznie spotkać się z don Bosko.

– Od jak dawna nie widzisz? – zapytał.

– Od jakiegoś czasu miałam słaby wzrok, ale w zeszłym roku oślepłam zupełnie. Lekarze mówią, że nic nie można zrobić. – Dziewczyna rozpłakała się.

Don Bosko poprowadził ją do okna.

– Widzisz światło? – zapytał.

– Nie. Nic nie widzę.

– A chcesz je zobaczyć?

– Jak możesz o to pytać? Jestem biedną dziewczyną i moje życie od tego zależy.

– Gdybyś odzyskała wzrok, wykorzystałabyś to dla dobra swojej duszy i dla służby Bogu?

– Oczywiście!

– Zaufaj więc Matce Bożej. Ona ci pomoże.

– Wiem, że mi pomoże, ale i tak jestem ślepa.

Don Bosko przytrzymał medalik z wizerunkiem Matki Bożej przed jej niewidzącymi oczami.

– Co to jest? – zapytał.

– Widzę! – zawołała dziewczyna. – To medalik.

– Kto na nim jest przedstawiony?

– Matka Boża.

– Co jest z drugiej strony?

– Stary człowiek z laską. Och… święty Józef!

– Święta Matko Boża! – wykrzyknęły dwie kobiety. – Ona naprawdę widzi!

Dziewczyna upuściła medalik, który potoczył się w ciemny kąt nawy. Jedna z kobiet rzuciła się, żeby go podnieść.

– Zostaw go – powiedział don Bosko. – Sprawdźmy, czy Matka Boża rzeczywiście oddała jej wzrok.

Dziewczyna ruszyła prosto do ciemnego kąta i bez trudu znalazła medalik. Nie posiadała się ze szczęścia. Później została siostrą w zakonie założonym przez don Bosko i robiła dla dziewcząt to samo, co on robił dla chłopców.

Znany turyński lekarz bardzo kiedyś chciał spotkać się z don Bosko.

– Słyszałem, że leczysz wszystkie choroby.

– Ja? To pomyłka.

– Zapewniono mnie, że to prawda. Opowiedziano mi o konkretnych przykładach.

– Przychodzi tu wiele osób, żeby pomodlić się do Matki Bożej Wspomożycielki Wiernych. Jeśli za sprawą modlitwy i nowenn udaje im się znaleźć lekarstwo, to ja nie mam z tym nic wspólnego. To wszystko jest dziełem Matki Bożej.

– W takim razie niech mnie uzdrowi, a uwierzę w cuda.

– Co ci dolega?

Lekarz powiedział, że cierpi na padaczkę, a w ubiegłym roku ataki tak bardzo się nasiliły, że już nie mógł wychodzić z domu bez opieki. W desperacji przybył, jak wielu innych, do Valdocco, żeby tam szukać pomocy.

– Cóż – poradził don Bosko. – Rób to co inni: uklęknij ze mną i módl się, a potem oczyść swoją duszę podczas spowiedzi i Komunii świętej, a Matka Boża przyjdzie ci z pomocą.

– Każ mi zrobić coś innego. Tego nie mogę zrobić.

– Dlaczego?

– Byłbym hipokrytą. Nie wierzę w Boga ani w Matkę Bożą, ani w modlitwę, ani w cuda.

Don Bosko, bardzo wzburzony, przemówił do niego z taką pasją, że w końcu mężczyzna uklęknął i się przeżegnał.

– Od czterdziestu lat tego nie robiłem – przyznał. – Myślałem, że wszystkiego zapomniałem.

Wreszcie wyznał wiarę i przyjął ostatnie namaszczenie. Epilepsja minęła i już nigdy nie miał nawrotu tej choroby. Lekarz zaczął regularnie chodzić do kościoła pod wezwaniem Matki Bożej Wspomożycielki Wiernych, która uzdrowiła jego ciało i duszę.

Pewien bardzo chory generał posłał po don Bosko, który wysłuchał jego spowiedzi, ale nie chciał mu udzielić ostatniego namaszczenia.

