Rozdział szósty. Dziecko łaski

Czułam takie szczęście, gdy po Pasterce wracałam do domu z tatusiem i siostrami! Siła duszy, która opuściła mnie po śmierci mamy, już wróciła. Nieśmiałość i łzy odeszły drogą głupich skrupułów. Byłam całkiem nową osobą.

Dobra okazja, by to udowodnić, nadarzyła się, gdy dotarliśmy do domu. Zgodnie z wigilijnym zwyczajem francuskich małych dzieci kilka godzin wcześniej zostawiłam buty przy kominku, wiedząc, że tatuś i siostry wypełnią je prezentami. Teraz, gdy Celina i ja pobiegłyśmy na górę, by zdjąć wierzchnie okrycia, usłyszałyśmy jak nasz drogi tatuś mówi, że jestem już za duża na takie dziecinady. Miał nadzieję, że po raz ostatni spodziewałam się, że moje buty zostaną wypełnione podarunkami.

Wcześniej w takiej sytuacji natychmiast pogrążyłabym się w smutku, słysząc, że tato mówi o mnie w taki sposób. Teraz wszystko odbyło się inaczej. Niepotrzebnie Celina w napięciu krążyła wokół mnie, gotowa, by osuszyć moje łzy. Nareszcie byłam dzielna. Podczas mojej świątecznej Komunii Pan Bóg dokonał cudu. Byłam teraz silna Jego mocą. Ku zdumieniu Celiny po kilku minutach zeszłam na dół i wyjęłam prezenty z butów, okazując przy tym dużo radości. Naprawdę, Boże Narodzenie roku 1886 było początkiem mojego nawrócenia. Już nigdy nie miałam paść ofiarą swoich dziecinnych łez.

Wkrótce potem Bóg zesłał na mnie kolejną wielką łaskę. W niedzielę, gdy pod koniec Mszy Świętej zamykałam swój modlitewnik, wyśliznął się z niego obrazek przedstawiający Ukrzyżowanie. Ujrzałam przebitą dłoń Zbawcy. Na widok Najdroższej Krwi spływającej na ziemię, poczułam silne pragnienie, by duchowo stanąć u stóp krzyża, by schwytać krew i pokropić nią grzeszników. Tęskniłam za tym, żeby podobnie jak Chrystus cierpieć za ludzkie dusze tak, aby pewnego dnia mogły być z Nim szczęśliwe już na zawsze. Również rosło we mnie pragnienie, by zostać karmelitanką i prowadzić życie wypełnione modlitwą w zamknięciu i ofiarami. Teraz, bardziej niż kiedykolwiek, wydawało mi się piękne i tęskniłam za nim całym sercem.

Jednakże nie oznajmiłam tego tatusiowi. Nie czuł się wtedy najlepiej i coś mi mówiło, że nie byłoby mądrze z mojej strony go wówczas opuścić. W zamian Bóg pozwoli mi ratować dusze, gdy mieszkam w domu. Natchnie mnie, żebym poświęcała się dla otoczenia, abym była uprzejma, radosna i chętna do pomocy. Takie uczynki nie przekraczały możliwości czternastoletniej dziewczyny. Jednocześnie mogły mieć tak ogromną wartość, jeśli zostały ofiarowane Ojcu Niebieskiemu wraz z cierpieniami Jezusa Chrystusa.

Moje pierwsze obowiązki w nowym życiu pełnym miłosierdzia dotyczyły mojej rodziny. Bardzo starałam się być pomocna w domu. Moje siostry wkrótce zauważyły zmianę, która we mnie zaszła. Próbowałam być uprzejma wobec służących i biedaków, którzy co poniedziałek przychodzili pod drzwi kuchenne po jedzenie. Kiedy nadarzyła się okazja, by uczyć katechizmu dwie małe dziewczynki, z żarliwością ją pochwyciłam. Tak uwielbiałam te dzieci! Wydawało się, że one też mnie kochają. Wiele radosnych godzin spędziłam z moimi małymi przyjaciółkami. Opowiadałam im o dobrym Bogu i wspaniałej nagrodzie, jaką przygotował dla tych, którzy Mu wiernie służą.

