Rozdział szósty. Jacek, Joanna, Józef

Jacek

Dawno, dawno temu żył sobie chłopiec, który urodził się w Polsce w szlacheckiej rodzinie i rodzice nadali mu imię Jacek. Miał wszystko, co tylko można sobie wymarzyć – własny złoty kielich, konia i osobistego nauczyciela. Jacek był tak wdzięczny za dostatek, w jakim się urodził, że postanowił zostać duchownym, aby podziękować Bogu i całkowicie oddać Mu swe serce.

Rodzice chłopca byli tym zachwyceni i wuj, biskup Krakowa, zabrał go do Rzymu na studia. Pośród wielu świętych mężów Jacek poznał tam Dominika, który założył właśnie Zakon Braci Kaznodziejów, i spytał młodzieńca, czy nie chciałby do nich dołączyć. Trudno byłoby Jackowi wymyślić lepszy sposób na życie, tak więc Dominik podarował mu czarno-biały habit zakonny i wysłał go do Polski by nauczał.

Jacek podróżował nie tylko do Polski, ale niemal do każdego zakątka świata. Odwiedzi ł Austrię, Chiny, Norwegię i Szkocję, głosząc tam naukę Chrystusa. Szczególnie lubił opowiadać o Maryi Pannie, Matce Pana Jezusa. Uważał, że każdy jego dobry uczynek wypływa z jego miłości do Niej.

Pewnego razu, gdy Jacek był w Kijowie na Rusi, groźna banda Tatarów, tak okrutnych, na jakich wyglądali, z łoskotem zjechała na koniach ze wzgórz i próbowała zniszczyć miasto, burząc i paląc wszystko dookoła.

Jacek słyszał krzyki i widział płomienie odbijające się w oknach, ale odprawiał akurat Mszę świętą i uznał, że niegrzecznie byłoby przerywać i zajmować się czymś innym. Okno roztrzaskało się obok niego, ludzie uciekli, a świece kołysały się i migotały, gdy błogosławił pusty kościół i mówił:

– Idźcie w pokoju, ofiara spełniona.

Przykrył osłonką kielich z hostią i szybko odszedł od ołtarza. Naraz jakiś łagodny kobiecy głos kazał mu się zatrzymać:

– Jacku, mój synu, zostawisz mnie wrogom? Proszę, zabierz mnie ze sobą.

Spojrzał w górę na ciężki posąg z białego alabastru, zastanawiając się, jak Matka Boża może oczekiwać od niego, niezbyt silnego człowieka, że ją uniesie. Skoro jednak go prosi, zgodził się. Włożył ostrożnie kielich z hostią do skórzanej torby, odetchnął głęboko i dźwignął posąg. Objął go ramionami, modląc się, by nic nie uszkodzić.

Kiedy podniósł statuę, okazało się, że jest lekka jak puch. Biegł z nią tak szybko, jak tylko mógł, słysząc za sobą tętent tatarskich koni. Dotarł nad rzekę Dniepr i rzekł:

– Panie, co mam teraz uczynić?

– Idź dalej przed siebie – odparł Bóg.

Jacek wszedł więc do wody, która rozstąpiła się przed nim, ukazując drogę. Tatarzy zatrzymali się nad rzeką, która huczała na nich groźnie. Patrzyli zdumieni na człowieka niosącego wielki posąg przez wzburzone wody. Pomyśleli, że lepiej będzie, jak powrócą na wzgórza i zostawią Kijów w spokoju. Dziwni ludzie tutaj mieszkali!

Resztę życia Jacek spędził na podróżach, aż w końcu Pan Bóg postanowił pozwolić mu odpocząć w niebie. Podczas święta Wniebowzięcia Najświętszej Maryi Panny Jacek odszedł z tego świata w samą porę, by świętować ten dzień razem z Nią.

Joanna Delanoue

Dawno, dawno temu w mieście Anjou we Francji żyła sobie dziewczyna, Joanna Delanoue, która była strasznym skąpiradłem. Gdyby istniała jakaś święta patronka skąpców i dusigroszów, byłaby to właśnie Joanna. Potrafiła rozstać się z czymś tylko wtedy, gdy sprzedawała to za możliwie najwyższą sumę, jaką tylko udało jej się wyciągnąć od biedaka, który akurat potrzebował danej rzeczy.

