Rozdział szósty. Eugenika. Nieuchwytna władza

Zdarzyło się, że podczas deszczu pewien człowiek i ateista stali razem na progu domu. Ateista powiedział: „Leje deszcz”, na co ten drugi odparł: „Co leje deszcz?”. Pytanie to stało się początkiem zażartej kłótni i trwałej przyjaźni. Nie wspomnę o wszystkich wymienionych w sporze postaciach i rzeczach, wśród których niewątpliwie znaleźli się Jupiter, rodzaj nijaki, panteizm, arka Noego, płaszcze od deszczu i strona bierna. Wspomnę jednak o jednej kwestii, co do której obaj dyskutanci doszli do pewnego porozumienia. Chodzi o to, że istnieje coś takiego jak ateistyczny styl literacki; że materializm może ujawnić się w sposobie wysławiania się, choćby nawet mowa była o zegarach, kotach lub czymś równie odległym od teologii. Wyznacznikiem stylu ateistycznego jest instynktowny wybór słów sugerujących, że wszystko jest martwe, że nie ma duszy. Dlatego ateiści mówią nie o „prowadzeniu wojny”, które zakłada wolę, ale o „wybuchu wojny”, jak gdyby wszystkie armaty strzelały bez pomocy ludzi. Dlatego ci socjaliści, którzy są ateistami, nie nazwą swoich międzynarodowych sympatii „sympatiami”, ale „solidarnością”, jak gdyby biedni z Francji i Niemiec byli do siebie przyklejeni niczym daktyle w sklepie spożywczym. Tych samych marksistowskich socjalistów oskarża się o zaciekłe atakowanie kapitalistów; prawda jest jednak taka, że traktują oni kapitalistów zbyt łagodnie. Na przykład, zamiast mówić, że pracodawcy wypłacają mniej pieniędzy, co obarczyłoby ich pewną moralną odpowiedzialnością, wciąż uparcie rozprawiają o „wzroście i spadku” płac, jak gdyby rozległe srebrne morze sześciopensówek i szylingów ciągle wznosiło się lub opadało jak prawdziwe morze w Margate. Nie powiedzą zatem o reformie, ale o rozwoju; psują też swoje jedyne uczciwe i męskie wyrażenie „walka klas”, ponieważ mówią o niej tak, jak nikt przy zdrowych zmysłach o wojnie nie mówi, przewidując jej wynik jak nadejście Bożego Narodzenia albo podatków. Styl ateistyczny polega wreszcie (jak zobaczymy w odniesieniu do naszego szczególnego tematu) na unikaniu takich słów jak miłość lub pożądanie, które są żywe, a nazywaniu małżeństwa lub konkubinatu „relacjami między płciami”; jak gdyby mężczyzna i kobieta byli dwoma drewnianymi przedmiotami ustawionymi względem siebie pod określonym kątem, niczym stół i krzesło.

Ta sama anarchistyczna tajemnica spowijająca zwrot „il pleut” (1) spowija również zwrot „il faut” (2). W angielskiej gramatyce zazwyczaj wyraża ją strona bierna, którą szczególnie upodobali sobie eugenicy i im podobni. Ich stwierdzenia są równie bierne, jak czynne są ich eksperymenty. Ich zdania są zawsze na opak i nie mają podmiotu, jak zwierzęta bez głów. Nigdy nie mówią: „Lekarz powinien odciąć tę nogę” albo „Policjant powinien złapać tego człowieka”, ale zawsze: „Takie kończyny powinno się amputować” albo „Takich ludzi powinno się krępować”. Hamlet powiedział: „Utuczyłbym wszystkie kanie naokół ścierwem tego łotra”. Eugenik powiedziałby: „Wszystkie kanie naokół należałoby w miarę możliwości utuczyć, a ścierwo tego łotra nadaje się do tego dietetycznego eksperymentu”. Lady Makbet powiedziała: „Daj mi sztylety. Wypruję jego wnętrzności”. Eugenik powiedziałby: „W takich przypadkach wnętrzności powinno się… itd.”. Proszę mnie nie winić za te odrażające porównania. Przeszukałem angielską literaturę pod kątem najmniej odpychających analogii do eugenicznego języka.

