Rozdział szósty. Domenico Ghirlandaio

Ghirlandaio! Jakże obco brzmi to nazwisko dla naszych uszu. Ale ma proste znaczenie i gdy je zrozumiesz, trudności znikną.

A było to tak. Ojciec Ghirlandaio był złotnikiem, jednym z najlepszych we Florencji, a najbardziej był znany z wyrabiania girland lub wieńców ze srebra i złota. Według ówczesnej mody florenckie dziewczyny nosiły takie girlandy – ghirlande, jak je nazywano, na głowie, a ponieważ złotnik ów robił je lepiej, niż ktokolwiek inny, nadano mu przydomek Ghirlandaio, co znaczy „mistrz girland”, który wkrótce stał się rodowym nazwiskiem.

Kiedy nadszedł czas, by Domenico uczył się zawodu, posłano go oczywiście do warsztatu ojca. Uczył się tak szybko i miał takie silne, zręczne palce, że ojciec był zachwycony.

– Ten chłopak będzie najlepszym złotnikiem swoich czasów – mawiał z dumą, patrząc, jak syn skręca delikatny złoty drucik i przygotowuje projekt w kutym srebrze.

Domenico zajął się więc poważnie robieniem girland i przez jakiś czas był z tego zadowolony. Wspaniale było skręcać listki złota, nadając im różne kształty, przetykać je srebrną lilią czy różą z klejnotów i marzyć o ślicznej główce, na której spocznie ta girlanda.

Ale wyrabianie girland szybko przestało cieszyć chłopca i tak jak Botticelli zaczął marzyć o tym, by zostać malarzem.

Trzeba pamiętać, że w tamtych czasach złotnicy i malarze mieli ze sobą wiele wspólnego i często pracowali razem. Złotnik tworzył swój obraz ze złota, srebra i klejnotów, a malarz malował farbami, ale obaj byli artystami.

Tak więc młody Ghirlandaio, obserwując tych ludzi rysujących swoje piękne projekty i słuchając ich rozmów, zaczął odczuwać, że praca złotnika narzuca zbyt duże ograniczenia i zatęsknił za bardziej ambitnymi dziełami. Dzień po dniu coraz bardziej zaniedbywał girlandy i spędzał każdą wolną chwilę, rysując twarze tych, którzy przychodzili do sklepu, a nawet przechodniów.

Ale choć Ghirlandaio opuścił wkrótce warsztat ojca i nauczył się malować farbami, a nie złotem, srebrem i klejnotami, praktyka w warsztacie złotniczym uwidoczniała się do końca we wszystkich jego obrazach. Malował drobne elementy z wielką starannością i nigdy nie miał dosyć umieszczania ich w delikatnych ornamentach i dekoracjach. W jego obrazach znajdujemy wiele detali zewnętrznych, a nie tak dużo wewnętrznych rysów postaci, choć był znakomitym portrecistą.

Portrety malowane przez młodego Ghirlandaio budziły podziw florentyńczyków. Z jego obrazów spoglądały na nich twarze, które natychmiast rozpoznawali. W grupie świętych czy tłumie postaci otaczających Dzieciątko widzieli dobrze im znane twarze możnych obywateli miasta, wielkich dam z pałaców, a nawet przekupniów z targowiska i biednych wieśniaczek, które sprzedawały jajka i warzywa na ulicach. Kiedyś namalował starego biskupa z okularami na nosie. Był to pierwszy w dziejach obraz, na którym pojawiły się okulary.

Jak wszyscy inni, musiał pojechać do Rzymu, by wnieść swój wkład w malowanie słynnych watykańskich fresków. Ale najwięcej prac wykonał we Florencji.

W kościele Santa Maria Novella znajdowała się kaplica należąca do rodziny Riccich. Niegdyś zdobiły ją piękne freski, ale zniszczyła je wilgoć i deszcz przeciekający przez szczeliny w dachu. Szlachetny ród, do którego należała kaplica, był ubogi i nie stać go było na przemalowanie kaplicy. Rodzina nie chciała, aby zajął się tym ktoś inny w obawie o jej utratę.

Inna rodzina szlachecka, Tournabuoni, dowiedziała się o sławie nowego malarza. Pragnęli, by pomalował kaplicę, która przyniosłaby zaszczyt ich nazwisku i rodowi.

