Rozdział szósty. Namiestnik German

Kiedy pod koniec czwartego wieku po narodzinach Chrystusa chłopiec o imieniu German wyrastał na młodzieńca, jego rodzice, szlachetnie urodzeni Rusticus i Germanilla, uznali, że już czas, by udał się do Rzymu zakończyć edukację – zupełnie tak samo, jak dziś rodzice wysłaliby go pewnie do Oksfordu albo Cambridge. German odebrał staranne wykształcenie, dokładnie tak, jak synowie innych bogatych rodów, a możecie być pewni, że żaden rzymski ojciec nie dopuściłby, żeby jego dzieci bawiły się zamiast odrabiać lekcje. Bo choć Rusticus mieszkał wraz z rodziną w Auxerre, małym galijskim miasteczku nad rzeką Yonne, uważał się za Rzymianina i poddanego cesarza Zachodu, którym, kiedy urodził się German, był Gracjan.

W owych czasach w imperium było dwóch cesarzy: jeden rządził w Konstantynopolu, a drugi w Rzymie. Obie części Imperium były, przynajmniej z nazwy, chrześcijańskie, choć i w jednej i w drugiej wiele jeszcze regionów żyło w pogaństwie. Auxerre było jednak chrześcijańskie, jak inne miasta w Galii, i miało swojego biskupa. Rusticus dopilnował, by German został ochrzczony i uczył się nie tylko gramatyki, astronomii, geometrii i literatury, ale zdobył również podstawową wiedzę o swojej religii. Nie zamierzał rzecz jasna robić z syna księdza: German miał zostać prawnikiem, a ponieważ nie tylko lubił dysputy, ale również dostrzegał rzeczy, które należałoby zmienić w codziennym życiu, ojciec miał nadzieję, że pewnego dnia zostanie kimś wielkim. I tak się rzeczywiście stało.

Z Auxerre do Rzymu wiedzie daleka droga, ale tym większe było podniecenie piętnasto- czy szesnastolatka, który ruszał w tę podróż. Nie wiemy dokładnie jak podróżował – możemy się tylko domyślać, że ojciec dał mu do towarzystwa dwóch czy trzech służących i powierzył go opiece jakiegoś kupca albo księdza, który towarzyszył mu aż do rzeki Rodan. Tam zapewne wsiedli na statek, który zawiózł ich do Marsylii, gdzie zawsze pełno było okrętów płynących do Italii, a szczególnie do leżącej u ujścia rzeki Tyber Ostii, która była portem miasta Rzymu. Kiedy German znalazł się już w Rzymie, Rusticus mógł przestać się o niego martwić, gdyż studenci byli tu starannie pilnowani, dokładnie tak samo, jak na dzisiejszych uniwersytetach. Musieli przedstawić pisemne oświadczenie o dacie swych urodzin, imionach rodziców i jaki zawód wybrali. Wszystko to zapisywano starannie w księdze, a potem wysyłano ich, pod nadzorem wychowawcy, do przydzielonych kwater. Od czasu do czasu wychowawca sprawdzał, czy wszystko u nich w porządku i czy uczęszczają na zajęcia. Ówczesne prawo zabraniało cudzoziemcom pozostawać w Rzymie po ukończeniu dwudziestego roku życia – uważano, że w tym wieku edukacja dobiega już końca, a jeśli zostaną w mieście dłużej, będą próżniaczyć i pakować się w kłopoty.

German spędził w Rzymie przepisową liczbę lat, a potem wrócił do Auxerre i zaczął występować w sądach. Kochał swoją pracę i poświęcał jej całe swe serce i duszę. Przemawiał dobrze i ze swadą, wygrał dla swoich klientów wiele spraw i zarobił mnóstwo pieniędzy. Wkrótce jego sława dotarła do uszu prefekta Galii, który władał czwartą częścią zachodniego imperium. Jak każdy prawdziwy Rzymianin, prefekt zawsze szukał zdolnych ludzi i robił z nich najlepszy użytek, dlatego zaoferował zdolnemu prawnikowi stanowisko w swym rządzie, a German przyjął je z radością. Szybko piął się w górę po szczeblach kariery i był chyba jeszcze całkiem młodym człowiekiem, kiedy otrzymał tytuł „księcia i namiestnika prowincji Armoryki i Nerwiki”, która obejmowała większość terenów dzisiejszej Francji. Nad nim stał tylko sam prefekt i jego zastępca.

Na krótko przed otrzymaniem tego wysokiego stanowiska German ożenił się z dziewczyną ze szlacheckiego rodu, która była dobra i bogata, a na imię miała Eustachia. Kupił też majątek wiejski niedaleko Auxerre i zawsze kiedy mógł sobie pozwolić na wakacje, przenosił się tam z żoną i zabawiał polowaniem.

W ten sposób minęło kilka lat, aż doszło do wydarzenia, które odmieniło całe życie Germana.