Pozornie byłam zwyczajną dziewczyną, spokojnie uczestniczącą w życiu swej rodziny. Nie dokonałam niczego niezwykłego. Nie było żadnych cudów ani objawień, tylko dni wypełnione modlitwą i drobne dzieła miłosierdzia. Jednakże ludzie bardzo by się zdziwili, gdyby mogli czytać w moim sercu. Płonęła we mnie żądza ratowania dusz! Brakowało mi tego jak powietrza.

Dlatego też czasami zastanawiałam się, czy przypadkiem nie powinnam zostać misjonarką, a nie zamkniętą w klasztorze karmelitanką. Z Bożą łaską mogłabym dokonywać wspaniałych czynów dla dusz w Chinach, Afryce, na odległych wyspach. Uczyć katechizmu małe dzieci pogan. Pielęgnować chorych i pocieszać umierających. Ale zawsze kończyło się na refleksji, że poprzez ofiary można zbawić więcej dusz, niż jakimkolwiek innym sposobem. Bóg zdawał się szeptać wprost do mego serca, że przeznaczone jest mi raczej życie pełne modlitwy i pokuty, a nie praca misjonarki w dalekich krajach.

Byłam zachwycona, gdy Celina powiedziała mi, że tak jak ja pragnie zostać karmelitanką. Nasza siostra, Leonia, planowała wstąpić do zakonu klarysek. To oznaczało, że w przyszłości pięcioro żyjących dzieci z naszej rodziny poświęci się służbie Bogu.

– Ale co się stanie z tatusiem? – zapytałam nagle.

– Czy to jest w porządku, że zostawimy go całkiem samego?

Celina była wcieloną dobrocią.

– O to się nie martw – powiedziała. – Ty jako pierwsza możesz wstąpić do Karmelu. Zostanę z tatusiem do końca jego życia.

Zadziwiła mnie szczodrość mojej siostry. Była prawie cztery lata starsza ode mnie, ale postanowiła pozwolić mi na to, bym to ja pierwsza oddała się na służbę Bogu. Co za wspaniałe miłosierdzie! Na pewno Bóg pobłogosławi jej tysiąckroć.

Konieczność powiadomienia tatusia o moim powołaniu stanowiła dla mnie prawdziwy problem. Tygodnie mijały, a ja wciąż nie mogłam się na to zdobyć. I tak już okazał dużą dobroć pozwalając Paulinie i Marii wstąpić do Karmelu a Leonii do klarysek. Ale jak zareaguje na utratę kolejnej córki?

– Może Zielone Świątki to będzie odpowiedni moment na to, żeby mu powiedzieć – pomyślałam. – Dobry Boże, ześlij na mnie tego dnia dużo siły!

Rodzina uczestniczyła we wszystkich nabożeństwach kościelnych w Zielone Świątki. Po nieszporach tatuś poczuł się trochę zmęczony i wyszedł do ogrodu, by odpocząć. Obserwowałam go, wiedząc, że właśnie nadszedł odpowiedni czas. Słońce właśnie zachodziło. Wśród gałęzi wysokich drzew śpiewały ptaki. Cały świat promieniował spokojem. W pięknym otoczeniu naszego ogrodu powiem mojemu dobremu Ojcu, że Bóg wybrał mnie, abym do Niego należała na własność.

Kiedy podeszłam do miejsca, w którym siedział, drżałam z zimna, a moje oczy pełne były łez.

– Tatusiu, czy mogę przez chwilę z tobą porozmawiać?

Widząc, że coś mnie trapi, ojciec wstał i objął mnie ramieniem. Zaczęliśmy bardzo powoli iść ścieżką.

– O co chodzi, królewno? – zapytał. – Powiedz mi.

Przytuliłam głowę do jego serca.

– Chcę zostać karmelitanką – wyszeptałam. – Chcę w Boże Narodzenie dołączyć do Marii i Pauliny.