A kiedy tylko dostała pieniądze, nie mogła już się z nimi rozstać. Jeśli już koniecznie musiała (na przykład kupić drewno na opał lub dać parę groszy na tacę w kościele), rozpaczała i wielkie łzy spływały jej z oczu i kapały z nosa. Ból sprawiało jej nie tylko pozbywanie się pieniędzy, ale także pożywienia i ubrań oraz poświęcanie komuś uwagi. Powiadała, że nie może marnować czasu na uśmiechanie się lub opowiadanie dowcipów. „Czas to pieniądz” – mawiała ludziom chcącym porozmawiać z nią o swoich problemach lub proszącym, by odwiedziła staruszkę, która wciąż opowiadała historie ze swojego dzieciństwa. „Będę siedzieć i słuchać paplania tej starej kobiety – myślała Joanna – kiedy mogę w tym czasie poukładać pieniądze w zgrabne małe kupki? Nie ma mowy!”

Nikt nie wiedział, czemu Joanna jest taka. Wychowali ją życzliwi i kochający rodzice, którzy przyjęli wszystkie swoje dwanaścioro dzieci tak, jakby każde z nich stanowiło szczególny dar od Boga. Joanna, ostatnie z dwanaściorga potomków, zachowywała się bardziej tak, jakby była pustym koszem szczęścia, a nie „szczególnym darem”. Krzyczała, zgarniała rzeczy dla siebie i domagała się wszystkiego, jakby była jedynym dzieckiem żyjącym w zamożnym domu.

Zabawki i ubrania, które dostawała, były stare i zniszczone i może dlatego Joanna postanowiła nie dzielić się z nikim żadnymi rzeczami, gdy dorośnie. Ale świadczyło to tylko o tym, że była skąpa od urodzenia.

Jej ojciec miał sklep wielobranżowy w zaułku w centrum miasteczka i jak w każdym takim sklepie było tam wszystko. Ciepłe flanelowe koszule, plastry na odciski, słoiki z fasolą, gruszki i kozie sery z Anjou, kubki malowane we fiołki, grabki do zbierania jagód, obrusy w biało-czerwoną kratę, wstążki do warkoczy, płatki owsiane i ostrygi. A ponieważ w pobliskim mieście znajdowało się sanktuarium Matki Bożej, ojciec Joanny sprzedawał także różańce, srebrne medaliki, buteleczki ze święconą wodą i posążki wszystkich znanych wtedy świętych.

Joanna pracowała w sklepie od czasu, gdy dorosła na tyle, że potrafiła już liczyć pieniądze, i bardzo lubiła to zajęcie. Pilnowała, by żadne dziecko nie wzięło lizaka do ust, nie płacąc za niego. Matki śmiały się i kręciły głowami:

– Bystra z niej dziewczyna, niczego nie zaniedba. Ale już lepiej, żeby obsługiwał nas jej ojciec!

Kiedy Joanna miała dwadzieścia pięć lat, zmarł jej ojciec, a zaraz potem matka. Córka odziedziczyła po nich dom i sklep. Jeszcze w okresie żałoby zaczęła przestawiać półki, sprowadzać nowe chusty i modlitewniki. Żyła dostatnio i zyskała sławę najbardziej nieugiętej sklepikarki w mieście.

Nie sprzedawała nikomu na kredyt. Nawet gdy wiejski ksiądz chciał kupić garść miętówek dla swoich ministrantów i wyciągał na wierzch kieszenie, pokazując, że nie ma przy sobie pieniędzy, Joanna stanowczo kręciła głową i odmawiała:

– Bardzo mi przykro, ale gdybym sprzedała coś księdzu na kredyt, musiałabym postępować tak samo z innymi. I co by wtedy było? Tak nie można prowadzić interesów!