W środku miasta znajdowała się duża wolna przestrzeń gdzie rosła bardzo stara grusza, pod którą mieszkańcy zbierali się, żeby przedyskutować ważne sprawy, albo w letnie wieczory wymieniać ploteczki. Od czasu do czasu German miał w zwyczaju wieszać na gałęziach tej gruszy upolowaną zwierzynę, żeby się ususzyła. Był to zupełnie nieszkodliwy zwyczaj, ale wzbudzał wielkie niezadowolenie biskupa, który w owych czasach rządził miastem. Uważał on, że niepotrzebnie przypomina ludziom o pogańskim zwyczaju wieszania na gałęziach tego drzewa okropnych masek ludzi i zwierząt, które odstraszać miały złe duchy, napisał więc do Germana z prośbą, by zaprzestał tej praktyki. Jednak namiestnik nie uznał za stosowne zmienić swego postępowania i nawet kiedy biskup przyszedł do niego osobiście, nie chciał go wysłuchać. W końcu więc Amator, bo tak nazywał się biskup, postanowił sam załatwić tę sprawę, i kiedy German wrócił do domu z jednej z podróży, dowiedział się, że stara grusza została ścięta i spalona, zaś zwierzyna którą na niej powiesił, wyrzucona poza mury miasta.

A usłyszawszy to, aż pobladł z gniewu.

– Biskup kazał ściąć gruszę? – wykrzyknął, kiedy już zdołał opanować wściekłość na tyle, by znowu móc mówić. – Chyba zapomniał, że to ja mam w tej prowincji prawo życia i śmierci! Już ja go nauczę, co to znaczy mi się przeciwstawiać!

Po czym natychmiast rozkazał, by duży oddział żołnierzy stanął gotów do wyruszenia do Auxerre – zamierzał ruszyć w drogę jak tylko załatwi na miejscu najpilniejsze sprawy.

Ale choć spieszył się z całych sił, przybył na miejsce za późno. Jeden z jego sług zdołał ostrzec biskupa, który cieszył się wielką miłością ludu. Amator oświadczył, że z radością umrze za swoje przekonania, ale kiedy to mówił, jakiś głos w jego duszy zdradził mu, że choć istotnie, jego życie na ziemi wkrótce dobiegnie końca, to nie German go zabije, a na dodatek – jakkolwiek nie wydawałoby mu się to dziwne – to właśnie on zastąpi go na stanowisku biskupa.

Kiedy Amator pojął znaczenie tego głosu, wiedział również, co powinien uczynić i natychmiast ruszył do Autun, gdzie przebywał właśnie prefekt Galii, gdyż zgodnie z prawem bez jego zgody nie można było nadać żadnego stanowiska. Dobrze się zatem złożyło, że przebywał wtedy w pobliżu.

Prefekt przyjął Amatora z wielkim szacunkiem i poprosił go o błogosławieństwo, a następnie spytał, co jest powodem tej niespodziewanej wizyty. W kilku słowach Amator wyjaśnił mu, co się stało i że zostało mu objawione, iż niedługo umrze.

– Ale czy ci, którzy wybierają biskupa, zgodzą się na Germana? – spytał prefekt. – Tym bardziej wiedząc o waszym sporze?

– Tak, jeśli to ja go wskażę na swego następcę – odparł Amator. – Uznają, że taka jest wola Boga. Ja jednak chcę mieć pewność, że ty nie będziesz temu przeciwny.

– Zdaję się całkowicie na twój osąd – odparł prefekt, a wówczas zadowolony Amator wrócił do Auxerre.

W tym czasie German zrozumiał już głupotę swego postępowania, a gdy tylko dowiedział się o powrocie biskupa, pojechał wraz ze sługami do Auxerre, ciekaw jakie sprawy zawiodły Amatora przed oblicze prefekta. W wielkiej sali posłuchań, przylegającej do domu biskupa, zastał wielki tłum ludzi, który zebrał się tam na polecenie Amatora i po namyśle przyłączył się do nich wraz ze swymi sługami. Kiedy wielka sala była już pełna, zjawił się Amator.

– Moje dzieci, mam wam do powiedzenia coś ważnego – powiedział. – Bóg mi objawił, że czas mojego odejścia z tego świata jest już bliski. Dlatego, póki jest jeszcze czas, chcę byście starannie rozważyli kogo wybierzecie, by rządził Kościołem, kiedy mnie zabraknie.

W zdumieniu ludzie wysłuchali jego słów, a smutek sprawił, że nie bardzo wiedzieli, co powiedzieć. Widząc to Amator poprosił, by złożyli broń, którą ze sobą przynieśli, i poszli z nim razem do kościoła. Kiedy wszyscy, łącznie z Germanem, znaleźli się w środku, biskup polecił zaryglować drzwi i podszedł do ołtarza, gdzie stali ludzie wysocy rangą i urodzeniem.