Biedny tatuś! Jego serce zamarło na te słowa. Wprawdzie spodziewał się, że je kiedyś usłyszy, ale byłam jeszcze taka młoda. Miałam dopiero czternaście lat. Na chwilę zaniemówił. Potem doszedł do siebie i wciąż spacerował ze mną po ogrodzie. W końcu zatrzymaliśmy się obok niewielkich białych lilii. Tato pochylił się i jedną dla mnie zerwał.

– Ten kwiatuszek jest jak twoje serce, dziecko – powiedział łagodnie. – Biały i niewinny. Nie stanę ci na drodze, jeśli pragniesz ofiarować je Bogu.

Teraz szczęście wymieszało się ze łzami. Tatuś wyraził zgodę! Mogę wstąpić do Karmelu w Boże Narodzenie, pierwszą rocznicę tej szczęśliwej chwili, kiedy Dzieciątko Jezus uczyniło mnie silną Jego własną mocą! Wreszcie wszystko zostało ustalone.

Jednakże nic nie odbyło się zgodnie z planem. Najpierw wujek Izydor bardzo się zdenerwował. Co naszło tatę, że postanowił zezwolić, aby dziecko wstąpiło do klauzurowego zakonu?

– To idiotyczne! – oburzał się. – Zrobię wszystko, co w mojej mocy, żeby zakończyć ten nonsens!

Maria też była przeciwna mojemu największemu marzeniu. W przeciwieństwie do Pauliny sądziła, że zanim wstąpię do Karmelu, powinnam poczekać, aż skończę dwadzieścia jeden lat. Oprócz tego był jeszcze kanonik Delatroette, ksiądz, który zajmował się sprawami wspólnoty. Odmówił przeoryszy zgody na przyjęcie mnie do klasztoru.

– Nigdy! – krzyczał. – Słysząc wasze słowa, ktoś mógłby pomyśleć, że zbawienie naszej społeczności zależy od tego dziecka. Pozwólcie jej poczekać, aż osiągnie odpowiedni wiek.

Byłam ogromnie rozczarowana. W głębi serca wiedziałam, że Bóg życzył sobie, abym została karmelitanką. Dlaczego więc pojawiło się tak wiele przeszkód? Skąd taka krytyka i brak zrozumienia?

– Nie martw się – powiedział tatuś po nieprzyjemnej rozmowie z kanonikiem Delatroettem. – Pojadę z tobą do biskupa Bayeux i przedstawimy mu naszą sprawę. On może spełnić twoje marzenie.

Poczułam się lepiej.

– Czy możemy wyruszyć już wkrótce? – zapytałam.

Tato zaśmiał się.

– Nie przez najbliższych kilka tygodni, królewno. Rozumiesz sama, biskup to ważna osobistość. Musimy napisać prośbę o wyznaczenie spotkania.

Po kilku dniach nadeszła odpowiedź od wikariusza generalnego, ojca Révérony. Biskup Bayeux spotka się z tatą i ze mną 31 października.

Tak odległy wydawał się ten termin. Był dopiero czerwiec. Co ja ze sobą w międzyczasie pocznę?

„Módl się za grzeszników” – poradził głosik w moim sercu. „Rozglądaj się dookoła i czyń dobro.”

W owym czasie największym grzesznikiem, jakiego mogłam sobie wyobrazić, był człowiek o nazwisku Pranzini. W ciągu ostatnich kilku dni gazety pisały o nim nieustannie. Niektórzy twierdzili, że w całej Francji nie było gorszego przestępcy, niż ten nieszczęśnik. Nie tylko torturował i zabił dwie bezbronne kobiety i małe dziecko, ale także odmówił okazania jakiegokolwiek żalu za to, co uczynił. Chełpił się i bluźnił. Żaden ksiądz nie był w stanie nic dla niego zrobić.

Serce bolało mnie na myśl, jaki los czekał Pranziniego. Sąd skazał go na śmierć, a egzekucja miała odbyć się we wrześniu. Jeśli nie okaże żalu, z pewnością pójdzie do piekła.

– Muszę mu pomóc – stwierdziłam. – Drogi Boże, proszę pozwól mi zdobyć duszę tego biednego człowieka!