Bezpostaciowy bóg, który unosi się nad Wschodem, nazywa się „om”. Bezpostaciowy bóg, który zaczął unosić się nad Zachodem, nazywa się „on” (3). Konieczne jest jednak rozróżnienie. Bezosobowe słowo „on” jest francuskie i Francuzi mają prawo go używać, ponieważ ich państwo jest demokratyczne. Kiedy Francuz mówi „on”, nie ma na myśli siebie, ale normalnego obywatela. Ma na myśli nie kogoś pojedynczego, ale wszystkich. „On a que sa parole” (4) nie oznacza: „Noblesse oblige” (5) ani: „Jestem księciem Billingsgate i muszę dotrzymywać słowa”. Oznacza: „Poczucie honoru ma się tak jak kręgosłup: każdy człowiek, biedny czy bogaty, powinien być honorowy”. Taka jest też najczystsza ambicja republiki, bez względu na to, czy jest możliwa, czy nie. Ale kiedy eugenicy mówią: „Trzeba zmienić warunki” albo „Należy badać przodków” i tak dalej, to nie chodzi im o to, że musi być to zrobione demokratycznie. Nie chodzi im o to, że każdy człowiek, który nie jest wyraźnie obłąkany, może sam przeprowadzić owe zmiany lub badania. Nie sądzą, by można mu było zaufać, tak jak francuski system demokratyczny ufa obywatelowi na tyle, by powierzyć mu prawo wyborcze, ziemię i kontrolę nad własną rodziną. Oznacza to, że Jones i Brown, jako normalni obywatele, powinni zabrać się za dobieranie sobie nawzajem żon. Jednak taki stan rzeczy byłby nieco skomplikowany i nawet w umyśle eugenika mogłaby zaświtać myśl, że skoro Jones i Brown są w stanie znaleźć jeden drugiemu żony, to może są również w stanie znaleźć je sobie sami.

Ten dylemat, który pojawia się w tak prostym przypadku, pojawia się tak samo w każdym głosowaniu nad eugenicznymi rozwiązaniami na szeroką skalę. O ile bowiem prawdą jest, że społeczność potrafi osądzać bardziej bezstronnie niż jednostka we własnej sprawie, o tyle szczególne zagadnienie wyboru żony jest tak pełne przeróżnych odcieni i subtelności, że z pewnością w niemal każdej demokracji głosowano by za tym, aby sprawa ta nie podlegała głosowaniu. Podobnie odrzucono by pomysł, aby policjant decydował za nas o imionach naszych dzieci albo o tym, czy pogoda jest odpowiednia na spacer. Nie chciałbym być politykiem, który zaproponowałby Francuzom głosowanie nad jakimś eugenicznym prawem. Pomijając demokrację, wystarczy pomyśleć o innych przykładach z przeszłości. Współcześni naukowcy nie powiedzą, że Jerzy III powinien, w okresie przebłysków, orzekać, kto jest szalony; albo cierpiąca na podagrę arystokracja nadzorować dietę.

Jest więc dla mnie jasne, o ile cokolwiek jest tu jasne, że eugenikom nie chodzi o to, iż ogół zwykłych ludzi powinien decydować o małżeństwach swoich bliźnich. Powstaje jednak pytanie: komu instynktownie ufają, mówiąc, że należy zrobić to lub tamto. Czym jest ta nieuchwytna i ulotna władza, znikająca zawsze, gdy chcemy ją poznać? Kim jest człowiek stojący za brakującym podmiotem w zdaniu eugenika? Sądzę, że w wielu przypadkach poszczególni eugenicy mają po prostu na myśli siebie i nikogo innego. Pewien eugenik, pan A. H. Huth, miał nawet tyle poczucia humoru, że to przyznał. Uważa, że gdyby tylko dać mu wolną rękę, mógłby zdziałać wiele dobra skalpelem chirurgicznym. Być może to prawda. Roztropny znawca ludzkiej natury mógłby zdziałać wiele dobra naładowanym rewolwerem. Eugenik powinien jednak zrozumieć, że na tej zasadzie nigdy nie osiągniemy doskonałej równowagi między różnymi sympatiami i antypatiami. Chodzi o to, że nie zgodziłbym się z doktorem Saleebym czy doktorem Karlem Pearsonem nie tylko co do ogromnej większości poszczególnych przypadków, ale i co do ogromnej większości przypadków, co do których musieliby przyznać, że taka różnica zdań jest normalna i uzasadniona. Główną ofiarą tych słynnych doktorów byłby jeszcze sławniejszy doktor – wybitny choć niepopularny doktor Fell (6).