– W imię Boże! – wykrzyknął i wyciągnąwszy nagle spod szaty parę nożyczek, jedną ręką chwycił zaskoczonego Germana za włosy, a drugą mu je odciął. Następnie, nie dając mu czasu na ochłonięcie z zaskoczenia, zerwał z jego ramion płaszcz namiestnika, a na jego miejsce narzucił suknię biskupią, wymawiając równocześnie tych kilka słów, które niezbędne są, by uczynić z kogoś księdza.

– Wiedz mój bracie, że Bóg sam postanowił, iż będziesz po mnie biskupem – powiedział. – Staraj się utrzymać świętość powierzonego ci stanowiska.

Nie wiemy, czy namiestnik oponował przy tej niezwykłej ceremonii – chyba raczej był zbyt zaskoczony nagłością i gwałtownością tego, co się stało. Gdy tylko Amator spełnił swe pragnienie, powrócił do domu, gdyż poczuł oznaki zbliżającej się śmierci. Ale choć był chory, nie przestawał nakłaniać w kazaniach wiernych, by wybrali na jego miejsce Germana, na co ostatecznie się zgodzili. Wówczas poprosił, by go zanieśli do kościoła i posadzili na tronie biskupim i tam, otoczony tymi, którzy go kochali, 1 maja 418 roku oddał Bogu duszę.

Choć lud, szlachta i duchowieństwo wybrali jednogłośnie Germana na swego biskupa, zgodnie z wolą Amatora, on sam długo się wahał, czy przyjąć to stanowisko, a w pewnym momencie postanowił nawet, że odmówi. Bo choć był prawym człowiekiem i chrześcijaninem, obowiązki namiestnika pochłaniały go zupełnie i bardzo niewiele uwagi poświęcał sprawom Kościoła. Ale im bardziej się wahał, tym inni zdobywali większą pewność, że to on, a nie nikt inny, powinien zająć miejsce Amatora. Wreszcie German poddał się ich woli.

Wzorem świętego Ambrożego, który znalazł się w bardzo podobnej sytuacji, postanowił, że skoro przyjął stanowisko biskupa, nie pozwoli, by cokolwiek przeszkadzało mu w pełnieniu tego urzędu. Dlatego zrezygnował z urzędu namiestnika, rozdał swe piękne meble i inne rzeczy, które niegdyś tak cieszyły jego duszę, a także, choć było to dla niego najtrudniejsze, rozstał się ze swoją żoną, Eustachią, która zgodnie ze zwyczajem usunęła się do klasztoru. Pozostali jednak przyjaciółmi i nawet widywali się od czasu do czasu.

W dniu swego wyboru German miał czterdzieści lat, a przez następne trzydzieści rządził Kościołem w Auxerre, szanowany w całym imperium za swoją mądrość i świątobliwość. Od tego dnia jego sposób bycia zmienił się całkowicie. Nie jadł mięsa, a tylko w Boże Narodzenie i na Wielkanoc można go było skłonić do zjedzenia pszennych placków, wina czy soli. Na co dzień żywił się jęczmiennym chlebem, który sam sobie piekł, ale nim go zjadł, brał w usta garść popiołu, aby posiłek zbytnio mu nie smakował. Zima czy lato, noc czy dzień, nosił pod ubraniem włosiennicę, czyli długą tunikę z wełny z niewielkim kapturem, którym przykrywał włosy. Jego łoże składało się z czterech desek, a materac z ubitego popiołu. Choć zamiast koca używał szorstkiego łachmana, po skończeniu codziennych prac spał tam równie smacznie jak w namiestnikowskim pałacu.

Obowiązki biskupa były dla Germana zupełnie nowe, jednak zalety charakteru i wykształcenie, które uczyniły z niego sprawiedliwego i mądrego namiestnika, pomagały mu i teraz. Ludzie żyjący w piątym wieku byli równie skłonni do kłótni, działania dla własnej korzyści czy oszukiwania i kłamstwa, jak ci z wieku dwudziestego pierwszego, a biskup musiał potrafić dostrzec prawdę w zmyślonych historiach, żeby okazać w swoich sądach sprawiedliwość. Musiał też okazywać odwagę w stosunkach z ludźmi władzy i kontrolować swój temperament, kiedy donoszono mu o przejawach tyranii i nikczemności. Nauczył się tych wszystkich rzeczy w twardej szkole i już wkrótce ludzie zaczęli uważać, że dobrze uczynili posłuchawszy nalegań Amatora.

Niedługo po tym, jak German został biskupem, zjawił się u niego bardzo zdenerwowany poborca podatkowy o imieniu Januariusz. Biskup zapytał go o co chodzi, po czym obiecał, że kiedy wysłucha jego historii, okaże mu wszelką potrzebną pomoc. Wówczas Januariusz, choć z wahaniem, wyjaśnił co się stało.