Już wcześniej często modliłam się w intencji różnych ludzi i prosiłam o szczególne dobrodziejstwa i łaski, ale po raz pierwszy zaczęłam się modlić za naprawdę niegodziwego człowieka. Wiedząc, że ludzkie uczynki nabierają olbrzymiej wartości, gdy są ofiarowane Bogu przez Jego Syna, poświęciłam wszystkie moje wysiłki i błagałam Chrystusa, żeby przedstawił moją prośbę Ojcu Niebieskiemu w moim imieniu. Wezwałam na pomoc również świętych i anioły.

Dzień i noc modliłam się za Pranziniego. Pocieszałam się myślą, że już wykonuję pracę karmelitanki jeszcze poza klasztorem, że ofiarowuję moje modlitwy i wyrzeczenia, by uratować duszę dla nieba. Ale głęboko ufając, że Bóg mnie wysłucha, jednocześnie moje serce domagało się widocznego znaku. Przecież Pranzini był moim pierwszym grzesznikiem. Czy prosiłam o zbyt wiele, błagając o dowód jego nawrócenia?

– Powiadom mnie, kiedy on do Ciebie wróci – apelowałam do Pana Boga. – Proszę!

Tygodnie mijały. W końcu nadszedł koniec sierpnia. Pranzini nie wykazywał żadnych oznak skruchy. Gazety wciąż rozpisywały się o jego podłości, odmowie przystąpienia do spowiedzi, obrzydliwościach, jakie wygadywał na religię. A ja i tak nie porzuciłam nadziei. Pranzini był „moim pierwszym dzieckiem”. Po prostu nie pozwolę mu pójść do piekła.

Dzień przed egzekucją nie mogłam się doczekać, aby zajrzeć do gazety. Z całą pewnością mój grzesznik powrócił do Boga. Ale co będzie, jeśli nigdy nie przekonam się o tym na pewno! Z bijącym sercem zaczęłam czytać relację z ostatnich chwil przestępcy. Nagle zatrzymałam się. „Na chwilę przed śmiercią, Pranzini poprosił kapelana o krucyfiks! Pocałował go trzy razy!”

Wdzięczność zalała moje serce i już dłużej nie mogłam czytać. Mój grzesznik, moje pierwsze dziecko zostało uratowane!

Dwa miesiące później nadszedł dzień, na który nie mogłam się doczekać, a jednocześnie obawiałam się go bardzo – 31 października, kiedy tatuś i ja mieliśmy odbyć spotkanie z biskupem Bayeux. Pragnienie, by wyglądać dorośle, a nie jak czternastolatka, było tak wielkie, że po raz pierwszy w życiu spięłam długie loki. Gdy obserwowałam efekt w lustrze, czułam się bardzo dostojnie. Teraz nikt nie mógłby mnie nazwać dzieckiem. Byłam prawdziwą młodą damą. Taką, która doskonale wie, czego chce. Bi skup to zauważy i spełni moje marzenie, by wstąpić do Karmelu w Boże Narodzenie.

Niestety! Moje serce zamierało z każdym krokiem. Kiedy tato i ja przybyliśmy do domu biskupa, czułam się żałośnie młodo. Wikariusz generalny, ojciec Révérony czekał na nas przy drzwiach. Widząc łzy w moich oczach, przesłał mi pocieszający uśmiech.

– Nie możesz dopuścić do tego, żeby ekscelencja zobaczył te diamenciki – powiedział.

Przechodziliśmy z jednej ogromnej komnaty do drugiej. Zaczęłam się czuć jak maleńka mrówka. Co ja właściwie zamierzam powiedzieć biskupowi? Ale będzie strasznie, jeśli się rozpłaczę. Kiedy modliłam się o duchowe wsparcie, dotarliśmy do pokoju, w którym przed płonącym kominkiem postawiono trzy rozłożyste fotele. Gdy wszedł biskup, tatuś i ja uklękliśmy, aby przyjąć błogosławieństwo. Potem kazano nam usiąść. Ojciec Révérony wskazał, że środkowe miejsce przeznaczone było dla mnie.

