Rozdział szósty. Radość i smutek

Cieszcie się i radujcie… (Mt 5, 12). Błogosławieni, którzy się smucą (Mt 5, 4).

Jak zobaczyliśmy, Kościół katolicki jest zawsze zbyt „skrajny” dla świata. Zadowala się wyłącznie Bożym pokojem, a w jego idei tkwi przyczyna bardziej krwawych wojen, niż jakiekolwiek prowadzone z motywów czysto ludzkich. Nie zadowala się po prostu dobrem, ale zawsze nakłania swoje dzieci do świętości. Jednak równocześnie toleruje grzeszników, których nawet świat wypędza. Rozważmy teraz jak, wypełniając dwa najwyraźniej wzajemnie sprzeczne nakazy Naszego Pana, aby radować się i płakać, w ocenie świata Kościół znów przesadza w obu kierunkach jednocześnie.

Powszechny zarzut przeciwko Kościołowi brzmi, że raduje się przesadnie, jest arogancki, pewny siebie i optymistyczny tam, gdzie powinien być cichy, powściągliwy i delikatny.

„Ten świat – wykrzykuje krytyk Kościoła – jest jako całość bardzo smutnym i niepewnym miejscem. Nie ma tego dobrego, co by nie miało w perspektywie czegoś złego. Nie ma nadziei, która nie może, poza wszystkim, przynieść rozczarowania. Zatem każda religia, która twierdzi, że jest adekwatna do ludzkiej natury, musi mieć zawsze w sobie pewien smutek, a nawet wahanie. Religia musi przez cały czas iść łagodnie, jeśli ma iść ręka w rękę z doświadczeniem. Śmierć jest pewna. Czy życie jest pewne? Funkcją religii jest zatem z pewnością pomoc w oświetleniu tej ciemności, jednak nie zbyt dużym płomieniem. Religia może mieć nadzieję, i dążyć, i zgadywać, i dawać do zrozumienia. W istocie to jej obowiązek. Ale nie wolno jej ogłaszać, ani otwarcie oskarżać, ani nakazywać. Musi być raczej sugestywna niż dogłębna, raczej łagodna, niż dynamiczna, raczej pełna nadziei, niż pozytywna, raczej nowatorska, niż dogmatyczna.

Katolicyzm jest ogólnie zbyt hałaśliwy i pewny siebie. Popatrzcie na uroczystości liturgii katolickiej w jakiś dzień świąteczny! Czy kiedykolwiek było coś bardziej aroganckiego? Co wspólnego ma ta feeria barw, te wykrzykujące głosy, to dęcie w trąby z miękkimi półtonami świata i tajemnicą ciemności, z której wyszliśmy i do której powracamy? Co wspólnego ma ten jednoznaczny dogmat z delikatnymi przypuszczeniami filozofii, ten optymizm – z niepewnością życia i przyszłości, a przede wszystkim – jaka jest solidarność tej groteskowej euforii z nieszczęściami świata?

Jakże niepodobne jest też to wszystko do ducha człowieka Smutków! Czytamy, że Jezus zapłakał (J 11, 35), ale nigdy, że się śmiał. Jego udziałem było smutne życie, poczynając od mrocznej stajenki Betlejem aż do jeszcze mroczniejszej Kalwarii. Był Tym, kim był, ponieważ wiedział, co znaczy smutek. To właśnie w swoich smutkach dotykał serca człowieczeństwa. «Błogosławieni – mówi – którzy się smucą» (Mt 5, 4). Błogosławieni, którzy nie oczekują niczego, ponieważ nie doznają rozczarowania”.

Jednak, w innym nastroju, nasz krytyk odnajdzie winę w naszym smutku.