– Pojutrze – powiedział, żegnając się z chorym – jest święto Matki Bożej Wspomożycielki Wiernych. Módl się do Niej, a w dowód wdzięczności za powrót do zdrowia sam przyjdź do kościoła i przystąp do Komunii świętej.

Następnego dnia generał poczuł się o wiele gorzej. Niebezpieczeństwo wisiało nad nim nieuchronnie, ale rodzina obiecała don Bosko, że nikt nie udzieli choremu ostatniego namaszczenia pod jego nieobecność. O ósmej wieczorem poszli powiedzieć don Bosko, że lekarze nie sądzą, by generał dożył świtu. Była to wigilia wielkiego święta i ksiądz był zajęty słuchaniem spowiedzi swoich chłopców.

– Teraz nie mogę iść z wami – powiedział. – Nie mogę odesłać tych dzieci z niczym. Odwiedzę was, jak tylko znajdę wolną chwilę.

Wybiła jedenasta, gdy wreszcie mógł wstać i wyjść. Przed drzwiami czekał na niego powóz.

– Szybko! – zawołał ktoś. – Zdąży ksiądz na czas.

– Och, ludzie małej wiary – westchnął. – Czyż nie mówiłem wam, że generał przyjmie Komunię świętą jutro, podczas święta Matki Bożej? Zbliża się północ, a ja nie jadłem kolacji.

– Jedźmy, jedźmy, zje ksiądz z nami – zapewnili, ruszając z kopyta.

Po kolacji don Bosko poprosił, żeby odwieźli go z powrotem do oratorium, chociaż nawet nie zajrzał do chorego. Generał leżał bez ruchu, wszyscy myśleli, że zmarł, chociaż w istocie tylko głęboko spał. Nazajutrz, ku zdziwieniu żałobników, poprosił o swoje ubranie. Powiedział, że zamierza przyjąć Komunię świętą z rąk don Bosko. Ten nakładał właśnie ornat, szykując się do Mszy świętej o ósmej rano. Nagle w drzwiach stanęła blada postać.

– Jestem – powiedział gość.

– Ach, niech będzie błogosławiona Matka Boża Wspomożycielka Wiernych! – krzyknął don Bosko. – Czyż nie mówiłem ci, że przyjdziesz do kościoła w dniu Jej święta?

Innym razem biedna matka przyprowadziła do niego swoje kalekie dziecko, ośmiolatka, opierającego się na kulach. Błagała, żeby coś zrobił w tej sprawie. Don Bosko pomodlił się do Matki Bożej, pobłogosławił małego i dał mu medalik – w tej chwili chłopiec odrzucił kule i zaczął tańczyć. Działo się to w Marsylii, gdzie powstał nowy ośrodek wiekopomnego dzieła, ale dość wolno zyskiwał popularność. Plotka o tym cudzie nadała mu tak bardzo potrzebnego rozmachu. Zapytany, jakie modlitwy zmówił, don Bosko odparł:

– „Zacznijmy razem, Matko Przenajświętsza”.

W Turynie przyprowadzono przed don Bosko małego pięciolatka, głuchoniemego i ze sparaliżowanymi nogami. Jego rodzice zabrali go do Rzymu z nadzieją, że błogosławieństwo papieża może zdziałać cuda, ale Pius IX powiedział tylko:

– Zabierzcie dziecko do Turynu, do don Bosko, i zobaczcie czy on tu poradzi.

Na widok biednego maleństwa Święty, poruszony do głębi serca, pobłogosławił go i zaczął się modlić. Potem ujął go za rękę i próbował skłonić by wstał. Dziecko postawiło na ziemi najpierw jedną nogę, potem drugą, wstało i, trzymając don Bosko za dłoń, zaczęło za nim dreptać. Po chwili don Bosko stanął za szkrabem i klasnął w dłonie. Na ten dźwięk mały się odwrócił.

– Słyszy! On słyszy! – zawołali radośnie rodzice.

– A teraz – powiedział łagodnie Święty – powtórz za mną: „mama”, „tata”.

Pierwszy raz w życiu rodzice usłyszeli głos własnego synka. Płacząc z radości, poprowadzili go do kościoła Matki Bożej, żeby podziękować za cud, który na nich spłynął za Jej wstawiennictwem.