Postanowiła otwierać swój sklep siedem dni w tygodniu, co złościło innych sprzedawców. Było to nie w porządku wobec nich, ponieważ nie handlowali w niedziele. Ostatecznie jesteśmy chrześcijanami, mawiali z przekąsem, i świętujemy dzień Pański. Joanna zaczęła także wynajmować pokoje pielgrzymom zmierzającym do świątyni Matki Bożej, i pobierała od nich opłaty za miejsce do spania, śniadanie, ręczniki i mydło.

Wieczorami, po kolacji składającej się z produktów zbyt nieświeżych, by nawet jej udało się je sprzedać, siadała przy lampie oliwnej i malowała obrazy na muszlach lub wyszywała na poduszkach napisy „Pamiątka z Anjou”. Potem zaś liczyła pieniądze. W księżycowe noce robiła to przy oknie, aby nie wypalać na darmo oliwnej lampy.

I tak pewnie żyłaby do końca swych dni, stając się coraz bardziej skąpa i zrzędliwa, niedbająca zupełnie o potrzeby innych. Coś jednak się wydarzyło. Coś, o czym dowiemy się dopiero wtedy, gdy spotkamy Joannę w niebie i zapytamy ją sami: „Co sprawiło, że po raz pierwszy oddałaś komuś swoją sukienkę?”.

Bóg zsyła czasem ludzi, którzy są niczym czarodziejski klucz otwierający serca zamknięte na Jego łaskę. Pewnie to On wysłał wdowę Souchet, dziwną staruszkę, która zjawiła się w sklepie Joanny w przeddzień święta Trzech Króli, by oświadczyć, że sam Bóg kazał jej tam przyjść. Z niewiadomego powodu Joannie zrobiło się żal starej kobiety i pozwoliła jej zostać na noc, nie pobierając od niej żadnej opłaty.

Joanna zaczęła czuć się trochę niewyraźnie, jakby zaraziła się czymś od staruszki. Obejrzała swój język, białka oczu oraz paznokcie i z ulgą odetchnęła, widząc, że nie zsiniała i włosy jej nie wypadają.

I wtedy zrozumiała, że coś dzieje się w głębi jej duszy – ogarnął ją wielki smutek i tęsknota za czymś nieznanym. Miała wrażenie, jakby wrota do jej duszy zaskrzypiały i uchyliły się nieco. Poczuła dziwne pragnienie, by podarować wdowie jedną ze swoich sukienek.

Nie była to żadna wytworna suknia. Nie należała nawet do takich, w które ktoś miałby ochotę się przebierać, no chyba, że liczył sobie trzy lata i pewnie założyłby ją tyłem do przodu.

Suknia była rozdarta pod prawym rękawem, miała z przodu plamę od czekolady i dziurę wielkości dzwudziestogroszówki wygryzioną przez mole (cała rodzina składająca się z sześciu moli żywiła się tym przez dwa tygodnie). Takie rzeczy Joanna sprzedawała zazwyczaj na szmaty do sprzątania, ale tym razem podarowała sukienkę wdowie Souchet, która wciąż i wciąż wychwalała dobroć ofiarodawczyni.

Joanna poczuła taką lekkość w sercu, że postanowiła znowu coś komuś podarować. Kiedy już rozdała wszystkie sukienki ze swojego sklepu, zaczęła oddawać własne ubrania. A potem udostępniła swą kuchnię ubogim, którzy przychodzili pod jej drzwi, dowiedziawszy się o życzliwości Joanny dla żebraków. Pozwalała ludziom, którzy nie mieli pieniędzy, pożywiać się serem i kiełbasą.

Wdowa Souchet dodawała jej otuchy i powtarzała codziennie, co według Boga Joanna powinna czynić. Zaczęło docierać do dziewczyny, dlaczego wysłał On do niej staruszkę, i Jego przesłanie trafiło do jej serca niczym strzała.

Bo byłem głodny, a nie daliście mi jeść; byłem spragniony, a nie daliście mi pić; byłem nagi, a nie przyodzialiście mnie; byłem chory, a nie odwiedziliście mnie…

Joanna zrozumiała, że nie powinna w życiu brać, lecz dawać i to ze szczerego serca, a nie martwić się o jutro.

– Obdarowałem cię dzisiaj – rzekł Bóg do Joanny. – I obdaruję cię jutro, uwierz mi.

