Rozdział piąty. Nawrócenie. Rzeczywiste trudności, cz. 1

W poprzednim rozdziale wstępnie przedstawiłem obiegowe protestanckie argumenty. Przedstawiłem zarzuty, które już na samym początku wydawały mi się uprzedzeniami, a o których teraz wiem, że są uprzedzeniami. Na końcu i najobszerniej przedstawiłem najszlachetniejsze, jak sądzę, z protestanckich uprzedzeń, które opiera się po prostu na patriotyzmie. Nie uważam, że patriotyzm musi być koniecznie uprzedzeniem, ale jestem całkiem pewny, że musi być uprzedzeniem i niczym innym, jeżeli nie opiera się na jakiejś wspólnej wszystkim moralności. A patriotyzm, który nie pozwala innym ludziom być patriotami, nie jest moralnością, ale niemoralnością. Jednak nawet takie plemienne uprzedzenie zasługuje na większy szacunek niż większość oklepanych oszczerstw i niespójności, które zmuszony jestem uznać za oficjalną politykę przeciwników Kościoła. Te przebrzmiałe historie znaczą chyba bardzo wiele dla tych, którzy postanowili trzymać się z dala od Kościoła. Nie wydaje mi się, by kiedykolwiek miały jakieś znaczenie dla tych, którzy zaczęli się do niego przybliżać. Kiedy ktoś naprawdę widzi Kościół, nawet jeśli nie podoba mu się to, co widzi, nie widzi tego, co jak się spodziewał, wywoła jego niechęć. Nawet jeśli wciąż chce zabijać, to nie potrafi już oczerniać; chociaż nienawidzi tego, co widzi, to jednak jest to coś, czego nie spodziewał się zobaczyć. W tym momencie może pojawić się nowy napad furii, ale znika dawne uprzedzenie. Opada z niego święty pancerz niepokonalnej ignorancji; nigdy już nie może być tak głupi jak wcześniej. Jeśli jego umysł jest gotowy, niewątpliwie może uporządkować jakoś swoje nowe argumenty, a nawet połączyć je ze swoją utraconą tradycją. Ale to, czego nienawidzi istnieje; poprzedni zaś rozdział był całkowicie poświęcony badaniu tego, co nie istnieje.

Prawdziwe argumenty są niemal przeciwieństwem rozpowszechnionych argumentów. Rzeczywiste trudności są niemal przeciwieństwem tego, co powszechnie uznaje się za trudności. Ma to oczywiście związek z faktem natury ogólnej, obecnie bardzo wyraźnym i oczywistym, ale wciąż nie za bardzo rozumianym i uznawanym. Cała reformacyjna argumentacja przeciwko katolicyzmowi została całkowicie odwrócona. Współczesny świat nie tylko uniewinnił Kościół praktycznie od wszystkich zarzutów reformacji, ale oskarżył go o przeciwne zbrodnie. To tak, jak gdyby tłum reformatorów oskarżał papieża o sknerstwo, a sąd nie tylko uniewinnił go, ale skazał za rozrzutne rozdawanie pieniędzy owemu tłumowi. Zasadą współczesnego protestantyzmu jest chyba to, że dopóki krzyczymy: „Do diabła z papieżem”, panuje wielka swoboda opinii na temat tego, czy powinien on iść do piekła dla skąpców, czy dla rozrzutników. O to właśnie chodzi w liberalnej doktrynie chrześcijańskiej i poglądzie, że możliwe jest współistnienie wielu różnych opinii. Kiedy reformator twierdzi, że zasady reformacji przyniosły wolność wyrażania różnych opinii, ma na myśli to, że dały wolność uniwersaliście, by przeklinał Rzym za przeakcentowanie predestynacji, a kalwiniście, by przeklinał go za jej lekceważenie. Ma na myśli to, że w tej szczęśliwej rodzinie znajdzie się miejsce dla antypapisty, który uważa czyściec za zbyt ckliwy, a także dla innego antypapisty, który uważa piekło za zbyt surowe. Ma na myśli to, że nie ma wielkiej różnicy między zwolennikiem Tołstoja, obwiniającym księży o popieranie patriotyzmu, a twardogłowym, obwiniającym ich o sprzyjanie internacjonalizmowi. Ostatecznie przecież głównym celem prawdziwego chrześcijaństwa jest obwinianie księży, a kimże my jesteśmy, byśmy mieli w sposób ciasny i dogmatyczny ograniczać tę podyktowaną różnorakimi temperamentami krytykę? Czemu mielibyśmy pozwolić, by problem zimnej logiki, zwany sprzecznością samą w sobie, stanął między nami a serdecznym i powszechnym braterstwem wszystkich ludzi pełnych szczerej i nieudawanej niechęci do bliźnich? Religia to sprawa serca, nie rozumu; a dopóki serca nas wszystkich pełne są nienawiści do wszystkiego, co kochali nasi ojcowie, możemy dalej kategorycznie zaprzeczać sobie nawzajem w kwestii tego, co należy nienawidzić.