– Nie, dziękuję, ojcze – powiedziałam nieśmiało, gdy biskup i tatuś zajęli miejsca po bokach, gdyż wydawało się, że zabrakło miejsca dla wikariusza generalnego.

– Pokaż nam, jaka jesteś posłuszna – powiedział uprzejmie. Na te słowa w milczeniu opadłam na środkowy fotel. Czułam się taka zagubiona! Fotel pomieściłby cztery dziewczynki mojej wielkości!

Na moment zapadła cisza. Miałam nadzieję, że to tatuś przemówi jako pierwszy, ale dał mi znak, żebym zaczęła. Nieśmiało zerkając na biskupa i ojca Révérony, który wybrał dla siebie zwykłe krzesło, zaczęłam wyjaśniać powód naszej wizyty. 2 stycznia skończę piętnaście lat. Życzeniem moim jest wstąpić do klasztoru karmelitanek w Lisieux w dzień Bożego Narodzenia. Większość ludzi sądzi, że jestem za młoda, ale jeśli ekscelencja powie tylko słowo…

Biskup pochylił się w moją stronę, z bladym uśmiechem na twarzy.

– Od dawna chcesz zostać karmelitanką, drogie dziecko?

Żarliwie kiwnęłam głowa.

– Od bardzo dawna, ekscelencjo.

– Ale oczywiście nie od piętnastu lat? – wtrącił się ojciec Révérony.

– Nie, ojcze. Ale odkąd skończyłam trzy lata chcę ofiarować się dobremu Bogu.

Biskup zasugerował, że tato może być smutny, bo chcę go opuścić. Delikatnie zaproponował, że być może lepiej będzie, jeśli jednak trochę jeszcze zostanę w domu. Trzy siostry, które już są zakonnicami, mogą oddawać się modlitwie. Ja będę sprawiać Bogu radość na inne sposoby.

Na te słowa mój ojciec pokręcił głowa.

– Równie żarliwie jak sama Teresa proszę o spełnienie jej prośby – powiedział. – A jeśli ekscelencja nie może jej pomóc, pojedziemy do Rzymu i porozmawiamy z Ojcem Świętym. Pielgrzymka wyrusza z Paryża za kilka dni. Zamierzamy w niej uczestniczyć.

Na biskupie wywarło to duże wrażenie. Nie często spotykał się z tak szczodrymi rodzicami. Jednakże stwierdził, że nic nie będzie w stanie zrobić w sprawie mojego powołania, jeśli nie porozmawia najpierw z kanonikiem Delatroette, duchowym przewodnikiem karmelitanek w Lisieux.

Znowu łzy zalśniły w moich oczach. Zrozpaczona złożyłam ręce i posłałam biskupowi błagalne spojrzenie.

– Ale my już odbyliśmy z nim rozmowę, ekscelencjo. Uważa mnie za małe dziecko. Och, on nie uczyni nic, żeby mi pomóc! Nigdy!

W następnej minucie zapomniałam o swoim postanowieniu, by zachowywać się jak osoba dorosła. Płakałam tak, jakby moje serce miało zaraz pęknąć. Tato i ojciec Révérony w milczeniu wymieniali spojrzenia, biskup zaś usiłował mnie pocieszyć.

– No już – powiedział ciepło. – Nie wszystko stracone, drogie dziecko. A mnie bardzo cieszy wasza pielgrzymka do Rzymu. Naprawdę wspaniale spędzisz czas ze swoim zacnym ojcem. A teraz może wybierzesz się ze mną na spacer i rzucisz okiem na nasz ogród?

Bezmyślnie wstałam z fotela. Co mnie obchodził ogród? Podróż do Bayeux okazała się katastrofą. Biskup uznał mnie za dziecko. Absolutnie nie pozwoli mi wstąpić do Karmelu w dzień Bożego Narodzenia.

cdn.

Mary Fabyan Windeatt

Powyższy tekst jest fragmentem książki Mary Fabyan Windeatt Św. Teresa z Lisieux.