Pewnego dnia wdowa powiedziała Joannie, że powinna pojechać do pobliskiego miasteczka St. Florent i znaleźć tam w pewnej oborze sześcioro biednych dzieci, które jej potrzebują. Tak więc Joanna wybrała się tam i odnalazła grupkę wynędzniałych, zmarzniętych, głodnych i przestraszonych maluchów wraz z ich rodzicami. Udała się szybko do domu, ugotowała zupę cebulową, upiekła wielki bochen chrupiącego chleba, wzięła ciepłe koce i ubrania, zapakowała to wszystko na wóz i wróciła do St. Florent, aby zaopiekować się rodziną.

Została z tymi ludźmi przez kilka następnych miesięcy, pomagając im odzyskać siły i nadzieję. Kiedy wróciła do domu, postanowiła zamknąć sklep, który właściwie nie przypominał już sklepu, ponieważ Joanna wszystko rozdała. Liczni pielgrzymi przychodzili do niej wieczorami, a w dodatku zapraszała do siebie bezdomnych. Wkrótce zaopiekowała się dwanaściorgiem sierot, które nazywały ją mamą.

Joanna nazwała swą siedzibę Domem Opatrzności, ponieważ to właśnie dzięki opatrzności Pana Boga znajdowała pieniądze na karmienie i opiekowanie się swoimi małymi przyjaciółmi. Kiedy tylko zaczynała martwić się o środki do życia, przypomina ła sobie słowa wdowy: „Król Francji nie da ci swojej sakiewki, ale Król królów zawsze będzie trzymał swój skarbiec otwarty dla ciebie”.

Joanna była przekonana, że chce żyć w taki właśnie sposób i wiedziała, że są inne młode kobiety, które czują to samo, co ona. Pewnie uczyniłyby o wiele więcej dobra, gdyby pracowały razem. I tak też zrobiły. Nazwały się Siostrami Świętej Anny, ponieważ to właśnie w dzień jej święta, 26 lipca, rozpoczęły swoje wspólne życie.

Niewielka na początku grupa wciąż się powiększała, a domy, w których mieszkała, szybko stawały się zbyt ciasne. Siostry miały bardzo niewiele pieniędzy.

– Mniejsza o to – mawiała Joanna – kiedy wszystko pogrąża się w największej ciemności, wtedy dobry Bóg rozświetla nam życie swoją opatrznością!

I tak też czynił!

Burmistrz pobliskiego miasteczka kupił dla nich duży, przestronny dom z licznymi oknami, zakamarkami, balkonami i miejscami do siedzenia przy oknach, w którym na frontowej werandzie stały bujane ławki oraz skrzynki pełne bratków i petunii. Teraz siostry miały miejsce, gdzie mogły opiekować się starcami i chorymi, a także małymi dziećmi, którymi już się zajmowały. Nazwały ów przybytek Domem Trzech Aniołów.

Nim nasza sklepikarka skończyła siedemdziesiąt lat, powstało wiele Domów Opatrzności, a Siostry Świętej Anny z Saumur były znane i kochane w całej Francji. A wszystko to zaczęło się od pierwszego przejawu miłości Joanny do ludzi – ofiarowania wdowie Souchet rozdartej sukienki z dziurą wygryzioną przez mole i plamą od czekolady.

Czasami, kiedy przywiązujesz się mocno do jakiegoś banknotu i chowasz go przed innymi, aby kupić sobie dwa pączki polewane czekoladą lub zestaw kul do gry, którymi nie chcesz dzielić się z nikim, możesz nagle poczuć mocne kopnięcie w kostkę. Być może w ten sposób Joanna chce ci powiedzieć, żebyś nie chował niczego przed innymi.

Może pragnie przekazać, że skoro już musisz kupić dwa pączki, to możesz dać jeden staruszce mieszkającej samotnie w domu po drugiej stronie ulicy, tej z rzadkimi włosami i smutkiem w oczach, która przesiaduje codziennie przy oknie, przypatrując się jak grasz w piłkę z przyjaciółmi. A gdy ją odwiedzisz, możesz nawet wysłuchać paru opowieści z czasów jej młodości.