Otóż do jego obowiązków należało towarzyszenie namiestnikowi podczas objazdu prowincji, kiedy ten sprawdzał osobiście, w jakich warunkach żyją ludzie. Przy takich okazjach Januariusz pobierał również należne podatki, a kiedy zebrał wszystkie, wpłacał je do skarbca. Wracał właśnie z jednej z takich podróży, kiedy przejeżdżając koło Auxerre pomyślał, że oto zdarza się okazja ujrzeć sławnego biskupa Germana, o którego wyborze tyle słyszał, nie pytając więc namiestnika o zdanie, potajemnie opuścił orszak i ruszył do Auxerre. Był tak zajęty rozmyślaniami o sławnym człowieku, którego miał poznać i tak głęboko się zastanawiał, jak zostanie przyjęty, że całkiem zapomniał o pieniądzach. Tymczasem sznur, którym torba z podatkami przywiązana była do siodła, z każdym ruchem konia poluzowywał się bardziej, aż wreszcie torba spadła na ziemię akurat w chwili, kiedy szaleniec, czyli człowiek opętany przez złego ducha, wyszedł z lasu i stanął na poboczu drogi. Przybysz poczekał, aż Januariusz zniknie mu z oczu, po czym zabrał torbę, zaś poborca podatkowy odkrył swoją stratę dopiero w chwili, gdy zsiadał z konia przed drzwiami biskupa.

– Nikt mi nigdy nie uwierzy, że nie ukradłem tych pieniędzy – zakończył niemal płacząc ze strachu. – A karą za to jest śmierć. Jeśli ty nie zdołasz mi pomóc, jestem zgubiony.

– Nie załamuj się mój synu – odparł biskup ciepło. – Uznaj mnie za przyjaciela i mów śmiało czego ode mnie oczekujesz.

Januariusz spuścił wzrok i zawahał się, a biskup obserwował go uważnie, choć nic nie mówił. W końcu strapiony poborca podatków wymamrotał, że jedyny sposób ocalenia jaki widzi, to jeśli biskup podaruje mu całą utraconą sumę, ale wie, że prosi o zbyt wiele.

– No cóż, zrobię o co prosisz, ale najpierw każę przeszukać miasto. Jeśli szczęście nam dopisze, znajdziemy złodzieja.

Poszukiwania prowadzono przez trzy dni. Biskup kazał uważnie przesłuchać wszystkich tych, którzy nie wzbudzali zaufania, ale na próżno, nie znaleziono ani śladu pieniędzy. Pod koniec trzeciego dnia poszukiwań Januariusz niemal wychodził już z siebie, ponieważ w następnym tygodniu powinien wpłacić podatki do skarbca, a jeśli tego nie uczyni, jego strata zostanie wykryta. Ale biskup nie popadał w rozpacz.

– Przeszukaliśmy zwykłych ludzi, a teraz musimy zbadać tych, których opętały diabły – powiedział. – To ja sam uczynię.

Następnie polecił, by przyprowadzono przed jego oblicze wszystkich tych nieszczęśników. Dziwne, ale pierwszy, który przed nim stanął, był to złodziej we własnej osobie, choć oczywiście biskup nic o tym nie wiedział. Ten człowiek był bardzo przebiegły i niczego nie zdradził, dlatego biskup nakazał swym sługom, by ruszyli za nim do kościoła, prowadząc podejrzanego. Tak uczynili, a za nimi poszedł wielki tłum ludzi. Biskup przywitał lud z powagą i padłszy na kolana zaczął się modlić gorąco, by prawda wyszła na jaw. A gdy się tak modlił, człowiek opętany przez złego ducha wyślizgnął się z rąk tych, którzy go trzymali i wzniósł się w powietrze wśród płomieni, krzycząc w cierpieniach.

– Przyznaję się, Germanie, przyznaję! – krzyczał. – To ja ukradłem torbę i ukryłem ją pod wielkim kamieniem na skraju lasu.

Kiedy biskup usłyszał te słowa, nakazał złemu duchowi zostawić w spokoju nieszczęśnika, a ten posłuchał i człowiek znów stanął na ziemi, nietknięty. Wkrótce posłaniec wysłany przez Germana we wskazane miejsce przyniósł skradzione pieniądze, a uradowany Januariusz opuścił miasto.

Jakiś czas potem German wyruszył w podróż do najdalszej części swojej diecezji. Była zima, panował wielki chłód i w końcu biskup przemarzł do kości, a kiedy orszak mijał opuszczone ruiny, stwierdził, że czuje się taki chory, że nie może iść dalej. Jego towarzysze popatrzyli na siebie z niepokojem. Słyszeli, że to miejsce jest nawiedzane przez duchy, a choć nie chcieli tego przyznać nawet przed samymi sobą, bardzo ich przerażała perspektywa spędzenia tu nocy. Nie śmieli jednak odmówić biskupowi i tylko pocieszali się myślą, że są zupełnie bezpieczni w towarzystwie tak świętego człowieka.