Aby wykazać istnienie owych racjonalnych i poważnych różnic, przytoczę jeden przykład ze wspomnianej ustawy, której celem była ochrona rodzin i całego społeczeństwa przed ciężarem osób upośledzonych umysłowo. Otóż nawet gdybym potrafił odczuwać eugeniczną pogardę dla praw człowieka, nawet gdybym potrafił radośnie poprowadzić eugeniczną kampanię, nie rozpocząłbym od pozbycia się osób upośledzonych. Spotkałem w swoim życiu nie mniej rodzin z różnych klas społecznych niż inni ludzie i nie przypominam sobie żadnego potwornego ludzkiego cierpienia związanego z obecnością osób z tego typu schorzeniami. Wydaje się, że jest ich stosunkowo niewiele, a te istniejące wcale nie są największym nieszczęściem, jakie może przytrafić się rodzinie. Nieczęsto o nich słyszę; nieczęsto też słyszę o tym, że o wiele więcej z nich szkody niż pożytku. Natomiast te przypadki, które znam, pokazują, że osoby upośledzone nie tylko otacza się ludzkim ciepłem, ale nawet umożliwia im się, w pewien ograniczony sposób, bycie użytecznymi. Więc nawet gdybym był eugenikiem, nie traciłbym czasu na zamykanie ludzi za kretynizm, ale za krewkość. Raczej nie słyszałem, by upośledzenie umysłowe zniszczyło życie rodzinne. Słyszałem natomiast o ośmiu lub dziewięciu przypadkach, gdzie agresywny i silny charakter zamienił życie rodzinne w piekło. Gdyby można było odseparować despotów, byłoby to z pewnością z pożytkiem dla ich znajomych i rodzin. A jeśli ich charakter jest dziedziczny, z pewnością byłoby to lepsze również dla potomności. Egoista, którego mam na myśli, jest szaleńcem w znacznie bardziej przekonującym sensie niż nieszkodliwy upośledzony. Przekazanie potomnym jego anarchicznego i nienasyconego temperamentu to o wiele większa odpowiedzialność niż przekazanie im jedynie infantylności. Nie aresztowałbym takich tyranów, bo uważam, że nawet moralna tyrania w niewielu domach jest lepsza niż medyczna tyrania zamieniająca całe państwo w dom wariatów. Nie izolowałbym ich, bo szanuję wolną wolę człowieka i jego prywatność oraz prawo do bycia sądzonym przez równych sobie. Skoro jednak eugenicy wierzą w wolną wolę nie bardziej niż kalwini, skoro szanują prywatność nie bardziej niż włamywacze, i skoro Habeas Corpus (7) znaczy dla nich tyle, co dla króla Jana, czemuż to sami nie wniosą światła i pokoju do tylu domów, usuwając z nich opętańców? Dlaczego zwolennicy ustawy o upośledzonych nie odwiedzą wielu wielkich domów gdzie notorycznie mają miejsce owe koszmary? Dlaczego nie zapukają do drzwi i nie zabiorą złego dziedzica? Dlaczego nie usuną pijanego damskiego boksera? Nie wiem, ale przychodzi mi do głowy tylko jedno wyjaśnienie, będące jedynie spekulacją. Kiedy chodziłem do szkoły, chłopcy, którzy lubili dokuczać ułomnym, nie należeli do tych, którzy stawiali czoła łobuzom.