Joanna nie była kanonizowana, ale została beatyfikowana, czyli uzyskała stopień prowadzący do świętości. Jej właściwie imię to błogosławiona Joanna Delanoue.

Józef z Arymatei

Dawno, dawno temu żył sobie człowiek imieniem Józef, pochodzący z Arymatei, który był przyjacielem Jezusa w czasach, gdy chodził On po ziemi. Józef był zamożnym i szanowanym kupcem, osobą poważaną przez innych, przed którą ludzie uchylali kapelusza, mówiąc:

– Dzień dobry, jak się pan dzisiaj miewa?

Józef mógł również zasiadać w radzie, co oznaczało, że posiadał wysoką pozycję wśród Żydów. Na początku bogaty kupiec był zwolennikiem Jezusa w tajemnicy, ponieważ uważał, że w ten sposób lepiej Mu się przysłuży, gdyby rada postanowiła pozbyć się Jezusa, uznając go za wichrzyciela. Józef jednak nie zaprotestował, kiedy rada skazała Chrystusa na śmierć, i nadal milczał, gdy wtrącono Jezusa do więzienia. Kiedy jednak ujrzał Go na krzyżu, cierpliwie znoszącego męki, podczas gdy wszyscy z wyjątkiem kilku przyjaciół śmiali się i żartowali, nie mógł już dłużej milczeć.

Po śmierci Jezusa poszedł do Piłata i poprosi ł o wydanie ciała, aby mógł je obmyć, zawinąć w czyste płótno i złożyć w grobowcu znajdującym się w jego ogrodzie. (W tamtych czasach grobowcami były zazwyczaj jaskinie, których wejście zagradzano wielkim głazem.) Piłat zdziwił się, że człowiek z tak dobrej rodziny prosi o wydanie zwłok nieznanego zdrajcy, ale dał Józefowi pozwolenie, rad z tego, że pozbył się Jezusa. Teraz już nic nie zakłóci Piłatowi spokoju.

Józef przestał ukrywać, że jest chrześcijaninem. Przyłączył się do innych uczniów Jezusa, którzy postanowili głosić dobrą nowinę w Brytanii – niedostępnym, pogańskim kraju, w którym roiło się od dzikusów i smoków.

Niektórzy uczeni badający ten temat uważają, że Józef wiedział już wcześniej o Brytanii, ponieważ był kupcem handlującym cyną. Na długo przed narodzinami Jezusa z Brytanii pływały statki na Bliski Wschód, przewożąc cynę z tamtejszych kopalń, którą kupcy wymieniali na gliniane dzbanki, suszone daktyle i rzymskie rury. Badacze przypuszczają nawet, że Józef był wujem Jezusa i Chrystus jako chłopiec mógł popłynąć z nim statkiem do Brytanii. Podobno istnieją rysunki i znaki wyrzeźbione ponad tysiąc lat temu na drzwiach pewnego kościoła w Kornwalii, ukazujące historię Jezusa i Józefa, których statek rozbił się jakoby przy tamtejszym wybrzeżu.

Nie wiadomo, czy to prawda, ale wiemy na pewno, że Józef przybył do Brytanii po śmierci Jezusa i osiadł w miejscowości zwanej Glastonbury wraz z jedenastoma innymi uczniami. Na początku czuli się wyobcowani i przestraszeni, ale potem przypomnieli sobie, po co tam przyjechali i wiedzieli, że Bóg z pewnością im pomoże. Nauczyli się miejscowego języka i poznali panujące tam obyczaje. Józef i jego uczniowie pili miejscowe napoje, jedli tamtejsze słodycze i śpiewali hymny o radości płynącej z bycia chrześcijaninem.

W ówczesnych czasach na terenach Brytanii było wielu druidów, czyli dawnych kapłanów – czarodziejów i magików. Wydawali się bardzo inteligentni i mili, kiedy nie zabijali innych ludzi na ofiary. Przychodzili z lasów, aby słuchać i rozważać to, co Józef miał do powiedzenia, i doszli do wniosku, że gdy zostaną chrześcijanami, będą mogli wielbić zarówno Boga, jak i przyrodę. Sprawiło to Józefowi wielką radość.

