Rozdział szósty. Rozdział Kościoła od państwa

Zdarza się nieraz spotkać z rozpowszechnionym dziś zdaniem, że w dobrze urządzonym społeczeństwie państwo powinno być odłączone od Kościoła. Nauka zaś katolicka, przeciwnie, powiada, że według ustanowionego przez Boga porządku, oba społeczeństwa – państwowe i kościelne – powinny być ściśle złączone, i że rozłączenie ich jest złem, które powinno się tylko znosić dla uniknięcia większego jeszcze nieszczęścia. Kościół zawsze wypowiadał to przekonanie, a Leon XIII przedstawił je w całej pełni w encyklikach Immortale Dei oraz Libertas. Nawet bez uciekania się do argumentu powagi, którego przeciwnicy nasi nie uznają, łatwo wykazać, że sam zdrowy rozum domaga się tej jedności Kościoła i państwa, a rozdział ich stanowczo odrzuca. I w istocie, co bowiem ma znaczyć ten wyraz „jedność”? Oto pomoc wzajemną, jaką świadczyć sobie powinny społeczeństwo religijne i społeczeństwo świeckie w dążeniu do właściwych sobie celów. A czy tej spójni wymaga Pan Bóg?

Aby się przekonać, czy Kościół i państwo powinny się wspierać wzajemnie przy spełnianiu swego posłannictwa, trzeba najpierw poznać cel, każdemu z tych dwóch społeczeństw właściwy. Widoczna rzecz bowiem, że gdyby cele tych społeczeństw były wzajem sobie przeciwne albo od siebie niezależne, wtedy rzeczona jedność obu społeczeństw nie leżałaby w zamiarach Opatrzności.

Zobaczmy więc najpierw, jaki jest cel społeczeństwa świeckiego, tego, co nazywają państwem. Otóż bezpośrednim i szczególnym celem państwa jest zapewnienie poszczególnym członkom społeczeństwa pomyślności doczesnej, zwłaszcza przez utrzymanie publicznego porządku i dobrych obyczajów, oraz przez udzielanie każdemu z obywateli opieki prawa. Uczony Suarez, a za nim cała szkoła teologiczna, w ten sposób wyjaśnia w traktacie De legibus (1) wewnętrzny, czyli bezpośredni cel państwa: „Celem władzy świeckiej jest przyrodzone szczęście ludzkie społeczeństwa doskonałego (tj. państwa), którym ona rządzi, oraz szczęście poszczególnych jednostek, jako członków tegoż społeczeństwa. Szczęście to ich polega na tym, aby wśród tego społeczeństwa żyli w spokoju i w sprawiedliwości przy dostatecznej mierze dóbr doczesnych, które im służą do zachowania i wygody życia fizycznego, oraz przy uczciwości obyczajów koniecznej do zachowania publicznego spokoju, pomyślności państwa i do słusznego podtrzymania natury ludzkiej”.

Ponieważ ta zasada jest powszechnie przyjęta, nie ma wiec potrzeby jej udowadniać.

Ale czyżby prócz tego pierwszego i bezpośredniego celu nie miało państwo jeszcze innego celu ostatecznego? I owszem. Doczesna pomyślność jednostek, nad której zapewnieniem pracuje społeczeństwo świeckie, polega na rozwoju i możliwie dokładnym wykonywaniu władz duszy i ciała. Ale na cóż to władze te zostały dane człowiekowi i jaki cel zakładać on sobie powinien przy ich wykonywaniu? Bóg mu ich udzielił, a on wykonywać je powinien dla celu ostatecznego, który by wielbił jego Stwórcę i czynił go samego szczęśliwym. Cel ten osiągnięty być może tylko w życiu pozagrobowym, a my, chrześcijanie, nazywamy go zbawieniem albo życiem wiecznym. Zgadza się na to zarówno wiara jak filozofia – ta przynajmniej, która uznaje istnienie Boga. Ostatecznym przeto celem usiłowań jednostek i społeczeństwa jest życie wieczne: Celem życia ludzkiego, a tym samym i społeczeństwa, powiada św. Tomasz, jest Bóg: Finis humanae vitae et societatis est Deus.