Poszli więc do Riccich i zaproponowali, że zajmą się malowaniem kaplicy i zapłacą artyście. Powiedzieli też, że rodowy herb Riccich znajdzie się na honorowym miejscu, by wszyscy wiedzieli, że kaplica wciąż należy do nich.

Ricci chętnie się na to zgodzili i Ghirlandaio zabrał się do pokrywania ścian freskami.

– Dam ci tysiąc dwieście sztuk złota, kiedy skończysz – powiedział Giovanni Tournabuoni. – A jeśli bardzo mi się spodoba, dołożę jeszcze dwieście.

To była naprawdę dobra zapłata. Ghirlandaio zabrał się do pracy najszybciej, jak potrafił, i z dnia na dzień fresków przybywało. Pracował ciężko przez cztery lata, od świtu do nocy, aż w końcu ściany zostały pomalowane.

Jednym z tematów, który wybrał do swoich fresków, była historia życia Najświętszej Maryi Panny, tak często przedstawiana przez florenckich malarzy. Opowiem wam ją teraz, byście mogli czerpać większą przyjemność z oglądania tych obrazów, kiedy będziecie mieli taką okazję.

Biblijna historia Maryi Panny zaczyna się w chwili, gdy przybywa do Niej anioł Gabriel, by powiedzieć Jej, że urodzi Dzieciątko Jezus, ale istnieje wiele opowieści czy legend o Niej z lat wcześniejszych, a tę włoscy malarze upodobali sobie szczególnie.

Pośród błękitnych wzgórz Galilei, w małym mieście Nazaret, żył pewien mężczyzna, imieniem Joachim, z żoną Anną. Choć byli bogaci i mieli liczne stada owiec, które wypasały się na urodzajnych oko licznych pastwiskach, Bóg nie dał im jednego, czego pragnęli najbardziej na świecie. Nie mieli dziecka. Zawsze wierzyli, że Bóg im je ześle, ale teraz zaczęli się starzeć i nadzieja nikła z każdym dniem.

Joachim był dobrym człowiekiem i ofiarowywał świątyni trzecią część tego, co posiadał. Ale pewnego smutnego dnia, gdy przyniósł swój dar, najwyższy kapłan przy ołtarzu odmówił jego przyjęcia.

– Bóg dał mi znak, że niczego od ciebie nie weźmie, dopóki nie przyjdzie tu z tobą twoje własne dziecko – powiedział.

Zawstydzony i smutny Joachim nie wrócił do żony, lecz powędrował daleko na pole, na którym pasterze paśli jego stada, i pozostał tam przez czterdzieści dni. W samotności klęczał ze schyloną głową i modlił się do Boga, by powiedział mu, czym sobie zasłużył na Jego niełaskę. Kiedy się modlił, Bóg zesłał anioła, by go pocieszył.

Anioł położył dłoń na pochylonej głowie nieszczęśliwego starego człowieka i powiedział mu, aby był dobrej myśli i zaraz wracał do domu do żony.

– Bóg nawet teraz może zesłać tobie dziecko – powiedział.

Zatem z wdzięcznym sercem, które ani przez chwilę nie wątpiło w słowa anioła, Joachim pospieszył do domu.

W międzyczasie Anna przeżywała smutne chwile sama w domu. Tego samego dnia poszła do ogrodu, i spacerując wśród kwiatów szlochała i modliła się do Boga o pocieszenie. Wtedy jej również ukazał się anioł i powiedział, że Bóg wysłuchał jej modlitwy i ześle dziecko, którego tak bardzo pragnie.

– Pójdź teraz – dodał anioł – na spotkanie swego męża Joachima, który właśnie wraca do ciebie, i powitaj go przy Złotej Bramie.

Małżonkowie uczynili, jak nakazał im anioł, i spotkali się przy Złotej Bramie. A anioł nadziei krążył nad nimi i gestem błogosławieństwa położył dłoń na ich głowach. Joachim i Anna nie musieli nic mówić. Gdy spojrzeli sobie w oczy i wyczytali z nich radość ze słów anioła, ich serca wypełnił spokój i pocieszenie.

Niedługo obietnica się spełniła i małżonkom urodziła się córeczka. Szczęśliwi i wdzięczni Bogu postanowili, że ich córka nie będzie taka, jak inne dzieci, lecz pójdzie służyć do świątyni, jak niegdyś mały Samuel. Dali jej imię Maryja, nie wiedząc jeszcze, że zostanie kiedyś Matką Pana.