Na tym polega bardziej tolerancyjny i wspaniałomyślny współczesny atak na Kościół. Jest całkiem niespójny z dawnym doktrynalnym atakiem; atakujący nie zamierzają jednak rezygnować z korzyści związanych z każdym rodzajem ataku. Ale przez podobną analogię przekonamy się, że prawdziwe trudności współczesnego konwertyty są niemal przeciwieństwem tych, które sugerowali dawniejsi protestanci. Protestancka literatura w ogóle nie oddaje prawdziwych rozterek, jakie są jego udziałem; a nawet katolicka literatura często idzie zbytnio w kierunku odpowiadania na protestancką literaturę. Można bowiem powiedzieć, że księża i propagandyści katoliccy nie nadążają za biegiem czasu tylko w tym sensie, że czasami chłoszczą zdechłego konia, tracąc czas i siły na zabijanie herezji, która dawno sama się już zabiła. Ale nawet to, właściwie rozumiane, jest błędem wynikającym z rycerskości. Kaznodzieja, a nawet prześladowca, rzeczywiście traktuje herezję poważniej, niż ostatecznie na to zasługuje; inkwizytor ma więcej szacunku dla herezji niż heretycy. To prawda, że do konwertyty mają przystęp podejrzenia lub lęk, które czasami paraliżują go w chwili, gdy ma podjąć decyzję o konwersji. Ale nie mają one nic wspólnego z tą starą kolekcją prostackich oszczerstw i błędów, a często są ich dokładnym zaprzeczeniem.

Mówiąc krótko, konwertyta nie obawia się już katolickich występków, ale cnót. Na przykład zapomniał już całkiem stare niedorzeczności o przebiegłych kłamstwach konfesjonału, bo słusznie zaniepokoił się żywo prawdziwością konfesjonału. Nie wzdryga się przed jego nieszczerością, ale szczerością; i niekoniecznie jest przez to nieszczery. Realizm jest rzeczywiście kamieniem obrazy; wzdryganie się przed nim nie jest niczym nienormalnym. Większość współczesnych realistów jest w stanie go polubić jedynie dlatego, że w swojej ostrożności są realistyczni tylko w odniesieniu do innych. Konwertyta zbliża się na tyle blisko do sakramentu pokuty, by odkryć jego realizm, ale jeszcze nie na tyle blisko, by odkryć jego zasadność i zdroworozsądkowość. Większość z tych, którzy przeszli przez to doświadczenie ma pewne prawo powiedzieć, jak stary żołnierz do niedoświadczonego towarzysza: „Tak, bałem się; a gdybyś ty bał się w połowie tak jak ja, wziąłbyś nogi za pas”. Może to i dobrze, że ludzie przechodzą przez ten etap, zanim odkryją, jak niewiele jest powodów do obaw. W każdym razie nie będę już wiele mówić na ten temat, bo sądzę, że rozgrzeszenie, tak jak śmierć i małżeństwo, to coś, czego trzeba doświadczyć samemu. Wystarczy, jeśli powiem, że to chyba najwspanialszy przykład paradoksu katolicyzmu, który jest większy wewnątrz niż na zewnątrz. Jeśli jest to prawdą w odniesieniu do najmniejszego kościółka, to tym bardziej w odniesieniu do jeszcze mniejszego konfesjonału, który jest jak kościół wewnątrz kościoła. Właściwie to dobrze, że nikt z zewnątrz nie wie, jak olbrzymią wielkoduszność może skrywać ta szafa, podobna legendarnej szkatułce skrywającej serce olbrzyma. To satysfakcja i niemal żart, że tylko w ciemnym i ciasnym kącie każdy może doświadczyć tak ogromnej wspaniałomyślności.