Zaś w swej książce De Regimine principium (2) tenże święty filozof chrześcijański rozwija swą naukę w następujący sposób: „Toż samo powiedzieć trzeba o celu jednostki zbiorowej, co się mówi o celu jednostki pojedynczej. A że ostatecznym celem człowieka, żyjącego podług zasad cnoty, jest weselenie się w Bogu, przeto z tego wynika, że cel jednostki zbiorowej jest ten sam, co cel pojedynczego człowieka. A zatem ostatecznym celem wielości zjednoczonej w społeczeństwo nie tylko jest wierzyć według zasad cnoty, ale przez życie cnotliwe dążyć do weselenia się w Bogu”.

Jakoż, właściwością celu ostatecznego jest to, że wszystko powinno mu być podporządkowane. Człowiek zatem obowiązany jest nigdy z oczu nie tracić życia wiecznego i każdą swą czynność spełniać celem osiągnięcia takowego. Obowiązki religijne i społeczne, władze duszy i ciała, majątek, stanowisko – wszystko powinno dlań być środkiem osiągnięcia życia wiecznego. A zatem sama nawet pomyślność doczesna, która państwo z przeznaczenia swego zabezpiecza, i która jest tylko pomyślnością jednostek, uważanych w pewnej zbiorowej całości, jest podporządkowana ostatecznemu celowi tych jednostek, i powinna je doń, czy to pośrednio czy bezpośrednio, doprowadzić. Można więc i powinno się powiedzieć, że jeśli doczesna pomyślność obywateli państwa jest celem bezpośrednim społeczeństwa świeckiego, to wieczne zbawienie tychże obywateli jest tego społeczeństwa celem ostatecznym.

Zobaczmy zaś z drugiej strony, jaki jest cel społeczeństwa kościelnego? Dla jakiego celu został ustanowiony Kościół? Oczywiście, on sam mówi to o sobie – w celu doprowadzenia ludzi do wiecznego zbawienia. Kościół więc i społeczeństwo świeckie mają dążyć – pierwszy bezpośrednio a drugie pośrednio – do tego samego ostatecznego celu, którym jest uwielbienie Boga przez zbawienie wieczne Jego stworzeń. Stąd dla obu tych społeczeństw wynika obowiązek zgodnego wzajemnego porozumienia, albowiem jeśli jedno z nich przeszkadza drugiemu, sobie samemu szkodę przynosi, gdyż szkodzi zbawieniu ludzi, które jest jego własnym ostatecznym celem. Przeciwnie, obu tym społecznościom zależy wiele na wzajemnym wspomaganiu siebie, gdyż ostatecznie cel ich zabiegów i usiłowań jest identyczny.

Ta konieczna zgodność między obu społecznościami, na łonie których żyjemy, wynika nie tylko z samej tożsamości celu ostatecznego, ale także z jedności podmiotu, na który one oddziaływują; ten sam bowiem człowiek jest zarazem chrześcijaninem i obywatelem państwa. Jeśli państwo i Kościół nie pozostają w zgodzie, człowiek ten widzi się z konieczności zmuszonym do nieposłuszeństwa względem jednej lub względem drugiej z obu władz prawowitych, pod którymi go Bóg postawił.

Z drugiej znów strony, jednostki wzięte zbiorowo tworzą państwo, albo raczej są one samym państwem. Otóż, aczkolwiek państwo jako państwo nie ma duszy, którą by mu zbawić należało, to przecież każdy, co je składa, ma obowiązek zbawić swą duszę, a wszyscy razem są obowiązani wszystkich sił używać, by zapewnić sobie wieczne zbawienie. Wśród wszystkich tych sił jedną z najznaczniejszych jest bezsprzecznie władza, jaką Bóg dał społeczeństwu świeckiemu, by nim rządziła. A przeto i ta władza także powinna być spożytkowana w sprawie chwały Boga i zbawienia dusz.

Kościół znów ze swej strony prawidłowo i skutecznie może spełnić swe posłannictwo tylko w krajach, gdzie panuje porządek i pokój; skutkiem tego własne dobro Kościoła wkłada nań obowiązek wspomagania rządów państwowych w ich pokojowej i dla ludu pożytecznej pracy.

Z drugiej znów strony, Kościół uważa swój za obowiązek, któremu nigdy się nie sprzeniewierzył, nakłanianie swych dzieci do spełniania wszystkich obowiązków, a pomiędzy tymi obowiązkami jednym z pierwszych jest uległość dla władzy państwowej. I z tego więc jeszcze tytułu Kościół z konieczności daje poparcie państwu, i ze swej strony spełnia warunki swego zjednoczenia ze społecznością świecką.