– Działamy wspólnie, Matka Boża i ja – powiedział Święty.

Nowy wychowanek oratorium, Francis Dalmazzo, którego rodzice byli bogatsi niż innych chłopców, stwierdził, że w zakonie panują cięższe warunki niż te, do których się przyzwyczaił, nie znosił więc zakonnego życia. Po miesiącu napisał list do matki z prośbą, by przyjechała i zabrała go do domu z tego okropnego miejsca. Kiedy ta przybyła, jej syn, chcąc wyspowiadać się ostatni raz u don Bosko, przyłączył się do chłopców, czekających na Mszę świętą. Nagle jeden ze starszych chłopców, którzy pomagali w stołówce, podszedł do don Bosko.

– Nie mamy chleba na jutrzejsze śniadanie – powiedział.

– Niemożliwe – odparł don Bosko. – Idź do ojca X… On się tym zajmie.

Parę minut później chłopiec wrócił, zdyszany.

– Przeszukaliśmy cały dom. Zostało tylko parę bułek.

– Idź więc do piekarza i kup więcej.

– Niczego nam nie da, dopóki nie zapłacimy za poprzednią dostawę. Jesteśmy mu winni pieniądze.

– Bardzo dobrze. Przygotujcie wszystko, co znajdziecie w koszyku, a resztę zostawcie Bogu. Za chwilę przyjdę i sprawiedliwie rozdam jedzenie.

Młody Dalmazzo, który przysłuchiwał się całej rozmowie, był bardzo zaintrygowany. Słyszał wcześniej co nieco o cudach, dokonywanych przez don Bosko, więc wchodząc do stołówki specjalnie zajrzał do kosza z chlebem. W środku ujrzał piętnaście bułek, podczas gdy na śniadanie czekało trzystu wygłodniałych chłopców. Kiedy nadszedł czas posiłku, każdy po kolei otrzymał bułkę. Dalmazzo wytrzeszczył oczy ze zdumienia. Uśmiechając się, don Bosko podszedł do każdego i rozdawał bułki, aż ostatni z trzystu chłopców dostał swoją porcję. Dalmazzo podbiegł do koszyka i znów zajrzał do środka. Piętnaście! Natychmiast wrócił do matki.

– Nigdzie nie jadę – oświadczył. – Nigdy stąd nie wyjadę.

Dotrzymał słowa. Wkrótce został salezjańskim księdzem.

Jeszcze większy cud dokonał się w dniu urodzin Matki Bożej, kiedy do Komunii świętej przystąpiło około pięciuset chłopców. Cyborium było już prawie puste. Zakrystian zauważył to i przygotował kolejne do konsekracji. Zapomniał jednak naczynia i dopiero po konsekracji przypomniał sobie, przerażony, że zostawił je na stole w zakrystii. Domyślał się, że don Bosko znajdzie się w trudnym położeniu i nie będzie zadowolony. Kiedy Święty otworzył cyborium, rozdając Komunię, było widać, że jest zaskoczony i zdenerwowany. Złożył ręce i wzniósł wzrok do nieba, modląc się intensywnie, potem podszedł do klęczących przed ołtarzem, żeby rozdać Komunię świętą. Po chwili klęczący wstali i zastąpili ich następni, a potem znów kolejni. Tak wszyscy pięciuset otrzymali Komunię. Kiedy don Bosko wrócił do ołtarza, na dnie cyborium była jeszcze jedna hostia. Zakrystian oniemiał.

Źródłem wielkiej radości dla chłopców z oratorium był moment, gdy don Bosko kończył kolację, którą jadł wraz z innymi księżmi. Zwykle się spóźniał, więc zostawał przy stole dłużej niż inni. Chłopcy, którzy to wiedzieli, czuwali przy drzwiach i w chwili, kiedy księża wychodzili ze stołówki, wszyscy hurmem wpadali do środka. Cała sala nagle pękała w szwach. Ci, którzy weszli pierwsi, oczywiście pchali się jak najbliżej – tak blisko swojego ojca, jak to możliwe. Niektórzy opierali się o jego krzesło, inni siadali przy stole, jeszcze inni na podłodze, ci klęczeli, tamci stali obok.