„Dlaczego wasza religia katolicka nie jest bardziej zgodna ze szczęśliwym światem, w którym żyjemy? Z pewnością najwyższą funkcją religii jest dodawanie otuchy, zachęcanie i podkreślanie jasnej strony życia! Religia powinna być zwięzła, pogodna i braterska. Poza wszystkim bowiem jest to cudowny świat pełen radości. To prawda, że ma swoje cienie, jednak nie mogą istnieć cienie bez światła. Jest śmierć, ale zobaczcie, jak życie stale rodzi się na nowo z grobu. W ten sposób wszystkie rzeczy działają razem na rzecz dobra. Ponieważ Bóg zadał sobie trud, aby uczynić ten świat tak słodkim, jest kiepskim komplementem dla Stwórcy traktowanie go jak padołu nieszczęścia. Zajmijmy się zatem najlepszymi rzeczami i zapomnijmy o najgorszych. Pozostawmy to, co za nami i idźmy naprzód, ku rzeczom, które są przed nami. Upierajmy się, że świat jest biały, z kilkoma czarnymi plamami, bądźmy optymistyczni, szczęśliwi i pewni siebie.

Jednak wy, katolicy, jesteście tylko podszytą tchórzem, żałosną rasą. Kiedy inne wyznania po trochu eliminują melancholię, wy się przy niej upieracie. Kiedy pozostali zgadzają się, że piekło nie jest niczym więcej, jak tylko straszydłem, grzech – błędem, a cierpienie – tylko środkiem naprawczym, wy katolicy wciąż upieracie się przy ich realności – że piekło jest wieczne, że grzech jest rozmyślnym sprzeciwem ludzkiej woli wobec Boga i że wobec tego cierpienie jest sprawiedliwe. Grzech, pokuta, ofiara, czyściec i piekło – to dawne koszmary dogmatu. A ich owocami są łzy, ból i przerażenie. Zatem to, co jest nie w porządku w katolicyzmie, to właśnie jego przygnębienie i smutek. Z pewnością nie jest to chrześcijaństwo Chrystusa, jak obecnie uczymy się je rozumieć. Chrystus, właściwie rozumiany, jest człowiekiem radości, nie smutku. Jest bardziej charakterystyczny dla samego siebie, jeśli można tak powiedzieć, jako uśmiechnięty galilejski pasterz, otoczony przez owce, jako ktoś kochający dzieci, kwiaty i ptaki, jako Głosiciel życia i Zmartwychwstania – jest bardziej charakterystyczny dla samego siebie jako ukoronowany, ten który wstąpił do nieba i przebywa w chwale, niż jako zakrwawiony męczennik Krzyża, którego stawiacie na swych ołtarzach. Cieszcie się zatem i radujcie (Mt 5, 12), a najbardziej Go uradujecie”.

Zatem raz jeszcze okazuje się, że w którąkolwiek stronę się nie zwrócimy, jesteśmy winni. Szczęśliwy rumiany mnich z beczułką piwa jest karykaturą naszej radości. Czyż może to być – słyszymy pytanie – wyznawca Człowieka Smutków? A asceta o pociągłej twarzy z oczami zwróconymi ku niebu to wyobrażenie świata o naszym smutku. Katolicka radość i katolicki smutek są jednakowo płomienne i ekstremalne dla świata, który lubuje się w umiarkowaniu, zarówno w smutku, jak i w radości – nieco melancholii, ale nie za dużo, nieco wesołości, ale nie w nadmiarze.

Przede wszystkim zatem należy pamiętać, że owe zarzuty nie są obecnie kierowane przeciwko nam po raz pierwszy. Nawet w czasach imperium rzymskiego uważano takie cechy chrześcijan za oznaki braku człowieczeństwa. „Ci chrześcijanie – mówiono – muszą z pewnością być pod wpływem czarów. Spójrzcie, jak się śmieją łamani kołem i chłostani, i jak idą na arenę jak do ślubnego łoża! Spójrzcie, jak Wawrzyniec żartuje na swym ruszcie”. I znowu: „Muszą być pod wpływem czarów, ze względu na ich patologię i umiłowanie ciemności, ci nieprzyjaciele radości, ludzkiej wesołości i zwykłej przyjemności. W każdym razie nie są wcale prawdziwymi ludźmi”. Ich szalona radość, kiedy inni by płakali oraz ich głęboki smutek, kiedy cały świat się cieszy – są to właśnie oznaki, do których odwoływali się ich wrogowie jako do dowodów, że natchnienie stanowiła dla nich moc nie tego świata, jako dowodów, że nie mogą być zwykłymi przyjaciółmi rasy ludzkiej, których ośmielają się udawać.