Dość więc przez chwilę rzucić okiem na istotę i na cel obu społeczności, by wyraźnie się przekonać, że obowiązkiem ich jest wspomagać się wzajemnie, i że tego wymaga wola wspólnego ich twórcy. A jednak przeciw tej rzeczywistej i jasnej prawdzie występują liczne zarzuty. Podamy tu trzy spośród nich najważniejsze:

Pierwszy, przez niektórych katolików stawiany, mówi, że ponieważ religia katolicka jest religią prawdziwą, przeto nie może nie tryumfować i że tym samym nie potrzebuje pomocy władzy ludzkiej.

Odpowiedź na to nie jest trudna. Nie możemy wątpić o ostatecznym zwycięstwie prawdy religijnej i o nieustanności Kościoła katolickiego; poręcza nam to bowiem wyraźnie słowo Chrystusa Pana. Ale ta wiecznotrwałość i zwycięstwo mają być właśnie skutkiem usiłowań katolików, pracujących pod przewodnictwem i ze szczególną pomocą Opatrzności. A przeto obietnice nieśmiertelności, jakie Kościół posiada, bynajmniej nie zwalniają jego dzieci od dostarczania mu swej pomocy. Wszak i cnota również ma zapewnione sobie ostateczne zwycięstwo, a jednak jaki to rozsądny prawodawca uważał kiedyś to zapewnienie za pobudkę do odmawiania nagrody człowiekowi cnotliwemu, albo też kary winnemu?

Z drugiej znów strony ilość wiernych Kościołowi dzieci jest z natury swej chwiejna, podległa przyrostowi i umniejszeniu, a obowiązkiem katolików jest pracować nad tym, by jak największą ilość ludzi sprowadzić do owczarni Chrystusowej. Wszyscy zatem jesteśmy obowiązani, każdy w miarę swoich sił, współdziałać w dziele zbawienia, powierzonego Kościołowi.

Po wtóre, ścisłej jedności Kościoła ze społecznością świecką przypisują niektórzy to zepsucie, jakiemu ulegało duchowieństwo, wzbogacone hojnością możnych i panujących. Ale niesłusznie stawiają to przypuszczenie. Kościół nawet bez tej łączności obu społeczeństw, lecz samą tylko naturalną siłą rzeczy byłby doszedł do tych samych bogactw; wszak skoro się zostawi społecznościom kościelnym wolność nabywania i posiadania, trudno przeszkodzić, aby społeczności te z czasem nie doszły powoli do bogactwa, albo nawet do wielkich dostatków. W takim razie same one odpowiadają za siebie, a najdroższa Kościołowi sprawa dusz ludzkich wkłada obowiązek zapobiegania nadmiarowi lub nadużyciom tych bogactw. Jeśli się Kościół zaniedbał kiedyś w tym obowiązku, tak samo jak ludzie bogaci, choć może w mniejszym stopniu, niż ci ostatni, to zawsze Opatrzność nie omieszkała go za to ukarać. Z tego też nic wnioskować nie można przeciw zasadzie jedności obu społeczeństw. Przyznajemy wszakże, iż w tej łączności jest pewne niebezpieczeństwo, ale co z tego wynika? Nic więcej prócz konieczności zażegnania tego niebezpieczeństwa przez odpowiednie pomiędzy państwem a Kościołem zarządzenia.

Mówiono nadto o hipokryzji, jaką by wytworzyć musiała jedność pomiędzy Kościołem a państwem! Otóż zło pod tym względem było daleko mniejsze, aniżeli się myśli. Przytaczane pod tym względem przykłady dowodzą przede wszystkim, że w danych społeczeństwach duch i obyczaje tłumów były dobre, że cnota jednała sobie poszanowanie, że zbrodnia w biały dzień ukazywać się nie śmiała i że zazwyczaj, kto chciał pozostać cnotliwym i bogobojnym, nie tylko nie potrzebował walczyć z opinią publiczną, lecz owszem znajdował w niej nieocenioną zachętę i pomoc. A ilu to nowożytne społeczeństwa przedstawiają tego rodzaju hipokrytów! Niestety, hipokryzja pozostała, a przyczyny, które ją wytwarzały, powoli tu i ówdzie znikają.