Przez chwilę wszystko szło dobrze. Rozpalili ogień i przygotowali kolację, a kiedy ją jedli, jeden z zakonników czytał modlitwy, jak było w zwyczaju, a German, zmęczony i znużony bólem, zasnął owinięty w płaszcz, pod osłoną zrujnowanej ściany. Nagle czytający poczuł lodowaty podmuch, a kiedy podniósł wzrok, zobaczył, że stoi przed nim blada postać z nogami skutymi łańcuchem. Jednym susem mnich znalazł się u boku śpiącego biskupa i potrząsnął go za ramię.

– O co chodzi? – zapytał German unosząc głowę, ale mnich nie odpowiedział, tylko wskazał na ducha.

– Powiedz mi z jakiego powodu tu przyszedłeś i dlaczego twoje ciało nie spoczywa w spokoju w mogile – polecił German.

– Kiedy żyłem na tym świecie, wraz z towarzyszem popełniliśmy wielkie zbrodnie, a za karę odmówiono nam chrześcijańskiego pochówku i dlatego jesteśmy skazani na błądzenie po tych ruinach, póki nie znajdziemy kogoś, kto się nad nami ulituje. Z tej przyczyny przyszedłem do ciebie, Germanie – wyjaśnił duch, po czym zniknął.

Wówczas biskup wstał i bez zwłoki nakazał roztrzęsionym sługom, by przeszukali ruiny przy świetle ognia i księżyca w pełni. Sam stanął obok, by dodawać im odwagi, a także pilnować, by szukali uważnie. Przerażeni ludzie w milczeniu zaglądali w najciemniejsze kąty, aż w końcu jeden z nich wydał okrzyk triumfu.

– Co tam jest? – spytał biskup, podchodząc do niego żwawo. – Czy ich znalazłeś?

– Tak – odparł sługa. Istotnie, pod stosem kamieni, leżały dwa szkielety z nogami skutymi łańcuchem.

– Poczekajmy do świtu – powiedział biskup, a kiedy słońce wzeszło, zdjęto szkieletom łańcuchy, odziano nagie kości w szaty, a w pobliżu ruin wykopano mogiłę. W ten sposób duchy, otrzymawszy chrześcijański pochówek, odnalazły wreszcie spokój, a nad ich grobem modlił się sam biskup i błagał o odpuszczenie ich grzechów.

German był biskupem Auxerre już od jedenastu lat, kiedy złożył swą pierwszą wizytę w Brytanii. A oto jak do niej doszło:

Na wyspie, którą nadal rządzili Rzymianie, pojawiła się herezja. Rozprzestrzeniała się szybko, choć biskupi i księża wygłaszali przeciw niej kazania, aż w końcu, zrozpaczeni, postanowili posłać po Germana, by im pomógł. Z rozkazu papieża, który znał sytuację w angielskim Kościele, w Troyes zebrał się synod biskupów, który postanowił, że German ma rozpocząć swą misję bez zwłoki i że towarzyszyć mu w niej będzie Lupus, biskup Troyes.

Duchowni podróżowali częściowo konno, częściowo morzem, ale ich podróż na pewno nie była szybka, ponieważ w każdym mijanym mieście zbierały się tłumy i prosiły ich o błogosławieństwo. W Nanterre, małej mieścinie niedaleko Paryża, wzrok Germana przyciągnęła w tłumie promienna twarz sześcioletniej dziewczynki. Zapytał, jak się nazywa.

– Genowefa – odpowiedzieli mu ludzie.

– Ach – powiedział na to biskup do jej rodziców, kładąc rękę na głowie dziecka. – Pewnego dnia jej imię stanie się znane w całym kraju, a jej życie będzie przykładem dla nas wszystkich.

Po czym podniósł leżącą na ziemi małą miedzianą monetę ze znakiem krzyża i podał dziewczynce prosząc, by nosiła ją na szyi na jego pamiątkę.

Genowefę otoczono później czcią jako świętą patronkę miasta Paryża, a kanoniczki jej zakonu przez setki lat rozdawały w dniu jej imienin małe bochenki chleba oznaczone znakiem krzyża.

W mroźny zimowy dzień obaj biskupi wsiedli w Bretanii na pokład małego statku. Morze było spokojne, póki nie wypłynęli na środek Kanału. Wówczas zerwała się okropna wichura, a fale z furią waliły o burty.

– Walczą z nami złe duchy – stwierdzili marynarze, widząc jak zawodzący wiatr rwie żagle na strzępy. Przerażeni opuścili swoje stanowiska, pozwalając statkowi dryfować na falach i pobiegli obudzić Germana, który spał sobie smacznie. Wyjaśnili mu, że wszyscy zginą, jeśli nie zacznie się za nich modlić, a kiedy biskup ukląkł, sztorm nagle ucichł i zakończyli podróż przy pomyślnych wiatrach, lądując w Richborough, mieście leżącym na północ od Dover, niedaleko ujścia Tamizy.