Tak samo jest ze wszystkimi innymi atakami, zwłaszcza tymi dawnymi. Człowiek, który doszedł aż dotąd, dawno już porzucił obawę, że ksiądz każe mu porzucić wolną wolę. Ale jest przerażony, nie bez powodu, tym, jak bardzo będzie musiał korzystać ze swojej woli. Nie boi się, że po zażyciu tego leku stanie się nieodpowiedzialny. Natomiast bardzo się boi, że stanie się odpowiedzialny. Będzie przed kimś odpowiedzialny i będzie wiedział, za co jest odpowiedzialny. Ci z jego bliźnich, którym dopisało większe szczęście, całkowicie uciekli od tych niedogodności. Jest oczywiście wiele innych przykładów tej samej zasady. Konwertyta rzeczywiście przechodzi przez etap poważnego zwątpienia, które, ściśle rzecz biorąc, jest raczej lękiem niż zwątpieniem, bo przynajmniej w niektórych przypadkach (jak wykażę gdzie indziej) najmniejsze zwątpienie jest tam, gdzie jest największy strach.

Niemniej jednak owe wątpliwości rzadko kiedy podobne są do tych, które zazwyczaj podsuwa antykatolicka propaganda; niewątpliwie czas już, aby propagandyści zajęli się bliżej rzeczywistym problemem. Katolik rzadko kiedy boi się protestanckiego obrazu katolicyzmu; czasem jednak boi się katolickiego obrazu katolicyzmu, co być może jest dobrym powodem, by nie podkreślać w sposób nieproporcjonalny trudnych lub niezrozumiałych części całości. Ze względu na konwertytów powinno się też pamiętać, że jedno głupie słowo z wewnątrz wyrządza większą szkodę niż tysiąc słów z zewnątrz. Na te ostatnie są przygotowani jak na gęsty grad lub deszcz bijący o arkę; ale wypowiedzi z wewnątrz, nawet te najbardziej przypadkowe i od niechcenia, są dla nich czymś świętym i nieco nadludzkim. Mimo że katolicy uważają się tylko za ludzi, powinni jednak o tym pamiętać. Jest wielu konwertytów, którzy doszli do etapu, na którym nie zniechęci ich już żadne słowo protestanta lub poganina. Jedynie słowo katolika może powstrzymać ich przed katolicyzmem.

Zgodnie z moim doświadczeniem nieprawdą jest, że jezuici albo inni księża katoliccy dręczą i prześladują ludzi, by przywieść ich do wiary. Chcąc zrozumieć, na czym to wszystko polega, trzeba wiedzieć, że w tych długich okresach ciemności i niezdecydowania to konwertyta sam siebie prześladuje. Pozorna bierność księdza może mieć coś wspólnego z posągowym bezruchem wędkarza; taka postawa nie jest czymś niezwykłym u rybaka ludzi. Ale bardzo rzadko działa on niecierpliwie lub przedwcześnie, a osoba, o którą chodzi, jest na tyle samotna, by zdać sobie sprawę, że nie naciska na nią nic jedynie zewnętrznego. Być może świeccy są mniej roztropni; w większości przypadków zaangażowany świecki jest tak kościelny, że nie wychodzi mu to na zdrowie, a z pewnością bardziej kościelny niż duchowni. Moje doświadczenie wskazuje, że amator okazuje na ogół większy gniew niż zawodowiec; a jeśli wyraża swoją irytację powolnym procesem konwersji lub niekonsekwencją trwania w stanie pośrednim, może wyrządzić zupełnie niechcący wiele szkody. Wiem, że sam zawsze nieco się cofałem, kiedy ktoś nieodpowiedzialny wtrącał się, usiłując mnie poganiać. Warto, ze względów praktycznych, wspomnieć o takim doświadczeniu, bo może być ono pomocne innemu konwertycie, kiedy sam rozpocznie proces konwersji. Nasi wrogowie nie wiedzą już, jak atakować wiarę; ale to nie powód, byśmy nie wiedzieli, jak jej bronić.