Mówią jeszcze, że cnoty religijne ubiegłych wieków nie były tak czyste ani tak prawdziwe, jak cnoty naszych czasów, gdyż one, w części przynajmniej, zawdzięczały swój początek obawie kar i nadziei nagród doczesnych. Lecz czy to nie dobrodziejstwo dla człowieka, że strach przed karami tego świata łączy się z obawą piekła, a nadzieja dóbr ziemskich – z oczekiwaniem szczęśliwości wiecznej? Czy to sam Bóg nawet nie uciekał się do tego środka względem swego wybranego ludu? Czy ojciec rodziny nie stosuje codziennie tego sposobu przy wychowywaniu swych dzieci? Czy wreszcie sam rozum nie wymaga tego, aby w dobrze urządzonym społeczeństwie cnota bywała nagradzana a występek karany?

Prawda, że uczucia strachu i nadziei nie stanowią przymiotów bohaterskiego serca, ale też nie są one grzeszne i złe, a połączone z innymi bardziej podniosłymi uczuciami, których bynajmniej nie wykluczają, są zdolne doprowadzić człowieka do jego ostatecznego celu.

Niektórzy przypominają jeszcze zgorszenia owych wieków jedności Kościoła i państwa, przez jednych zanadto chwalonych, a przez innych zanadto ganionych; co do nas, to nie przeczymy istnieniu tych zgorszeń, opłakujemy je owszem; ale czy one wszystkie pochodziły z jedności Kościoła i państwa? Ale czy dziś jeszcze nie oglądamy codziennie gorszych i straszniejszych skandalów? Czy nie mamy przed oczyma okropnego widoku olbrzymich tłumów ludzi żyjących bez Boga, bez troski o swój cel ostateczny, i podobniejszych pod tym względem do dzikich zwierząt, aniżeli do istot rozumnych?

Ostatni jeszcze zarzut. Jedność Kościoła i państwa wszędzie zamyka w sobie kwestię pieniężną. Kościelna bowiem społeczność, zanadto uboga, by sobie wystarczyć, zmuszona jest uciekać się o pomoc do społeczności świeckiej. Tymczasem wielka to niesprawiedliwość zmuszać obojętnych, a nawet wszelkiej religii wrogich wielu obywateli państwa do utrzymywania instytucji, z której oni ani chcą ani mogą korzystać, i która wcale nie jest potrzebna dla państwa.

Przeciwnicy nasi uważają ten swój zarzut za niezbity; zobaczmy więc, ile on w sobie zamyka prawdy.

Najpierw nie jest prawdą, aby jedność Kościoła i państwa zamykała w sobie wszędzie kwestię pieniężną. W Irlandii, w Anglii, w Stanach Zjednoczonych Ameryki Północnej i w części Niemiec Kościół żyje i rozszerza się bez żadnej pomocy ze strony państwa. Po wtóre, nieprawdą jest również, jakoby Kościół nie mógł sobie wystarczyć i jakoby do życia potrzebował pieniędzy państwa. Kościół potrzebuje pewnego procentu ze strony państwa, tak jak wierzyciel ze strony swego dłużnika, ale wcale nie tak, jak ubogi potrzebuje jałmużny bogacza. Nie darmo to, lecz w zamian za swą własność prawie wszędzie przyjął Kościół zabezpieczenie swych potrzeb przez państwo.

To przypuściwszy, ponieważ wszyscy obywatele państwa – katolicy czy nie katolicy – są obowiązani brać udział w spłacaniu zobowiązań państwowych, rzecz oczywista, że państwowy budżet wyznań nie przynosi uszczerbku kieszeni obywateli obojętnych lub wrogich religii. W tym przeto szczególe nie można znaleźć dostatecznego tytułu do potępiania jedności Kościoła i państwa.

Po trzecie, nawet i bez wszystkich tych uwag nie jest prawdą, aby państwo nie było nic winne Kościołowi. W rzeczywistości bowiem, kto podtrzymuje życie moralne w masach ludowych? Kto uczy je najbardziej elementarnych obowiązków człowieka? Kto zakłada owe tysiące pobożnych i miłosiernych instytucji, które karmią ubogich, pocieszają strapionych, pouczają nieświadomych, słowem, które przychodzą z pomocą niezliczonym nędzom, wobec których wszystkie rządy czują się bezsilnymi? Kto wszystko czyni, jeśli nie religia, jeśli nie Kościół? Istotnie, bez Kościoła nie ma religii, bez religii nie ma prawdziwej moralności, nie ma miłosierdzia, a bez moralności i miłosierdzia nie ma cywilizacji, nie ma postępu, więcej powiem – nie ma społeczeństwa świeckiego.