Gdy dziewczynka miała trzy lata, rodzice wzięli ją ze sobą, by przedstawić w świątyni. Była tak małym dzieckiem, iż martwili się, że będzie się bała wejść po wysokich schodach i spotkać z samym najwyższym kapłanem. Spytali więc, czy może się przyłączyć do innych dzieci, które także szły do świątyni. Ale gdy gromadka maluchów zebrała się na schodach, Maryja wysunęła się naprzód i zaczęła wchodzić sama, stopień za stopniem, kiedy inne dzieci i ich rodzice patrzyli na nią z dołu ze zdumieniem. Dotarła do głównego wejścia i stanęła z pochyloną główką, czekając na błogosławieństwo najwyższego kapłana.

Dziewczynka pozostała tam, by nauczyć się, jak służyć Bogu i jak wyszywać cienkie czerwone płótno na kapłańskie szaty. Nikt dotąd nie robił tak wytwornego haftu jak ten, który wyszywały palce Maryi, bo Jej pracy pomagały ręce anioła. Anioły nie opuszczały Jej nigdy, we śnie czy na jawie. Kiedy nadszedł czas zamążpójścia, pojawiło się tylu kandydatów, że trudno było dokonać wyboru. Kazano im więc przynieść kije i laski i zostawić je na noc, by sam Bóg wskazał, kto jest najbardziej godzien zostać opiekunem czystej młodej dziewczyny.

Wśród starających się pojawił się ubogi cieśla z Nazaretu, imieniem Józef, znacznie starszy i biedniejszy od pozostałych. Wszyscy pomyśleli, że niepotrzebnie przynosił swoją laskę, jednak umieszczono ją w świątyni wraz z innymi.

A gdy nastał poranek i kapłan wszedł do świątyni, zobaczył, że na lasce Józefa wyrosły liście i zakwitły kwiaty, a spośród kwiecia wyfrunęła gołębica biała jak śnieg.

Stało się więc jasne, że to Józef zaopiekuje się młodą dziewczyną. Pozostali konkurenci wzięli swoje kije i połamali je na kolanie z gniewu i rozczarowania.

Dalszy ciąg tej historii prowadzi nas do narodzin Zbawiciela i został przedstawiony w Biblii.

Taką opowieść malował Ghirlandaio na ścianach kaplicy wraz z historią Jana Chrzciciela. Potem według wskazówek Giovanniego namalował herb Tournabuonich na licznych tarczach w całej kaplicy, a tylko w tabernakulum ołtarza głównego niewielki herb rodziny Riccich.

Kaplica była wreszcie gotowa i ludzie przybywali tłumnie, by ją obejrzeć. Pierwsi zjawili się Ricci, jej właściciele.

Spoglądali w górę i w dół, ale nigdzie nie mogli dostrzec herbu swojego rodu. Zamiast tego widzieli wszędzie herb Tournabuonich. Rozgniewani pospieszyli do Rady i domagali się ukarania Giovanniego Tournabuoni. Ale kiedy przy bliższym zbadaniu sprawy okazało się, że herb Riccich rzeczywiście został umieszczony w najbardziej honorowym miejscu, musieli się tym zadowolić, ale poprzysięgli zemstę Tournabuonim. Ghirlandaio też nie otrzymał dodatkowych dwustu sztuk złota, bo choć Giovanni był zachwycony freskami, nie wypłacił obiecanej sumy.

Ghirlandaio do końca swoich dni niczego nie lubił tak bardzo jak pracy od świtu do nocy. Nie było dla niego prac zbyt drobnych czy niegodnych. Wolał nawet malować pałąki niewieścich koszyków, niż odmówić wykonania jakiegoś zlecenia.

– Och! – zawołał któregoś dnia. – Szkoda, że nie mogę zamalować swymi opowieściami wszystkich ścian we Florencji.

Ale zabrakło mu czasu, by tego dokonać. Miał zaledwie czterdzieści cztery lata, gdy przyszła śmierć i kazała mu odłożyć pędzle i ołówki, bo jego praca była już skończona.

Spoczął w kościele Santa Maria Novella, w otoczeniu własnych fresków. I choć czasami brakuje nam ducha w jego obrazach i nuży powierzchowna dekoracyjność pracy złotnika, coś sprawia, że lubimy tę galerię pięknych kobiet i silnych mężczyzn w starannie wykończonych pracach „mistrza girland”.

Amy Steedman

Powyższy tekst jest fragmentem książki Amy Steedman Rycerze sztuki. Fascynujące opowieści o malarzach.