Przez całą drogę do Londynu i dalej do St Albans (nazwanego tak na cześć pierwszego angielskiego męczennika), obaj biskupi wygłaszali kazania przeciw herezji Pelagiusza, do tłumów, które przychodziły ich słuchać. Zatrzymali się na jakiś czas w St Albans – którego stara nazwa brzmiała Verulam – a potem ruszyli dalej, na północny zachód. To podczas tej podróży German miał szczęście spotkać się ze swym starym przyjacielem, świętym Patrykiem z Irlandii, który niegdyś spędził wiele lat jako uczeń w Auxerre. Matka Patryka pochodziła z Galii, a jej rodzina od dawna mieszkała w prowincji nazywanej Armoryka, która pozostawała pod rządami Germana, gdy był namiestnikiem.

Kiedy German składał swą pierwszą wizytę w Brytanii, Rzymianie zamieszkiwali tę wyspę już od czterystu lat, a niedługo władzę mieli tu przejąć Saksonowie. Ale choć inwazja Hengista i Horsy miała nastąpić dopiero za dwadzieścia lat, przez Morze Północne ciągle przeprawiały się bandy saksońskich piratów, pochodzących z nizin za rzeką Łabą, i niszczyły wioski położone na brzegach rzek. Kiedy German podróżował od miasta do miasta wygłaszając kazania przeciw herezji Pelagiusza, coraz śmielsi piraci popłynęli wzdłuż wybrzeża Kornwalii, potem Kanałem Bristolskim wokół Walii, aż dotarli do ujścia rzeki Dee – bo widzicie, Saksonowie zawsze starali się żeglować nie tracąc z oczu lądu, jeśli to tylko było możliwe. Przyłączyli się tu do nich Piktowie z południowo-zachodniej Szkocji i Szkoci z północnej Irlandii, po czym razem ruszyli w górę rzeki Dee na lekkich okrętach, które wszędzie mogły znaleźć sobie schronienie w razie niepogody. Chcąc ich powstrzymać, namiestnik rzymski nakazał u brzegów rzeki zacumować płaskodenne łodzie, które mogły pływać po płytkich wodach, i przerzucić przez rzekę mosty tak niskie, aby pod nimi nie mogły przepłynąć statki z masztami. A jednak, pomimo tych środków zaradczych, najeźdźcy wyrządzili w kraju wiele szkód, a Brytowie, uznawszy, że nie są dość silni by zaatakować piratów, pozostali w swoich okopach.

I tak się działo w okolicach Wielkiej Nocy 430 roku, kiedy German i Lupus chrzcili wielką liczbę ludzi w hrabstwie Cheshire, po drugiej stronie rzeki Dee. Pewnego razu, gdy jak co rano odprawiali Mszę Świętą, ceremonię przerwało przybycie zgrzanego i zdyszanego posłańca.

– Germanie, przepraw się do nas i pomóż nam – wykrzyknął przybysz, tak jak niegdyś Macedończycy wykrzyknęli do świętego Pawła. – Rzeką płyną Saksoni zza morza i dzicy ludzie z północy, zabijając wszystkich, kogo spotkają i paląc wioski. Nikt ich nie może powstrzymać!

– Wracaj do domu, wkrótce tam przybędę – obiecał German, po czym, w towarzystwie biskupa Lupusa, udał się do armii Brytów, która obozowała nad małym strumieniem o nazwie Alen, niedaleko miasta Mold.

Przybycie obu biskupów bardzo podniosło ducha Brytów, którzy natychmiast okrzyknęli ich dowódcami wojska. Obowiązki wodza nie były Germanowi zupełnie obce, gdyż jako książę i namiestnik Armoryki miał obowiązek dowodzić armią w boju, a choć nie wiemy, czy kiedyś faktycznie przyszło mu to robić, należał do ludzi, którzy zawsze przygotowują się do spełnienia swoich obowiązków. Dlatego możemy mieć pewność, że przestudiował pisma Cezara traktujące o wojnie i dyskutował z wodzami, którym przyszło walczyć z hordami Gotów i barbarzyńców, zalewającymi wówczas Imperium, choć zapewne nie udało mu się porozmawiać z samym wielkim Aecjuszem.

