Rozdział szósty. Kardynał Newman. Niebo i wiekuista szczęśliwość

Kto żyje w niewidzialnym świecie?

Lecz wszystko to nie łączy się z istnieniem tego drugiego świata, o którym będę teraz mówił, działającego ponad nami; świadomość jego istnienia nie jest dla nas czymś zaskakującym. Może on być rzeczywiście obecny i wywierać swe wpływy, jakby objawiał nam siebie. I oto ów świat jest i tutaj, jak powiada Pismo. Zapytacie, czym jest i co ze sobą przynosi? Nie będę mógł powiedzieć niczego poza tym, że wszystko, co doń należy jest znacznie bardziej istotne, niż to, co widzimy; pośród wielu rzeczy widzialnych są i nasi bliźni, towarzysze życiowej drogi, a nic, co stworzone nie jest bardziej cenne i szlachetne niż syn człowieczy. A jednak wziąwszy pod uwagę wszystkie te rzeczy, jakie wszyscy widzimy i te, które widzą niektórzy, świat niewidzialny jest – patrząc całościowo – znacznie wyższym światem od tego, na który możemy patrzeć. Po pierwsze dlatego, że Bóg jest Tym, który przewyższa wszelkie byty, Tym który stworzył je wszystkie, przed Obliczem którego są one jak nicość. Bóg jest również Tym, z którym nic nie może się równać. Wszechmogący Boże, wiemy, że możemy żyć bardziej prawdziwie i pełniej niż ktokolwiek z tych towarzyszy naszej drogi, co do istnienia których przekonują nas zmysły! Lecz jeszcze nie widzimy Boga, nie słyszymy Go, nie pozostaje nam nic innego jak trwać przed Nim czuciem, nie sięgając Go wprost. Osiągamy Go wtedy, gdy rzeczy widzialne stają się już tylko częścią, mniej znaczącą częścią bytów dokoła nas, i tylko tak jest to możliwe, gdyż Wszechmogący Bóg, Istota istot, nie jest jednym z ich liczby, lecz Tym, który włada światem, którego nie widać. Jeden jedyny raz uniżył się i stał się jednym spośród bytów widzialnych, i żył z nami przez trzydzieści trzy lata. Było to wówczas, gdy On, Druga Osoba wiecznie błogosławionej Trójcy Świętej, przez Jej niewypowiedziane miłosierdzie został zrodzony z Maryi Dziewicy dla widzialnego świata. I wówczas był widziany, słyszany, odczuwany dotykiem; jadł, pił, spał, rozmawiał, chodził i działał jak inni ludzie: lecz poza tym krótkim okresem, Jego obecność nigdy nie była uchwytna zmysłami; nigdy za ich pośrednictwem nie dał odczuć naszej świadomości swego Istnienia. Przybył, a później skrył się za zasłoną, a dla nas dziś żyjących znaczy to tyle, jakby nigdy się nie ukazał; wszyscy mamy tak małe wyczucie Jego obecności. Lecz mimo to „On żyje w pełni na wieki”.

I są w tym innym świecie także dusze umarłych. Oni również, gdy stąd odeszli, nie przestali istnieć, lecz opuścili jedynie widzialną scenę rzeczy, lub – inaczej rzecz ujmując – odeszli, by działać pośród nas i wobec nas, poza naszymi zmysłami. Żyją, tak jak żyli przedtem; lecz to zewnętrzne ciało, przez które byli w stanie utrzymać wspólnotę z innymi, zostało w jakiś sposób (nie wiemy w jaki) oddzielone od nich, wyschło i opadło na ziemię, niby liście spadające z drzewa. Pozostali żywi, lecz już bez zwykłych znaków zbliżają się do nas i współtowarzyszą nam. Tak jak człowiek, który stracił głos lub rękę, tak i umarły nadal istnieje jak przedtem, lecz żadną miarą nie może już mówić lub pisać, lub w inny sposób podtrzymywać kontaktu z nami. Gdy więc utracił nie tylko głos czy rękę, lecz całe swe ciało, lub – jak to się mówi – umarł, to nie można twierdzić, że odszedł, lecz raczej, iż to my straciliśmy środki, by go nadal przy sobie zatrzymać.