Jeszcze bardziej interesujące jest, że sam Nasz Pan zwraca uwagę na te zarzuty. „Przyszedł Syn Człowieczy: je i pije (Łk 7, 34). Syn Człowieczy siedzi na uczcie weselnej w Kanie i przy posiłku w domu bogacza, a wy mówicie Oto żarłok i pijak! (Łk 7, 34) Syn Człowieczy przybywa, radując się, a wy każecie Mu się smucić. A Jan Chrzciciel nie jadł i nie pił (Łk 7, 33). Jan Chrzciciel przychodzi z pustyni, asceta owinięty w skórę wielbłąda, ze słowami pokuty i gniewu na ustach, a wy mówicie: Zły duch go opętał… Przygrywaliśmy wam, a nie tańczyliście (Mt 11, 17). Bawiliśmy się w śluby, jak dzieci na rynku, a wy mówiliście nam, abyśmy byli cicho i pomyśleli o naszych grzechach. Biadaliśmy (Mt 11, 17), prosiliśmy was, aby zamiast tego bawić się w pogrzeby, a wy powiedzieliście nam, że to niezdrowo myśleć o śmierci. Biadaliśmy, a wyście nie zawodzili”.

Oczywiście jest faktem, że zarówno radość, jak i smutek muszą być elementem każdej religii, ponieważ radość i smutek razem składają się na doświadczenie. Świat nie jest ani biały w czarne kropki, ani czarny w białe. Jest czarny i biały. Dokładnie jest taką samą prawdą, że jesień następuje po lecie, jak że wiosna następuje po zimie. Jest nie mniej prawdziwe, że życie powstaje ze śmierci, jak to, że śmierć następuje po życiu.

Zatem religia nie może, jeśli ma być adekwatna do doświadczenia, być czymś pozbawionym uczucia. Przeciwnie, musi być pełna namiętności, ponieważ ludzka natura także jest pełna namiętności. I musi mieć w sobie o wiele więcej namiętności. Nie może łagodzić smutku, ale ma go pogłębiać, nie może zapominać o radości, ale ma ją wysławiać. Musi płakać – i to bardziej gorzkimi łzami niż jakiekolwiek łzy, które potrafi wylewać świat – z tymi, którzy płaczą, a także radować się – radością, której nikt nie zdoła odebrać (J 16, 22) – z tymi, którzy się radują. Musi spadać niżej i wznosić się wyżej, musi odczuwać bardziej dotkliwie, musi zadręczać się i triumfować z większą intensywnością, jeśli naprawdę pochodzi od Boga i ma spełniać obowiązki wobec ludzi, ponieważ Jego myśli są wyższe niż nasze, a Jego miłość bardziej paląca.

Albowiem w taki sposób Chrystus żył na ziemi. To rozradował się w Duchu (Łk 10, 21) tak, że ci, którzy Go obserwowali, byli zaskoczeni, to pocił się krwawym potem z bólu. W jednej chwili był wyniesiony wysoko na płonącej Górze Przemienienia, w następnej – pogrążony głębiej niż jakiekolwiek ludzkie serce może to pojąć, w ogrodzie Getsemani. Przyjrzyjcie się, patrzcie, czy jest boleść podobna do tej, co mnie przytłacza (Lm 1, 12).

Kościół bowiem, tak jak jego Pan, jest zarówno Boski, jak i ludzki.

Jest Boski, a zatem raduje się – wypełniony nowym winem Królestwa swego Ojca do tego stopnia, że ludzie wpatrują się w niego z pogardą.