Łodzie wroga, który szykował się do bitwy, zauważono w samą Wielkanoc. Na pierwszą wieść o tym German wysłał zwiadowców, aby obserwowali, od której strony wrogowie zamierzają podejść do obozu Brytów. Kiedy otrzymał wiadomość, że posuwają się w kierunku doliny otoczonej wysokimi wzgórzami, ucieszył się bardzo, gdyż wiedział, że w ten sposób sami zdali się na jego łaskę. Ustawił swoich ludzi za skałami i w wąwozach ukrytych wśród wzgórz, po czym wydał stanowczy rozkaz, że nikomu nie wolno się pokazać, póki nie da sygnału. Piktowie i Saksonowie, pewni zwycięstwa, zbliżali się niefrasobliwie i przez wąskie przejście wkroczyli do doliny, która wydawała się całkiem wyludniona. Ale kiedy tylko znaleźli się w jej środku, jakiś głos wykrzyknął „Alleluja”. „Alleluja” odpowiedziało echo ze wszystkich stron i nagle góry ożyły wielką liczbą zastępów, które zbiegały po zboczach krzycząc „Alleluja”. Zaskoczeni wodzowie Saksonów potracili głowy, zawrócili i uciekli, a za nimi cała ich armia, porzucając za sobą wszystko.

W ten sposób Brytowie pokonali najeźdźców w bitwie „Alleluja”, nie wystrzeliwszy ani jednej strzały ani nie cisnąwszy ani jednej włóczni, a dolina, w której rozegrała się ta bitwa, do dziś dnia jest nazywana Polami Niemców.

Kilka miesięcy później mieszkańcy Auxerre z radością powitali powrót swego biskupa, gdyż nie wiodło im się dobrze. Imperium Rzymskie od dawna już słabło i upadało, a w jego granicach osiedlali się barbarzyńcy ze wschodu i północy. Aby pokryć koszty ciągłych wojen nakładano nowe podatki, ale ponieważ bogacze nie musieli ich płacić, spadły one wielkim ciężarem na barki biedaków. Sytuacja niektórych była tak ciężka, że sami siebie sprzedawali w niewolę w zamian za jedzenie i ubrania. W Auxerre, leżącym po wschodniej stronie Galii, w pobliżu miejsc, gdzie w krótkich odstępach czasu walczyli Goci, Hunowie, Alanowie i Frankowie, działo się zapewne jeszcze gorzej niż w miastach leżących bardziej na zachód. Dlatego, gdy tylko biskup wrócił do miasta, zjawiła się u niego delegacja mieszkańców, błagając by ich ocalił. Można to było zrobić tylko w jeden sposób: udać się do prefekta Galii, który przebywał w Arles i otrzymać specjalny dekret, który w przyszłości zwalniałby miasto od podatków. Nam może wydać się dziwne, że kiedy jedno miasto uginało się pod ciężarem podatków inne było z nich zupełnie zwalniane, ale German nie widział w tym niesprawiedliwości i po pospiesznych przygotowaniach wyruszył z kilkoma sługami w długą drogę do Arles.

Kiedy wyruszali padał deszcz, a pod wieczór, gdy mały orszak zbliżał się do swego pierwszego noclegu, minęli po drodze człowieka, który nie miał ani butów ani płaszcza. Wzruszony tą nędzą biskup zatrzymał konia i zaczął z żebrakiem rozmowę, a kiedy się dowiedział, że nieszczęśnik nie ma dokąd iść, zaprosił go, by spędził z nimi noc w domu, który dla nich przygotowano. Człowiek przyjął to zaproszenie z radością i zjadł kolację, którą przygotowano dla sług biskupa, ale kiedy wszyscy zaczęli się modlić, wymknął się niepostrzeżenie i ukradł konia biskupa. Oczywiście kradzież wykryto dopiero następnego ranka, kiedy szykowano się do drogi, a Germanowi przyprowadzono konia jednego ze sług.

– Co to za zwierzę? – zapytał biskup. – I gdzie jest mój koń?

– Ten łajdak, któremu udzieliłeś wczoraj schronienia ukradł go – odparli słudzy, a kiedy biskup to usłyszał, posmutniał i w milczeniu wsiadł na konia.

Jechali spokojnie przez jakiś czas, aż wreszcie biskup obrócił się w siodle i powiedział do najbliższego sługi:

– Wkrótce przekonasz się, że złodziej nie odniósł korzyści ze swego złego uczynku. Zatrzymajmy się tu na chwilę i poczekajmy, aż nas dogoni.

I dał rozkaz, by zatrzymano się w cienistym gaju. Wkrótce istotnie dogonił ich złodziej, prowadząc konia.

– Od chwili, kiedy wyprowadziłem konia ze stajni, próbowałem uciec, ale gdy tylko zniknął mi z oczu dom, w którym spaliście, to zwierzę nie chciało postąpić ani kroku naprzód, choć ciągnąłem go za uzdę z całej siły – wykrzyknął nieszczęśnik na ich widok. – Zrozumiałem wówczas, że to jest kara za mój zły uczynek i postanowiłem, że jeśli tylko zdołam, zwrócę ci tego konia. Zresztą to zwierzę chyba czytało w moich myślach, bo natychmiast ruszyło naprzód tą drogą, więc oddaję ci je całe i zdrowe.

– Wstań mój synu – powiedział biskup, ponieważ złodziej padł przed nim na kolana. – Gdybym ci wczoraj dał płaszcz, nie ukradłbyś pewnie konia. A zatem proszę, oto płaszcz, weź go i więcej nie kradnij.