I znów: również Aniołowie są mieszkańcami niewidzialnego świata, a to, co się ich dotyczy, zostało nam pełniej objawione, niż to, co się odnosi do wierzących, którzy odeszli, a to z powodu słów: „odpocznijcie od swej pracy”. Zaś aniołowie są pracowitymi sługami pośród nas, w Kościele. Powiedziane jest o nich: „czyż nie są oni wszyscy duchami przeznaczonymi do usług, posłanymi na pomoc tym, którzy mają posiąść zbawienie?” (Hbr 1, 14). Żaden chrześcijanin nie jest tak pokorny jak oni, lecz ma ich ku pomocy, jeśli żyje wiarą i miłością.

„Świat niewidzialny”, Kazania parafialne, s. 853–854.

Jaka jest tajemnica zwycięstwa Królestwa Chrystusowego?

Człowiekowi nie wystarczy jego własne szczęście; nic go nie uszczęśliwia poza Obecnością Boga, który jest z nim. Gdy został stworzony, Bóg tchnął w niego nadprzyrodzone życie Ducha, który jest jego prawdziwą szczęśliwością: i kiedy upadł, stracił Boży dar, a wraz z nim również szczęśliwość. Odtąd zawsze był nieszczęśliwy, odtąd zawsze odczuwa w sobie pustkę, która potrzebuje wypełnienia, lecz on nie wie czym ją wypełnić. Ledwo sobie uświadamia swą najgłębszą potrzebę: tylko jego czyny wskazują, że ją odczuwa, gdyż zawsze drąży go niepokój, o ile nie jest człowiekiem tępym i nieczułym, zawsze szuka w tej lub innej rzeczy błogosławieństwa, które utracił. Istotnie, wielu jest takich, których umysły są zamknięte od zawsze, wielu, którzy je oszołomili i uśmiercili, i to tak bardzo, że stracili przyrodzonym im głód i pragnienie; lecz, niezależnie od tego czy są świadomi swych potrzeb, czy targa nimi niepokój z tego powodu, owo pragnienie wciąż dane jest wszystkim ludziom i Dobra Nowina może je zaspokoić; i wówczas, nawet jeśli nie rozpoznają swych pragnień za sprawą swej ludzkiej natury, pojmą je w zupełności za sprawą Bożych darów. To zatem jest tajemnica zwycięstwa Królestwa Chrystusowego. Żołnierze tego świata otrzymują swój żołd przy werbunku. Biorą go i zaciągają się na służbę ziemskiego księcia: czyż ci, którym dano tak szczodrze prawdziwe bogactwa, których nakarmiono ukrytą manną, którzy „spróbowali, jak dobre jest Słowo Boże, jak wielka potęga nadchodzącego świata”, którzy skosztowali „łaskawości Pana”, „pokoju, który przekracza wszelki rozum”, czyż oni wszyscy nie powinni, o wiele, wiele bardziej być wierni, tak! – aż po śmierć? Tym jest szczęśliwość, obecnością Chrystusa, który uczynił nas swymi członkami: „i nie powiedzą: «Oto tu jest», albo: «Tam». Oto bowiem królestwo Boże pośród was jest” (Łk 17, 21).

„Niewidzialna Obecność Chrystusa”, Kazania według lekcjonarza (Sermons on Subjects of the Day), s. 312–313.

Jakie myśli mogą nas pocieszyć w każdej z mijających godzin, w każdym odchodzącym w przeszłość dniu?

Niebo jest obecnie poza naszym wzrokiem, lecz w przypisanej godzinie, niby topniejący śnieg, odkrywający co leży pod nim, widzialne stworzenie ustąpi przed ukrytą poza nim największą ze wspaniałości, od której i dziś zależy. W tym dniu cofną się cienie, a istota rzeczy ujawni się w całej krasie. Słońce zblednie i zatraci się w przestworzach nieba, wobec blasku Tego, który teraz dany jest nam w swym odbiciu, wobec Słońca Prawości – Jezusa Chrystusa, który nas uleczy, który przybędzie w widzialnej postaci, niby pan młody wychodzący ze swej komnaty, gdy z Jego przyczyny rozpadanie się to, co podlega zepsuciu. Gwiazdy na firmamencie ustąpią przed świętymi i aniołami okalającymi Jego tron. To, co w górze i to, co na ziemi, chmury gnane wiatrem, nieprzebyte puszcze, głębokie wody wypełnią się postaciami wiecznotrwałych duchów, sług Boga, którzy z radością pełnili Jego wolę. I nasze własne śmiertelne ciała zostaną jakby wypełnione po brzegi wewnętrznym człowiekiem, który otrzyma właściwą sobie miarę, niby harmonijny instrument duszy, zamiast tej obfitości ciała i krwi, danych wzrokowi i dotykowi. Spodziewając się tak chwalebnego widoku, całe stworzenie trudzi się niczym w połogu, z całym natężeniem czekając, że może się to stać już niebawem.