To prawda, że świat jest nieszczęśliwy, że istnieją złamane serca, że grzech pustoszy rodziny, kraje i stulecia. Jednak ponieważ Kościół jest Boski, wie – nie tylko zgaduje, ma nadzieję, czy pragnie – ale wie, że chociaż wszystko ma granice, Boże przykazanie sięga bardzo daleko (Ps 119, 96). Kościół wie – i dlatego nie każdy krytycyzm świata może nim wstrząsnąć – że przed laty jego Pan zstąpił z nieba, narodził się, umarł, zmartwychwstał i wstąpił do nieba, i że panuje niezwyciężoną mocą. Kościół wie, że znów powróci i obejmie swoje Królestwo i panowanie. Wie, ponieważ jest Boski, że w każdym z jego tabernakulów na ziemi mieszka ukryty Pan Radości, że Maryja jest pośredniczką, że święci są z Bogiem, że Krew Jezusa oczyszcza nas z wszelkiego grzechu (1 J 1, 7). Obejrzyjcie jego ziemskie budowle – są tam symbole i wizerunki tych rzeczy. Jest radosne światło przed ołtarzem, są święci sztywni od złota i drogich kamieni, jest Maryja, „Przyczyna naszej radości”, promieniejąca ze swym promieniejącym Dzieciątkiem w ramionach. Gdyby Kościół był tylko ludzki, nie ośmieliłby się wystawiać tych rzeczy – cieni swych własnych pragnień. Odmawiałby szeptem swoje Wyznanie wiary, mruczałby swoje modlitwy, zasłaniał swoje okna. Ale jest Boski i sam zstąpił z nieba, więc nie zgaduje, ani nie sądzi, ani nie ma nadziei – on wie. Ale jest także ludzki i mieszka pośród ludzkiej rasy, która nie wie i dlatego nie traktuje całkowicie poważnie jego słów, a zatem sama wysokość jego uniesienia musi także być miarą jego rozpaczy. Fakt, że Kościół to wie, z pewnością intensyfikuje tysiąckrotnie jego ludzki smutek, ponieważ on, który przyszedł po to, aby [owce] miały życie (J 10, 10), widzi, że nie przyjdą do niego i nie znajdą życia, widzi bowiem, jak długo jeszcze triumf, który jest pewny, będzie odkładany przez wzgląd na ich niewierność. „O gdybyście i wy poznały – woła słowami, jakie wypowiedział ze złamanym sercem sam Jezus o Jerozolimie – gdybyście i wy poznały w ten dzień to, co służy pokojowi! (Łk 19, 42) Przyjrzyjcie się, patrzcie, czy jest boleść podobna do tej, co mnie przytłacza (Lm 1, 12), czy istnieje jakiś żal tak głęboki i tak przeszywający jak mój, kiedy trzymam klucze Królestwa i widzę ludzi zawracających od Drzwi”.

Zatem w kolejnych kościołach stoją symboliczne grupy posągów, przedstawiające radość i tragedię, w porównaniu z którymi Wenus i Adonis są tylko dziecinnymi i na wpół cywilizowanymi wizerunkami – Maryja jako triumfująca Królowa, trzymająca w ramionach Dzieciątko w złotej koronie i Maryja jako cierpiąca Matka, z umarłym Synem na kolanach. Bowiem tylko Kościół, który jest zarówno Boski, jak i ludzki, rozumie co takiego człowieczeństwo uczyniło dla Boskości.

Czy to zatem dziwne, że świat uważa, iż Kościół przesadza w obu kierunkach jednocześnie, że świat odwraca się w Wielki Piątek od niewysłowionych głębin jego smutku, a w Wielkanoc – od niezmierzonych wyżyn jego radości, nazywając ten pierwszy – niezdrowym, a drugą – histeryczną? Cóż bowiem świat wie o takich namiętnościach jak te? Co, poza wszystkim, może sensualista wiedzieć o radości, albo zrujnowany finansista – o smutku? A cóż spokojny, opanowany, szanujący się człowiek ze świata może wiedzieć o nich obu?

Wreszcie zatem, w paradoksie miłości, Kościół posiada obie te namiętności w pełnym zakresie, obie naraz. Tak jak ludzka miłość zamienia radość w ból i cierpi pośród ekstazy, tak Boska miłość zamienia ból w radość, radując się i panując na Krzyżu. Kościół jest bowiem czymś więcej, niż tylko majestatem Boga władającym na ziemi, więcej niż beznamiętną miłością Przedwiecznego. Jest Świętym Sercem samego Chrystusa, jest Przedwiecznym zjednoczonym z człowiekiem, zarówno cierpiącym, jak i radującym się w tym zjednoczeniu. To Jego szczęścia Kościół od razu doświadcza i je rozprzestrzenia z racji swej tożsamości z Nim. A pośród upadłego świata najwyższym szczęściem tego Świętego Serca jest cierpieć ból.

Ks. Robert Hugh Benson

Powyższy tekst jest fragmentem książki ks. Roberta Hugh Bensona Paradoksy katolicyzmu.