Kiedy wraz ze swoimi ludźmi wylądował w Glastonbury, wybudował niewielką kaplicę z patyków, gałęzi i gliny, uznawaną za pierwszy kościół na ziemiach zachodniej Europy. Było to nie tylko chłodne miejsce odpoczynku dla ludzi pracujących przez cały dzień w polu lub przy budowie dróg, lecz także święty przybytek, gdzie przechowywano srebrny kielich, do którego Jezus nalał wino podczas Ostatniej Wieczerzy, mówiąc „Oto krew moja”.

Do tego samego kielicha Józef zbierał krew Jezusa przybitego do krzyża. Był to prawdziwy święty skarb i Józef nazwał go Świętym Graalem. Umieścił kielich na drewnianym ołtarzu pośrodku kaplicy, aby każdy mógł podejść, obejrzeć go, dotknąć delikatnie i poczuć się blisko Boga.

Zbyt wielu ludzi zaczęło jednak dotykać świętej pamiątki i to nie zawsze ostrożnie. Myśleli, że skoro nie widzą Jezusa, być może chowa się On w środku, tak więc postanowili zabrać kielich na dzień lub dwa w nadziei, że gdy Chrystus się ukaże, zobaczą, czy nosi białą brodę i czerwone sandały. Józef dowiedział się o tym planie i ukrył kielich. Potem kazał pilnować Świętego Graala, aby nikt go nie zabrał.

Uczniowie Jezusa wkrótce się tym zmęczyli i chcieli zająć się czymś innym. Pragnęli pojechać w różne rejony Brytanii i Irlandii albo do innych niecywilizowanych miejsc i budować tam kościoły. Wtedy Józef rzekł:

– Wiem, że nie możemy wciąż mieć przy sobie Świętego Graala. Musimy zakopać go w bezpiecznym miejscu, żeby zawsze wiedzieć, gdzie jest.

Tak więc wykopali głęboki dół przy studni u podnóża góry zwanej Glastonbury Tor i ukryli tam kielich. Aby zaznaczyć miejsce, Józef wbił w ziemię swoją laskę i wydarzyła się rzecz niesłychana. Laska – stary kij z krzaku głogu – którą przywiózł ze sobą do Brytanii, wypuściła korzenie i gałęzie, pokryła się listowiem i białym kwieciem. A na dodatek, gdyby tego jeszcze było mało, zakwitła w zimie!

Józef i jego przyjaciele uznali, że nadeszła pora jechać do innych krain, tak więc opuścili Glastonbury i wyruszyli w drogę przez góry, rzeki i wzburzone morza. Resztę życia spędzili na opowiadaniu każdemu, kogo napotkali, o swoim Bogu, który ich kochał i zawsze się o nich troszczył. Nigdy już nie powrócili do miejsca, gdzie ukryli Świętego Graala, i nikt inny go nie znalazł, choć szukano przez lata. Wielu sądzi, że powrócił do swojego właściciela w niebie, ale podobno Parsifal, jeden z rycerzy Okrągłego Stołu, wojownik króla Artura, widział raz Świętego Graala.

Wiele rzeczy, dobrych i złych, przydarzyło się małej kaplicy wybudowanej przez Józefa w Glastonbury. Kilkaset lat po jego śmierci wzniesiono w tym miejscu kamienny kościół, który został zniszczony przez pożar w XII wieku. Wtedy grupa mnichów odbudowała świątynię i nazwała ją opactwem Glastonbury. W XVI wieku król Henryk VIII, który był zły na katolików, zamknął kościół, a w XVII wieku spalili go żołnierze. Obecnie z opactwa Glastonbury pozostały tylko ruiny.

Czarodziejski krzak głogu nadal istnieje. Zanim porąbali go królewscy żołnierze, pobrano z niego kilka odrośli, gdy był już stary i sękaty. Zasadzono je w innym miejscu, gdzie się przyjęły, i obecnie w londyńskich Kew Gardens rosną krzaki głogu pochodzące z laski Józefa.

Ethel Pochocki

Powyższy tekst jest fragmentem książki Ethel Pochocki Dawno, dawno temu. Opowieści i legendy o świętych.