„To, co najmniejsze i to, co największe w ludzkim życiu”, Kazania parafialne, s. 867.

Kto wypełnia do syta pragnienia ludzkiego serca?

Większość z nas ma w sobie mniejsze lub większe tęsknoty i nadzieje na coś wspanialszego niż to, co może dać świat. Ludzie młodzi, w sposób szczególny, mają w sobie naturalną miłość do tego, co szlachetne i heroiczne. Lubimy słuchać cudownych opowieści, które pozbawiają nas widoku rzeczy w ich faktycznej postaci i otwierają nas na rzeczy, których nie ma. Tak bardzo podoba nam się idea niewidzialności, że tkamy nawet dla siebie niewidzialne szaty, tak jakby niebiańska prawda nie była dla nas wystarczającą obietnicą. Lubimy zabawiać się fantazjami dotyczącymi okoliczności jakiegoś niebezpieczeństwa lub procesu i w tych wyimaginowanych okolicznościach stawiamy samych siebie w jak najlepszym świetle. Lub wyobrażamy sobie coś doskonałego, czego nie ma na świecie, po którym chodzimy i bijemy przed tym pokłony, oddając się temu całym sercem. Coś takiego mniej więcej leży w naturze wszystkich młodych osób, zanim świat przerobi ich na swą modłę, zanim przetoczy się nad nimi (co często zdarza się bardzo szybko) ze swymi nieczystościami, swą zwiędłością, śmiercionośnymi wpływami, zanim tchnie na nich sobą, niwecząc i wysuszając, i ogałacając z zielonego listowia i pozostawi niby wyschłe, zimowe drzewa bez soku i słodyczy. Lecz my, tak jak i młodzi, powstańmy pełni liści i kwiecia brzemiennego owocem, stańmy przy nich spokojni niczym rozległe wody, z naszymi mocno bijącymi sercami, z naszą tęsknotą za nieznanym dobrem, z pewnego rodzaju wzgardą wobec nowinek świata, ze wzgardą wobec niego, choćbyśmy byli w nim pogrążeni. I choćbyśmy podążali za podszeptami świata i zgadzali się brać udział w jego banalnej wesołkowatości i rozrywkach, wciąż czujemy, choćby przez chwilę, że nasza szczęśliwość nie pochodzi stąd. Lecz nawet jeśli nie dojrzała w nas jeszcze myśl, że wszystko, co spoza tego świata jest wyłącznie jałowym marzeniem, jesteśmy na najlepszej drodze by tak się stało. Zmierzamy ku tej myśli, gdyż nikt z nas nie jest na właściwym miejscu, każdy pragnie być kimś, kim nigdy nie był, nad poważne myśli przedkłada mrzonki, a jeśli nie skieruje się ku swym prawdziwym celom, uchwyci się czegoś, co jest w stanie spostrzec, czegoś doczesnego i podległego zepsuciu, co odwiedzie go od Boga. Lecz teraz będę mówił o ludziach sprzed opisanej tu chwili, zanim oddali swe serca światu, który obiecał im prawdziwe dobro, by ich oszukać, który sprawił, że uwierzyli, iż nigdzie nie ma prawdy i którzy okazali się głupcami godząc się z tą myślą. Lecz wcześniej pragnęli rzeczy, będących spoza świata, ubierali je w jakieś doczesne formy, ponieważ ostatecznie nie mieli innego sposobu by je pojąć. Jeśli wiedli pokorne życie, marzyli o tym, by stać się mistrzami dla samych siebie, wznoszącymi się ponad świat i strzegącymi swej wolności; jeśli mierzyli wyżej, wypełniały ich myśli by rozsławić swe imię i wzrastać w mocy. Jeśli ich serca nie znalazły w tym pokoju, przychodził do nich Chrystus (o ile Go przyjęli) i składał im obietnicę, że zaspokoi wielkie pragnienia, ten głód i łaknienie, które ich dręczyły. On nie czeka, aż nauczą się wyśmiewać wielkie uczucia niby zwykłe, sentymentalne marzenia: przychodzi do młodych; obmywa ich skoro czas, obiecując dać im po stokroć to nieznane błogosławieństwo, za którym wcześniej tęsknili. Wydaje się, jakby Chrystus mówił słowami apostoła Pawła: „Ja wam głoszę to, co czcicie, nie znając” (por. Dz 17, 23). Szukaliście tego, czego nie widzicie, daję wam to; chcecie być wielcy, uczynię was takimi, lecz zważcie – jak, czynię to w zupełnie inny sposób niż się spodziewaliście; droga do prawdziwej chwały prowadzi przez zapomnienie i wzgardę.