Wspomniałem o despotyzmie jedynie po to, by dać przykład jednej z setek rozbieżnych opinii, które pojawiają się, gdy tylko zaczniemy dyskutować nad tym, kto powinien się rozmnażać, a kto nie. Gdybyśmy wraz z doktorem Saleebym zaczęli segregować społeczeństwo, nasze drogi od razu by się rozeszły; a gdyby nawet towarzyszyło mu tysiąc lekarzy, każdy z nich poszedłby inną drogą. Każdy, kto tak jak ja poznał wielu miłych i utalentowanych lekarzy, wie, że najzdolniejsi i najrozsądniejsi z nich mają zazwyczaj swoje małe hobby albo odkrycie, na przykład, że pomarańcze są niezdrowe dla dzieci albo że drzewa w ogrodach są niebezpieczne albo że więcej osób powinno nosić okulary. Oczekiwalibyśmy zbyt wiele od natury ludzkiej, gdybyśmy chcieli pozbawić ich tych okruchów oryginalności w tym ciężkim, nudnym i często heroicznym zawodzie. Jednak nieuniknionym skutkiem byłoby to, że każdy z tych lekarzy miałby własny ulubiony rodzaj idioty. Każdy z nich miałby bzika na punkcie swojego wariata. Jeden obserwowałby uważnie pobożnych wikariuszy, inny kolekcjonowałby kłótliwych majorów, trzeci byłby postrachem kochających zwierzęta starych panien, które uciekałyby przed nim ze swoimi kotami i psami. Jeśli więc nie chcemy czystej anarchii, eugenik musi znaleźć inną władzę niż jego własna osobowość. Raz na zawsze musi zrozumieć coś, co jest najtrudniejsze dla niego, dla mnie i całego naszego upadłego rodzaju ludzkiego – że jest jedynie sobą.

Widzimy więc, że poszczególnych osób nie można obdarzyć tak despotyczną władzą nad bliźnimi, nawet jeśli są lekarzami. Zastanówmy się teraz, czy eugenicy w ogóle przewidzieli jakąś wyobrażalną władzę publiczną, jakąś instytucję ekspertów, którym można by powierzyć tę ryzykowną tyranię. Co do tego również nie są zbyt precyzyjni. Największą trudność w zrozumieniu, na czym polegają propozycje eugeników, stanowi dla mnie to, że chyba oni sami tego nie wiedzą. Kierują się przy tym pewną postawą filozoficzną, której nie potrafię przypisać rozumowi ludzkiemu, a która sprawia, że są dumni z niejasności swoich definicji i niekompletności swoich planów. Ten eugeniczny optymizm jest chyba tego samego rodzaju, co ślepe i niejasne przeświadczenie, typowe dla niektórych amatorskich aktorów teatralnych, że przedstawienie się uda. Eugenicy mają cały dawny despotyzm, ale ani trochę dawnego dogmatyzmu. Jeśli nawet są gotowi naśladować okrucieństwa inkwizycji, to przynajmniej nie możemy oskarżyć ich o drobiazgowe i złożone myślenie, ową suchą i precyzyjną logikę, która ograniczyła średniowieczne umysły. Odkryli bowiem, jak połączyć zatwardziałe serce z rozmiękczonym mózgiem. Istnieje jednak jedna, wielka, choć mglista idea eugeników, która jest ideą, i do której dochodzimy, kiedy poruszamy problem bardziej powszechnego nadzoru.

Najlepiej przedstawił ją chyba ów wybitny lekarz, który napisał na ten temat artykuł w zbiorowej pracy pod redakcją pana Wellsa nazwanej Wielkie państwo. Stwierdził tam, że lekarze nie powinni już zajmować się tylko błahymi chorobami, ale powinni, wedle jego słów, być „doradcami do spraw zdrowia społeczeństwa”. To samo można wyrazić jeszcze dobitniej i prościej za pomocą powiedzenia, że lepiej jest zapobiegać niż leczyć. Komentując te słowa, stwierdziłem, że sprowadzają się do tego, iż wszystkich ludzi, którzy są zdrowi, traktuje się jakby byli chorzy. Autor przyznał, że to prawda, dodając jedynie, że wszyscy są chorzy, na co odpowiadam, że jeśli wszyscy są chorzy, to doradca do spraw zdrowia też, i dlatego nie może wiedzieć, jak wyleczyć to minimum choroby. To jest podstawowy błąd medycyny zapobiegawczej. Zapobieganie nie jest lepsze niż leczenie. Odcięcie komuś głowy nie jest lepsze niż leczenie bólu głowy, choćby nieudane. Tak samo jest, jeśli człowiek jest zbuntowany, nawet chorobliwie. Pozbawienie go serca poprzez niewolę nie jest lepsze niż pozostawienie w nim serca, choćby było złamane. Zapobieganie nie tylko nie jest lepsze niż leczenie, ale nawet gorsze niż choroba. Zapobieganie polega na uczynieniu z człowieka inwalidy, obarczonego dodatkowo skądinąd całkiem dobrym zdrowiem. Będę prosił Boga, ale z pewnością nie człowieka, by uprzedzał wszystkie moje zamiary. Najlepiej to wszystko streszcza się w wyrażeniu „doradca do spraw zdrowia społeczeństwa”. Jestem pewien, że ci, którzy go używają, mają na myśli coś bardziej znaczącego i odkrywczego niż pozostałe dwa twierdzenia, które rozważyliśmy. Nie chodzi im o to, że decydować powinni wszyscy obywatele, co oznaczałoby jedynie obecną chwiejną i wątpliwą równowagę. Nie chodzi im o to, że decydować powinni wszyscy lekarze, co oznaczałoby znacznie mniej zrównoważoną równowagę. Chodzi im o to, że może się znaleźć garstka ludzi mających spójny plan i wizję zdrowego narodu, tak jak Napoleon, który miał spójny plan i wizję armii. Powiedzieć, że wszyscy ludzie mają wtrącać się w małżeństwo pozostałych, to czysta anarchia. Powiedzieć, że każdy lekarz może pojmać i odizolować kogo tylko zechce, to czysta anarchia. Ale nie jest anarchią powiedzieć, że kilku wielkich higienistów może ograniczyć swobodę wszystkich obywateli, jak to czynią pielęgniarki z dziećmi. Nie jest to anarchią, ale tyranią, a tyrania jest wykonalna. Kiedy zapytamy, w jaki sposób można wybrać owych ludzi, wracamy do starego dylematu despotyzmu, który oznacza jednego człowieka, demokracji, która oznacza ludzi, lub arystokracji, która oznacza koterie. Jednak wizja ta jest możliwa, a nawet racjonalna. Jest racjonalna i błędna.