Przystąpmy wreszcie do owej osławionej zasady bezwzględnego rozdziału Kościoła od państwa. Frazes to napotykany dziś na każdym kroku, trzeba przeto utworzyć sobie o nim dokładne pojęcie. Zdanie to, wzięte w naturalnym i dosłownym znaczeniu wyrazu, oznacza zupełny brak jakichkolwiek stosunków pomiędzy Kościołem a państwem; wzięte zaś w znaczeniu, jakie się mu w życiu codziennym zazwyczaj nadaje, oznacza zupełną swobodę postępowania państwa względem Kościoła i Kościoła względem państwa, pod warunkiem jednak, że Kościół podlegać będzie wszystkim prawom państwowym na równi ze stowarzyszeniami czysto świeckimi, takimi jak np. towarzystwa ubezpieczeń albo dróg żelaznych.

Toż samo również znaczenie przypisują dziś powszechnie innemu jeszcze wyrażeniu: „wolny Kościół w wolnym państwie”.

Ostatniego tego wyrażenia używali niegdyś pewni znakomici katolicy dla wypowiedzenia tego prawdziwego pojęcia, że Kościół wymaga dziś od państwa nie tyle prawnej lub pieniężnej pomocy, ile raczej swobody i wolności, to znaczy uznania swych praw zwierzchniczych. Ale wyrażenie to utraciło swoje właściwe znaczenie, i dziś może tylko być brane w znaczeniu, jakie mu tu nadajemy.

Pojmowany w pierwszym znaczeniu, rozdział bezwzględny jest niedorzeczny i do urzeczywistnienia niemożliwy, gdyż wspólne w jednym kraju istnienie dwóch społeczności, utworzonych z jednych i tych samych członków, wymaga z konieczności pewnych między nimi stosunków. I w istocie, obie społeczności: religijna i świecka, posiadają pewne prawa, których się pozbyć nie mogą, względem jednych i tych samych osób, jak również względem jednych i tych samych przedmiotów, a mianowicie względem małżeństw, względem pewnych dóbr doczesnych, względem ministrów czci Bożej i wychowania młodzieży. A jakże tu zachować właściwą każdej z tych społeczności miarę? Ponieważ są one obie zwierzchnimi w odnośnym zakresie, trzeba przeto koniecznie, aby między nimi zachodziła przyjacielska zgodność a wtedy, albo wszystkim rządzić będzie zasada jedności, albo też prawo pięści czyli zasada prześladowania. Wszelako w obu tych wypadkach bywają stosunki albo przyjaźni albo nienawiści pomiędzy Kościołem i państwem, a umysł ludzki nie jest w stanie wymyślić takiego wypadku, gdzie by żadnej relacji między obu społecznościami nie było. W przeciwnym razie znaczyłoby to, że w człowieku ciało i dusza mogę istnieć bez żadnych między sobą relacji. A zatem, frazes o bezwzględnym rozdziale Kościoła od państwa, w znaczeniu, w jakim go pojmują pewni pisarze, jest oczywistą niedorzecznością.

Wyrażenie powyższe, rozumiane w drugim znaczeniu, z konieczności przypuszcza pewną przewagę państwa nad Kościołem, pierwiastka doczesnego nad pierwiastkiem duchowym, a tym samym walkę i prześladowanie. Wystarczy tu chwilka zastanowienia, by czytelnik należycie ocenił tę prawdę.

Bo rzeczywiście, jakiekolwiek by zasady wyznawał jakiś rząd, nie może on być zupełnie obojętny dla zagadnień dotyczących rodziny, a tym samym i małżeństwa, będącego podstawą rodziny. Kościół znów ze swej strony jest obowiązany wyraźnym przykazaniem Bożym czuwać nad świętością związku małżeńskiego, ustanawiać istotowe jego warunki i sądzić o sprawach, które się doń odnoszą. Widoczne przeto, że w tym punkcie prawa obie społeczności wzajemnie się schodzą. Gdyby państwo chciało samo urządzić sprawę małżeństw chrześcijańskich, pozwalać, zabraniać, unieważniać lub rewalidować małżeństwa, nie troszcząc się bynajmniej o Kościół, stawiałoby w takim razie przeszkody wykonywaniu praw, jakie Kościół posiada z ustanowienia Bożego. Chrześcijanin zaś, podległy dwóm prawom wręcz sobie przeciwnym, ujrzałby się zmuszonym do gwałcenia jednego albo drugiego z tych praw i do narażania tym samym albo swych spraw doczesnych, albo swego wiecznego zbawienia.