Jednak nawet ta błaha przestroga przypomina to, o czym już pisałem. Jakiekolwiek by były problemy katolika, są one przeciwieństwem ostrzeżeń protestanta. Jedynie na podstawie własnego doświadczenia zauważyłem, że zazwyczaj to nie ksiądz, ale świecki raczej zbyt ostentacyjnie obchodzi może i ziemię, żeby pozyskać jednego współwyznawcę. Wszystkie mrożące krew w żyłach historie na temat grozy, jaką ksiądz napełnia dom, jak gdyby był wampirem lub potworem, bledną po spotkaniu z wojującym świeckim. Ksiądz wykonuje swoją pracę, ale to jego świecki współwyznawca jest znacznie bardziej skory do wyjaśniania jej i mówienia o niej. Nie mam nic przeciwko prozelityzmowi świeckich, bo nigdy nie rozumiałem, nawet gdy byłem w zasadzie poganinem, dlaczego ktoś miałby nie głosić swoich opinii, takich czy innych, jeśli ma na to ochotę. Nie mam zamiaru uskarżać się na ewangelizacyjny zapał pana Hilairego Belloca (1) czy pana Erica Gilla (2), choćby dlatego że zawdzięczam im najinteligentniejsze rozmowy mojej młodości. Ale to świeccy zajmują się prozelityzmem, a nie, jak chcą obiegowe karykatury, duchowni. Katolicyzm nie rozprzestrzenia się dzięki profesjonalnym sztuczkom, tonowi głosu, tajemnym znakom lub ceremoniom. Katolicyzm rozprzestrzenia się za sprawą katolików, ale z pewnością, przynajmniej w sferze osobistej, nie tylko za sprawą katolickich księży. Podaję tutaj tylko ten jeden z setek innych przykładów, żeby znów pokazać, że dawny, tradycyjny wizerunek budzącego grozę papizmu był prawie zawsze nieprawdziwy, nawet tam, gdzie mógł być prawdziwy. Jeśli ktoś chce, może powiedzieć, że katolicyzm to wróg; z jego punktu widzenia może być to głęboka duchowa prawda. Ale jeśli twierdzi, że wrogiem jest klerykalizm, powtarza jedynie slogan.