Zdawało się, że już nie można dopchać się do niego, ale to nieprawda. Najmniejsi czołgali się pod stołem i nagle wszędzie dookoła zaczynały wystawać małe główki. Wszyscy byli wielce szczęśliwi, bo mieli go tylko dla siebie. Czuli jednak ogromny szacunek. Wystarczyło, że podniósł rękę, a na sali zapadała cisza jak makiem zasiał, chłopcy z zapartym tchem słuchali jednej z jego porywających historii, anegdoty albo słynnych pytań, które zawsze były ciekawe i skłaniały do zastanowienia.

Jego urok osobisty sprawiał, że każdy chciał przy nim zostać, czas zaś upływał tak szybko, że ani się obejrzeli, a już nadchodziła pora wieczornej modlitwy.

– Spróbujmy sprawić, żeby nasi mali przyjaciele poznali i pokochali Boga – powtarzał często don Bosko. Można powiedzieć, że ukazywał im piękno Boga w Jego sługach.

– W oratorium jest taki pokój, gdzie dzieją się cuda i dziwy – opowiadał jeden z turyńskich przedsiębiorców. – Każdy chłopiec lub młody mężczyzna, który wchodzi do tego pokoju z ciężkim sercem, wychodzi zeń przepełniony radością. Ten pokój to izba don Bosko.

Co możemy powiedzieć o efektach? Żyjemy w upadłym świecie, gdzie spotyka nas wiele rozczarowań. Don Bosko dobrze o tym wiedział. Sam jednak mówił po wielu latach pracy z młodzieżą:

– Udaje nam się w dziewięćdziesięciu przypadkach na sto. A nawet wtedy, gdy zdaje się, że przegraliśmy, coś dobrego pozostaje: ci chłopcy stają się mniej groźni.

Crispi, wolnomularz i antyklerykał, który bardzo długo piastował ważne urzędy we włoskiej polityce, zaproponował kiedyś don Bosko, że wraz ze swoimi młodymi księżmi powinien przejąć w opiekę turyńskie więzienie. Don Bosko odpowiedział, że zgodziłby się pod pewnymi warunkami: całkowita swoboda w kwestiach religijnych, zwolnienie wszystkich strażników, pełna władza wykonawcza i dzienna pensja dla więźniów. Umowa była już przygotowana i czekała tylko na podpis ministra, ten jednak nagle zrezygnował.

– Już ja znam tego don Bosko – powiedział. – Ze wszystkich więźniów zrobi księży, a tych i tak mamy już zbyt wielu.

Więzienia zawsze były dla don Bosko wdzięcznym polem pracy apostolskiej. Miał dar poruszania nawet najbardziej zatwardziałych serc, a kiedy nadchodziły chwile ostateczne, był niezmordowany, poświęcając się opiece nad nawróconymi. W szkolnych latach, kiedy don Cafasso, chcąc przygotować młodych kleryków do słuchania spowiedzi, kazał im wcielić się w rolę grzeszników, don Bosko miał zagrać małego ulicznego urwisa. Zrobił to doskonale, ale jego kolega, który grał spowiednika, zdawał się nieco zaszokowany jego wyznaniami i przyjął dość surową postawę. Don Bosko odmówił dalszej spowiedzi i zwiesił w milczeniu głowę.

– Źle podszedłeś do całej sprawy – zawyrokował don Cafasso. – Przestraszyłeś małego. – Następnie zwrócił się do udawanego urwisa: – Podejdź, synu. Czy masz mi coś jeszcze do powiedzenia? Nie obawiaj się. Może zgrzeszyłeś tym… czy tamtym?

– Tak, ojcze – potaknął don Bosko, unosząc wzrok. – Tobie nie boję się tego wyznać, ale tamten ksiądz sprawił, iż tak bardzo się zawstydziłem, że nie mogłem wykrztusić słowa.

Już wtedy umiał dobrze ocenić naturę ludzką.

cdn.

Frances Alice Forbes

Powyższy tekst jest fragmentem książki Frances Alice Forbes Św. Jan Bosko. Przyjaciel młodzieży.