Jest błędna nie tylko dlatego, że nie da się wybrać eksperta do spraw zdrowia. Jest błędna dlatego, że ekspert do spraw zdrowia nie może istnieć. Istnieje natomiast ekspert do spraw chorób – z tego prostego powodu (który rozważyliśmy już w odniesieniu do szaleństwa), że eksperci pojawiają się jedynie przy okazji rzeczy wyjątkowych. Wyjaśnię to przez porównanie z innym uczonym zawodem. Jeśli zostanę pozwany za wkroczenie na czyjś teren, zapytam mojego adwokata, po których lokalnych drogach nie wolno mi chodzić. Jeśli jednak mój adwokat, wygrawszy sprawę, będzie w takiej euforii, że zacznie pouczać mnie, po których drogach wolno mi chodzić, jeśli jako doradca do spraw spacerów zechce narysować mi mapę, na której zaznaczy, gdzie mogę udać się na przechadzkę – wówczas zrezygnuję z jego usług. Jeśli koniecznie będzie chciał mi towarzyszyć podczas spacerów po lesie i wskazywać mi odpowiednie ścieżki i skróty, to się zdenerwuję i powiem mu: „Płacę panu za to, że zna pan prawo Anglii. Nigdy nie miałem powodu przypuszczać, że zna pan również Anglię. Jeśli tak, to powinien zostawić pan człowieka w spokoju, kiedy ją zwiedza”. Specjalistyczna wiedza prawnika na temat chodzenia ma swoje granice. Tak samo jest w przypadku lekarza. Jeśli potknę się o pniak i złamię nogę, co jest całkiem możliwe, powiem prawnikowi: „Proszę sprowadzić lekarza”, ponieważ lekarz ma szerszą wiedzę na temat węższej dziedziny. Nogę można złamać tylko na ileś sposobów, o których nic nie wiem, a on wie wszystko. Można być specjalistą od złamanych nóg. Nie można natomiast być specjalistą od nóg. O ile nie są złamane, nogi pozostają kwestią gustu. Jeśli lekarz poskłada moją nogę, może zasłużyć na kolosalny posąg na szczycie mosiężnej wieży. Ale jeśli lekarz poskłada moją nogę, nie ma już do niej więcej praw. Nie może uczyć mnie, jak mam chodzić, bo obaj nauczyliśmy się tego w tej samej szkole. Dlaczego lekarz miałby chodzić bardziej elegancko ode mnie? Równie dobrze bardziej elegancko ode mnie może chodzić fryzjer, biskup albo włamywacz. Nie może być ogólnej specjalizacji. Specjalista nie może być autorytetem, jeśli nie ograniczy zakresu swoich kompetencji. Nie może istnieć doradca do spraw zdrowia społeczeństwa, bo nie może istnieć specjalista od wszechświata.