Z mojego doświadczenia wynika, że konwertyta zazwyczaj przechodzi przez trzy etapy lub stany duchowe. W pierwszym wyobraża sobie, że jest całkowicie bezstronny, a nawet całkowicie obojętny, ale w dawnym tego słowa znaczeniu, użytym w modlitewniku Kościoła anglikańskiego mówiącym o sędziach, którzy w prawdzie i obojętności wymierzają sprawiedliwość. Współcześnie ktoś niepoważny zapewne zgodziłby się, że nasi sędziowie wymierzają sprawiedliwość z wielką obojętnością. Jednak dawniejsze znaczenie było uzasadnione, a nawet logiczne i tutaj go używam. W pierwszej fazie młody filozof czuje, że powinien być wobec Kościoła rzymskokatolickiego sprawiedliwy. Chce mu oddać sprawiedliwość, ale głównie dlatego że, jak widzi, inni są wobec niego niesprawiedliwi. Pamiętam, że kiedy zacząłem pracować dla „Daily News”, wielkiego liberalnego organu nonkonformistów, zadałem sobie trud sporządzenia listy piętnastu nieprawdziwych stwierdzeń zawartych w potępiającym Rzym dziele panów Hortona i Hockinga. Zauważyłem na przykład niedorzeczność poglądu, że szkoccy konfederaci prezbiteriańscy walczyli o wolność religijną, skoro nie uznawali tolerancji religijnej. Dostrzegłem także fałsz w stwierdzeniu, że Kościół domagał się jedynie ortodoksji, a nie obchodziła go moralność. Jeśli była to prawda, to na pewno w odniesieniu do głosicieli zbawienia przez wiarę, a nie przez uczynki; absurdem było też, że katolicy wprowadzili straszną sofistykę pozwalającą czasami kłamać, bo każdy człowiek przy zdrowych zmysłach wie, że skłamałby, żeby uratować dziecko przed chińskimi torturami. Całkowitym nieporozumieniem było cytowanie w tym kontekście słów Warda (3): „Należy powziąć przekonanie, że kłamstwo jest usprawiedliwione, a następnie kłamać jak z nut”, ponieważ argument Warda był skierowany przeciw stosowaniu uników słownych, uważanych za praktykę jezuicką. Chciał powiedzieć tyle: „Jeśli dziecko rzeczywiście ukrywa się w szafie, a Chińczycy rzeczywiście ścigają je z rozżarzonymi do czerwoności obcęgami, wtedy (i tylko wtedy) miej pewność, że kłamstwo jest uzasadnione i bez wahania kłam; nie stosuj natomiast uników słownych. Nie zawracaj sobie głowy mówieniem: «Dziecko jest w drewnianym domu niedaleko stąd», mając na myśli szafę; powiedz, że dziecko jest w Chiswick albo w zoo w Chimbora albo gdziekolwiek indziej”. Uświadamiam sobie, że te skomplikowane notatki z tymi wszystkimi argumentami sporządziłem przed laty jedynie dla intelektualnej przyjemności rozwikłania intelektualnej niesprawiedliwości. Równie dobrze jak katolikiem mógłbym wówczas zostać kanibalem. Wydawało mi się, że jedynie wykazuję, iż sprawiedliwość należy się nawet kanibalom. Wydawało mi się, że zauważam pewne błędy w rozumowaniu częściowo dla zabawy, a częściowo z poczucia pewnej lojalności wobec prawdy. Tak naprawdę jednak, kiedy patrzę wstecz na te notatki (których nigdy nie opublikowałem), wydaje mi się, że jeśli uważałem je za nieistotne, to zadałem sobie wiele trudu, sporządzając je; a zadawanie sobie trudu nigdy nie należało do moich szczególnych słabości. Zdaje mi się, że coś musiało już wtedy działać na moją podświadomość, skoro bardziej interesowały mnie błędy związane z tym akurat tematem, a nie z wolnym handlem, prawem wyborczym kobiet czy Izbą Lordów. W każdym razie w moim przypadku, i myślę, że w przypadku wielu innych osób, był to pierwszy etap. Polegał po prostu na obronie papistów przed oszczerstwami i nagonką, nie dlatego (przynajmniej świadomie), że wyznają jakąś konkretną prawdę, ale dlatego, że cierpią z powodu nagromadzenia się konkretnych zafałszowań. Na drugim etapie konwertyta zaczyna uświadamiać sobie istnienie nie tylko zafałszowań, ale i prawdy; jest też niezwykle podekscytowany tym, że jest jej więcej, niżby kiedykolwiek się spodziewał. To nie tyle etap, ile postęp; następuje dość szybko, ale często trwa długo. Polega na odkrywaniu tego, że w katolickiej filozofii jest bardzo wiele żywych i interesujących idei, że bardzo wiele z nich od razu przypada mu do gustu i że nawet te, które odrzuca, mają coś na swoją obronę. Ten proces, który można by nazwać odkrywaniem Kościoła katolickiego, jest chyba najprzyjemniejszym i najprostszym etapem konwersji, łatwiejszym niż wstąpienie do Kościoła katolickiego i o wiele łatwiejszym niż próba prowadzenia katolickiego życia. Jest jak odkrywanie nowego kontynentu, pełnego nieznanych kwiatów i dziwnych zwierząt, jednocześnie dzikiego i gościnnego. Pełny opis tego procesu wymagałby omówienia po kolei kilkudziesięciu katolickich idei i instytucji. Można dodać, że ważną jego część stanowi tłumaczenie – odkrywanie prawdziwego znaczenia słów, których Kościół używa właściwie, a świat niewłaściwie. Dla przykładu, konwertyta dowiaduje się, że „zgorszenie” nie oznacza „oburzenie” oraz że nie zawsze winnym tego grzechu jest ten, kogo niemądre starsze panie biorą na języki. Zgorszenie, czyli skandal, oznacza to, co pierwotnie znaczyło po grecku i po łacinie: podstawienie nogi komuś, kto próbuje być dobry. Konwertyta dowie się też, że wyrażenie „rada ewangeliczna” (4) albo „grzech powszedni”, które w gazetach nie oznaczają nic, w podręcznikach teologii moralnej posiadają całkiem zrozumiałe i interesujące znaczenie. Uświadamia sobie, że to świat laicki pozbawia słów ich znaczeń; zafascynowany, zaczyna rozumieć, dlaczego Msza łacińska jest niezmienna i nieśmiertelna. Nie chodzi tu o różnicę między martwym językiem i żywym językiem, w znaczeniu wiecznego języka. Chodzi o różnicę między martwym językiem i umierającym językiem, który w sposób nieunikniony się degeneruje. Te niezliczone przebłyski wielkich idei, ukryte przed konwertytą za sprawą uprzedzeń jego zaściankowej kultury, składają się na pełen przygód i różnorodności drugi etap konwersji. Mówiąc najogólniej, jest to etap, na którym człowiek nieświadomie stara się nawrócić. Trzeci zaś etap jest chyba najprawdziwszy i zarazem najstraszniejszy. Wówczas człowiek stara się nie nawrócić.