Po drugie, Kościół posiada swych ministrów, czynności których bywają nieraz niezgodne z pewnymi obowiązkami obywatelskimi. Nie może, na przykład, szeregować i odpowiednio wychowywać swego duchowieństwa, zakładać i rozszerzać zakonów religijnych, jeśli jego księża nie są wyjęci spod obowiązku służby wojskowej. Jest to jego przywilej, jaki posiada z prawa Bożego i z prawa przyrodzonego. Skoro państwo nie szanuje tego przywileju – a przy systemie rozdziału Kościoła od państwa nic je do tego poszanowania nie skłania – wtedy dopuszcza się prawdziwej niesprawiedliwości.

To samo powiedzieć trzeba o stosunku obu tych społeczności w przedmiocie chrześcijańskiego wychowania i nauczania dzieci, w przedmiocie kaznodziejskiego apostołowania, listów pasterskich zakonów, synodów, szkół itd.

Społeczność religijna jest tym w ludzkości, czym jest dusza w człowieku; społeczność świecka równa się tu ciału. Bezwzględny zaś rozdział tych pierwiastków jest śmiercią ciała; bezwzględna zaś swoboda jednego z tych pierwiastków względem drugiego równałaby się najpotworniejszemu panowaniu ciała i przytępieniu duchowej strony człowieka.

Przeciw tym wywodom stawiają bezustannie przykład Stanów Zjednoczonych Ameryki Północnej, ale przykład ten niczego nie dowodzi. W kraju tym bowiem katolicy stanowią jeszcze znaczną mniejszość w porównaniu do całej ludności państwa, a tym samym mogą się zadowolić położeniem, które byłoby nieznośnym dla Kościoła, obejmującego większość mieszkańców kraju. Następnie, jest to próba, trwająca zaledwie pół wieku, gdyż pięćdziesiąt lat temu katolicy nie byli zbyt liczni w Stanach Zjednoczonych, a zatem, ściśle biorąc, czekać trzeba dłuższego doświadczenia. Prócz tego zauważyć trzeba, że Kościół ten, pomimo swego pomyślnego rozwoju, nie znajduje się jeszcze w położeniu normalnym; większą część kapłanów, zakonników i zakonnic dostarcza mu jeszcze Europa. Zresztą system polityczny Stanów Zjednoczonych może się zmienić; prawa o małżeństwie, o wojskowości, o szkołach, o stowarzyszeniach mogą ulec pewnym ograniczeniom; tym więc sposobem wolność Kościoła zależy tam od widzimisię kongresu, zmiennego jak w ogóle upodobania tłumów.

Powiadają, że biskupi amerykańscy zdają się być z tego stanu rzeczy zadowoleni. Prawda, na razie – tak; wszak i misjonarze bywają często zadowoleni z niniejszej swobody, a Kościół przecież w swoich początkach niczego więcej nie żądał. Sam nawet system stawiania Kościoła pod prawa ogólne jest już postępem względnie do stanu prześladowania, tego zaprzeczyć trudno, ale też nic więcej nad to (3).

Ks. dr Jean Baptiste Jaugey

(1) Suarez, De legibus, lib. III, c. II, s. 7.

(2) Św. Tomasz z Akwinu, De Regimine principium, t. I, c. XIV.

(3) Tekst za: J. B. Jaugey, hasło „Kościół” („Rozdział Kościoła od państwa”) [w:] Słownik Apologetyczny Wiary Katolickiej podług dr Jana Jaugeya, opracowany i wydany staraniem ks. Wł. Szcześniaka, mag. teol. i grona współpracowników, t. II, Warszawa 1895, s. 398–405, tłum. i opr. ks. Władysław Szcześniak.

Powyższy tekst jest fragmentem niewydanej książki Laicyzm potępiony przez papieży.