„Oręż świętych”, Kazania parafialne, s. 1372–1373.

Jak możemy osiągnąć prawdziwą szczęśliwość?

Czyż nie szukamy rzeczy wielkich? Musimy szukać ich tam, gdzie rzeczywiście mogą być znalezione, i w taki sposób, by mogły zostać znalezione. Musimy szukać tak, jakby zesłał je nam Bóg, który zstąpił na ziemię, by uzdolnić nas do ich osiągnięcia. Musimy trwać w woli, by porzucić obecną nadzieję dla przyszłej radości, ten świat dla niewidzialnego. Prawdą jest (choć trudno jest nam się z tym pogodzić), że nasza natura nie jest w stanie radować się szczęściem, nawet jeśli przychodzi ono do nas. Szukamy go i czujemy, że jest nam potrzebne, lecz (dziwnie jest o tym mówić, lecz tak właśnie jest) z trudem przychodzi je nam przyjąć. Gdy zatem ruszymy wreszcie, by szukać radości, da się to porównać z sytuacją dziecka, które próbuje chodzić nim ma po temu siłę. Jeśli chcielibyśmy zdobyć prawdziwe szczęście musimy przestać traktować je jako kres poszukiwań, musimy odłożyć na bok myśl o radowaniu się nim. Gdyż z natury żyjemy w nienaturalnym stanie; nasz stan, w którym trwamy od urodzenia, musi zostać przemieniony, zanim otrzymamy nasze największe dobro. I podobnie jak w chorobie użyteczne są często najbardziej radykalne remedia, lub uciążliwe leczenie, tak też jest z naszymi duszami; musimy przejść przez cierpienie, musimy praktykować umartwienie, musimy okiełznać nasze chęci i oczyścić nasze serca, zanim będziemy zdolni osiągnąć trwały, ugruntowany pokój. Próba osiągnięcia szczęścia, poza tym wyraźnie nużącym, jakby okrężnym sposobem, jest daremną pracą; jest budowaniem na piasku; taka podstawa szybko runie, choćby postawiony na niej dom wyglądał na trwały. Bycie wesołkowatym i bezmyślnym, pobłażającym sobie i samolubnym nie jest tożsame z naszą prawdziwą naturą. Musimy zdobywać poznanie samych siebie, mieć myśli i uczucia przekraczające nas samych. Nadzieja człowieka popędliwego i chorobliwie nieposkromiona radość są odpowiednie dla grzesznika. Czyż nie powinien on wzdrygać się na myśl o samym sobie, powodowany przenikliwym bólem, upokorzony przyrodzonymi pragnieniami, on, którego winy przywiodły z nieba na ziemię Syna Bożego, by umarł za niego na krzyżu? Czy może żyć tutaj wśród przyjemności i nazywać świat swoim domem, skoro czytał w Ewangelii o rozczarowaniach i nieszczęściach, które tak długo znosił w tym życiu jego Zbawiciel?

„Jeremiasz, czyli lekcja, jaka płynie z rozczarowania”, Kazania parafialne, s. 1633.

Powyższy tekst jest fragmentem książki Kardynał Newman. 101 pytań i odpowiedzi.