Za bardzo przybliżył się do prawdy, zapominając, że prawda jest magnesem, który przyciąga, ale i odpycha. Napełnia go lęk, powodując, że czuje się jak głupiec, który traktował Rzym protekcjonalnie, zamiast przebudzić się i poznać prawdę o nim. Odkrywa dziwną i niepokojącą rzecz, którą być może miał na myśli Newman w swoim interesującym wykładzie na temat Blanco White’a (5) i dwóch sposobów atakowania katolicyzmu. W każdym razie jest to prawda, którą prawdopodobnie w takiej czy innej postaci odkrył Newman i wszyscy inni konwertyci. Nie da się być sprawiedliwym wobec Kościoła katolickiego. Gdy tylko ludzie przestają mu się opierać, zaczyna ich przyciągać. Gdy tylko przestają go zakrzykiwać, zaczynają go słuchać z przyjemnością. Gdy tylko próbują oddać mu sprawiedliwość, zaczynają go lubić. Ale gdy to uczucie osiągnie pewien etap, zaczyna nabierać tragiczności i grozy wielkiego romansu. Konwertyta ma dokładnie to samo poczucie zaangażowania czy zobowiązania; w pewnym sensie czuje się w pułapce, nawet jeśli jest zadowolony, że się w niej znalazł. Ale przez dłuższy czas jest nie tyle zadowolony, ile po prostu przerażony. Być może to realne psychologiczne doświadczenie pozostaje niezrozumiałe dla głupców i przyczynia się do utrwalenia pozostałości legendy, że Rzym jest jedynie pułapką. Ta legenda nie ma jednak nic wspólnego z całą psychologią tej sytuacji. To nie papież zastawił pułapkę ani księża nie zwabili w nią ludzi. Chodzi o to, że tą pułapką jest po prostu prawda. Chodzi o to, że konwertyta sam zbliżył się do pułapki prawdy; pułapka go nie ścigała. Wszystkie kroki prócz ostatniego zrobił ochoczo on sam, szukając prawdy; a nawet ostatni krok czy też etap niepokoi go tylko dlatego, że jest tak bardzo prawdziwy. Jeśli wolno mi jeszcze raz odwołać się do własnego doświadczenia, powiem, że mnie samego wątpliwości dręczyły najmniej na ostatnim etapie, kiedy to dręczyły mnie obawy. Zanim ogarnął mnie ten końcowy impas, osiągnąłem już stan otwartości umysłu, z jakim byłem gotów patrzeć na wszystkie doktryny. Od czasu gdy przełamałem ten impas i podjąłem decyzję, miewam przeróżne zmiany nastrojów i sądzę, że rozumiem wątpliwości i trudności lepiej niż wcześniej. Ale tuż przedtem nie miałem żadnych wątpliwości ani trudności, tylko obawy; obawy przed czymś, co miało w sobie nieodwracalność i prostotę samobójstwa. Ale im bardziej próbowałem to od siebie odsunąć, tym bardziej byłem pewny, czym jest to coś. Dzisiaj wcale nie przeraża mnie ten paradoks, że być może już nigdy nie będę tak pewien prawdziwości wiary jak wówczas, kiedy podjąłem ostatni wysiłek, by jej zaprzeczyć.

Gilbert Keith Chesterton

(1) Hilaire Belloc (1870–1953) – pisarz angielski pochodzenia francuskiego, jeden z najwybitniejszych przedstawicieli myśli katolickiej w literaturze angielskiej I połowy XX wieku.

(2) Eric Gill (1882–1940) – angielski rzeźbiarz, ilustrator i rytownik; konwertyta na katolicyzm.

(3) William George Ward (1812–1882) – katolicki teolog, konwertyta z anglikanizmu.

(4) Użyte przez autora wyrażenie „counsel of perfection” oznacza zarówno radę ewangeliczną, jak również dobrą, ale niewykonalną radę.

(5) Mowa o czwartym wykładzie kardynała Newmana z cyklu Obecna sytuacja katolików w Anglii.

Powyższy tekst jest fragmentem książki Gilberta Keitha Chestertona Nawrócenie i magia.