Doktor Saleeby twierdzi, że młodzieniec, który ma się ożenić, powinien być zobowiązany do przedstawienia książeczki zdrowia, tak jak się przedstawia książeczkę bankową. Brzmi to ładnie, ale nie wyjaśnia podobieństw ani różnic między obydwiema rzeczami. Po pierwsze, byłoby lepiej dla zdrowia psychicznego w naszym kraju, gdyby książeczka bankowa odgrywała mniejszą rolę. Bardzo możliwe, że książeczka zdrowia szybko stałaby się we współczesnych realiach tak snobistyczna i jałowa jak obecnie finansowa strona małżeństwa. W moralnej atmosferze współczesności biedni i uczciwi zyskaliby na książeczkach zdrowia tyle, ile zyskują na książeczkach bankowych. To jest jednak kwestia bardziej ogólnej natury. Przede wszystkim chodzi o różnicę między obiema rzeczami. Różnica polega zasadniczo na tym, że o ile bogaty człowiek zazwyczaj myśli o pieniądzach, to zdrowy człowiek nie myśli o zdrowiu. Jeśli silny młody człowiek nie może okazać książeczki zdrowia, to z tego prostego powodu, że jej nie ma. Może wspomnieć o jakiejś niezwykłej chorobie, na którą cierpi, ale każdy człowiek honoru ma obowiązek to uczynić, bez względu na to, co z tego wyniknie.

Zdrowie to po prostu Natura, a żaden przyrodnik nie powinien być na tyle zuchwały, by twierdzić, że ją rozumie. Zdrowie, można by powiedzieć, to Bóg i żaden agnostyk nie ma prawa utrzymywać, że Go zna. Bóg musi bowiem oznaczać, między innymi, ową mistyczną i nieogarnioną równowagę wszystkich rzeczy, dzięki której mogą co najmniej stać prosto i trwać. Dlatego każdego naukowca, który myśli, że wie wszystko o zdrowiu psychicznym, nazwę najgorszym z religijnych fanatyków. Przyznam mu, że rozumie szaleńca, bo szaleniec jest wyjątkiem. Ale kiedy mówi, że rozumie zdrowego człowieka, wtedy stwierdza, że posiadł sekret Stwórcy. Ilekroć bowiem czujemy się przy zdrowych zmysłach, zupełnie nie jesteśmy w stanie wskazać, co się składa na tę tajemniczą prostotę. Nie potrafimy zanalizować tego pokoju duszy, tak jak nie potrafimy pojąć całej tej wielkiej i zawrotnej równowagi, która pośród ziejących ogniem słońc i przepastnych niebios, pozwoliła Bogu zawiesić świat na niczym.

Wynika z tego, że o ile eugeniki nie ograniczy się do rzeczy monstrualnych, takich jak mania, to nie ma i nie może mieć ona żadnej władzy nad ludźmi, którzy w kwestii podstawowych ludzkich praw są tak bardzo sobie równi. Co do nich, nic nie może stać ponad człowiekiem, jedynie Bóg. Taką władzę mogłaby mieć instytucja, która podaje się za pochodzącą od Boga, ale eugenikom nigdy nie przyszłoby do głowy, by za takową się uznać. Jedna kasta czy grupa zawodowa usiłująca rządzić ludźmi w takich sprawach jest jak prawe oko człowieka, które chciałoby nim kierować albo lewa noga, która chciałaby z nim uciec. To szaleństwo. Teraz, gdy z radością przekonaliśmy się, że nie ma nikogo, kto mógłby przeprowadzić eugeniczne reformy, zastanowimy się, czy eugenika rzeczywiście ma cokolwiek do zrobienia.

Gilbert Keith Chesterton

(1) (Franc.) „pada”.

(2) (Franc.) „trzeba”.

(3) Bezosobowy zaimek francuski.

(4) (Franc.) dosłownie: „Ma się tylko swoje słowo”.

(5) (Franc.) „Szlachectwo zobowiązuje”.

(6) Nazwisko dziekana i biskupa Oksfordu Johna Fella (1625– 1686) pojawia się w znanym epigramie Thomasa Browna (1663–1704) „Nie lubię cię, doktorze Fell”.

(7) Prawo zatrzymanego do bycia doprowadzonym do sądu w celu stwierdzenia legalności aresztu.

Powyższy tekst jest fragmentem książki Gilberta Keitha Chestertona Eugenika i inne zło.