Potem nakazał sługom ruszać w dalszą drogę. W swoim czasie dotarli do Arles gdzie z wielką pompą powitał ich święty Hilary, biskup i prefekt, któremu German zaraz wyjaśnił, co go sprowadza. Kiedy prefekt obiecał, że ludzie z Auxerre nie będą już więcej cierpieć z powodu nadzwyczajnych podatków, biskup ruszył do domu wioząc dobrą nowinę.

W 446 roku German po raz drugi został wezwany do walki z herezją w Brytanii, gdzie królem był wówczas Vorti O’ern. Tym razem biskup nie zabawił jednak na wyspie równie długo, gdyż napięta sytuacja w Galii wymagała jego obecności jako rozjemcy. Mieszkańcy północnego zachodu, którzy zawiązali konfederację armorykańską, wystąpili wówczas przeciw Rzymianom i ich sojusznikom Alanom wzniecając bunt, ale gdy się dowiedzieli, że generał Aecjusz ma zamiar wysłać przeciw nim hordy barbarzyńców, wpadli w panikę i błagali o pomoc biskupa, który sam był przecież kiedyś namiestnikiem tej prowincji. Wbrew wszelkim przewidywaniom, Germanowi udało się zawrzeć rozejm z królem Alanów. Zgodził się również przekroczyć Alpy i udać do Italii, by przedstawić tę sprawę cesarzowi, Walentynianowi III, albo raczej, jeśli mamy być szczerzy, jego matce, Placydii.

Podczas miesięcy, jakie German spędził w leżącej nad Adriatykiem Rawennie, która wówczas była siedzibą cesarza, pracował ciężko, by pomóc ludziom znajdującym się w trudnym położeniu oraz dalekim plemionom, w których sprawie tu przybył. Niestety podczas jego zabiegów i dyskusji z potężną cesarzową-matką, nadeszła wieść, że Armorykanie znowu się zbuntowali i że tym razem ich powstanie stłumiono z wielką surowością. Wielkie musiało być rozczarowanie biskupa, że wszystkie jego wysiłki poszły na marne, nie miał jednak wiele czasu na narzekania, gdyż otrzymał objawienie, że zbliża się oto dzień jego odejścia z tego świata.

Pewnego ranka, kiedy dyskutował właśnie o sprawach Kościoła z biskupami Italii, nagle urwał w pół słowa i stanął w milczeniu, a wszyscy czekali z szacunkiem, odgadując z jego twarzy, że ma im do powiedzenia coś ważnego. Wreszcie znowu przemówił.

– W nocy śniłem, że przyszedł do mnie Nasz Pan i kazał mi się szykować do podróży. „W jakąż podróż mam się udać, o Panie?”, zapytałem, a Pan rzekł na to: „Nie obawiaj się, nie wyślę cię do cudzoziemskich krain, ale do twego własnego kraju, gdzie osiągniesz wieczny spokój i odpoczywanie”. I wiem dobrze, że ten kraj to miejsce, które obiecał Bóg swoim sługom.

Biskup miał taką pewność, choć inni, pogrążeni w smutku, nie chcieli wierzyć i starali się znaleźć inne wyjaśnienie dla tego snu. Ale kilka dni później German zachorował, a kiedy stało się jasne, że zbliża się jego śmierć, przybyły setki ludzi, by go pożegnać i prosić o błogosławieństwo. Wśród nich była sama cesarzowa Placydia, która padła na kolana przy łóżku i zapytała, czy jest coś, co mogłaby zrobić dla niego, skoro on tak wiele uczynił dla świata.

– Tak, jest taka rzecz – odparł. – Pozwól, by moje ciało wróciło do Galii i zostało pochowane w Auxerre, wśród mego ludu.

Umarł po siedmiu dniach, rządziwszy swą diecezją przez lat trzydzieści.

Cesarzowa bardzo niechętnie zgodziła się, by spełniono jego ostatnie życzenie. Ciało biskupa zostało zabalsamowane i okryte wspaniałą szatą, na której wyszyto godła cesarskie. Następnie umieszczono je w drewnianej trumnie, którą, w otoczeniu wielkiego tłumu, zaniesiono przez Alpy, do domu. Podczas podróży część żałobników odchodziła, a ich miejsce zajmowali nowi, jednak koło trumny przez cały czas szło pieszo pięć kobiet. Trzy z nich zmarły po drodze ze zmęczenia i tylko dwie dotarły bezpiecznie do Auxerre. Po pięćdziesięciu trzech dniach podróży kondukt dotarł na miejsce i 1 października 448 roku biskup został pochowany tak jak sobie życzył, wśród swego ludu.

Andrew i Lenora Lang

Powyższy tekst jest fragmentem książki Andrew i Lenory Langów Święci znani i nieznani.