Rozdział szósty. Chrystus w Kościele

Ja jestem krzewem winnym, wy – latoroślami (J 15, 5).

Dotychczas rozważaliśmy to, co można nazwać Indywidualną Przyjaźnią Chrystusa dla duszy – bezpośrednią relacją z Nim samym, jako Bogiem zamieszkującym serce, jako Bogiem- Człowiekiem w Najświętszym Sakramencie – czyli, rozważaliśmy życie duchowe jednostki rozwijające się jako efekt Indywidualnej Przyjaźni jej Pana.

Nic nie jest równie trudne do poznania, niż pewne impulsy czy instynkty życia duchowego – niczemu też nie można równie łatwo przypisać niewłaściwej interpretacji. Współcześni psychologowie przypominają nam, czego nauczał św. Ignacy trzysta lat temu, mówiąc o zdumiewających trudnościach z odróżnieniem działania ukrytej części naszej ludzkiej natury, często pozbawionego bezpośredniej kontroli świadomości, od działania Boga. Impulsy i pragnienia rosną w duszy, która wydaje się nosić wtedy wszelkie znamiona Boskiego pochodzenia. Dopiero gdy ich posłuchamy albo zrealizujemy, odkrywamy, że często mimo to wyrastają z naszego własnego „ja” – ze skojarzenia albo wspomnienia, z wykształcenia, albo nawet z ukrytej pychy i własnej korzyści – i prowadzą do duchowej katastrofy. Aby rozpoznać Boski Głos, potrzebna jest najczystsza intencja, jak również wielka duchowa wnikliwość, pozwalająca zawsze przeniknąć przebranie Tego, który, w wyższych stadiach procesu duchowego, tak często ukazuje się jako „Anioł Światłości”.

Efekt jest taki, że od czasu do czasu zdarzają się przerażające katastrofy – albo przynajmniej popełniane są godne pożałowania błędy – pośród dusz, o których w żadnym wypadku nie można powiedzieć, że nie zadały sobie wiele trudu, aby rozwijać swe życie wewnętrzne. Nie ma innego tak wielkiego uporu, jak upór religijny, ponieważ człowiek duchowy sam sobie dodaje odwagi na swej błędnej drodze, przekonany, że podąża za Boskim przewodnictwem. Nie jest, według własnej wiedzy, samowolny czy uparty – przeciwnie – przekonuje się go, że jest posłusznym wyznawcą Boskiego wewnętrznego obserwatora. Nie ma żadnego innego równie przesadnego fanatyka, jak fanatyk religijny.

Zatem głównie spośród tych, którzy z powagą pielęgnowali swoje życie wewnętrzne, pochodzi najostrzejsza krytyka katolicyzmu. Katolikom mówi się, że zastąpili Osobę systemem, że są zbyt zewnętrzni, formalni, oficjalni. „Posiadam w swym sercu Jezusa Chrystusa”, mówi taki krytyk. „Czegóż więcej potrzebuję? Mam w sobie Boga, dlaczego mam poszukiwać Go na zewnątrz? Znam Boga, czy zatem ważnym jest, czy wiem coś o Nim? Czyż dziecko nie jest bliżej swego ojca, niż może być jego biograf? Mimo to bycie «ortodoksyjnym» nie jest takie wspaniałe: Wolałbym kochać Boga niż uczenie dyskutować o Trójcy Świętej”.

Zatem system katolicki jest oskarżany o tyranię i niezdarność. Sumienie oświecone Obecnością Jezusa Chrystusa w sercu musi być przewodnikiem każdego człowieka. Wszelkie próby ustanowienia systemu, mówi się nam, postawienia granic, wszelkie wysiłki w prowadzeniu dusz w sposób autorytatywny, „wiązania i rozwiązywania” – wszystko to jest praktycznie zaprzeczeniem wewnętrznego Najwyższego Autorytetu Chrystusa.

Jaka jest nasza odpowiedź?

Nasze pierwsze spostrzeżenie to dobrze znane, kontrowersyjne stwierdzenie (kontrowersyjne, a jednak bezsprzeczne), że ci chrześcijanie, którzy najmocniej podkreślają świętość życia wewnętrznego i to, że ono wystarcza jako przewodnik, są także najmniej zdolni do porozumienia w kwestiach religijnych. Każda nowa sekta, która powstała w ostatnim czasie, zawsze zajmuje stanowisko wobec tego żądania – żądania, stawianego nieprzerwanie od XVI wieku – jednak nigdy nie zostało poparte jednością pośród swych zwolenników, jednością, jaka powinna zapanować, gdyby było ono prawdziwe. Jeśli Jezus Chrystus zamierzał wznieść chrześcijaństwo na swojej Obecności w sercu jako na wystarczającym przewodniku do prawdy – to oznacza, że Jezus Chrystus zawiódł w swej misji.

Kolejna kwestia, którą trzeba poruszyć, prowadzi do głównego tematu naszych obecnych rozważań. Ten sam system, który potępia się jako uzurpujący sobie przywilej Chrystusa, jest czymś o wiele większym niż systemem – jest on, w pewnym sensie, samym Jezusem Chrystusem, dokonującym w sposób zewnętrzny i autorytatywny tego, czego nie można z powodzeniem dokonać w życiu wewnętrznym – narażonym, tak jak to jest, na tysiące iluzji, nieporozumień i komplikacji, na które nie ma innego remedium.

Wskazuje się, że w Ewangelii Chrystus wciąż na nowo wypowiada swoje pragnienie nawiązania Przyjaźni z duszami. Jednak w Ewangeliach jest równie wyraźnie powiedziane, że relacja ta nie ma być jedynie wewnętrzna. Z pewnością On przychodzi do serca każdego człowieka, który tego pragnie, ale daje też obietnice – o wiele bardziej jednoznaczne i daleko idące – dla dusz, które nie izolują się razem z Nim, ale które jednoczą się z innymi duszami. Jego Obecność tam, „gdzie są dwaj albo trzej zebrani w Jego imię” (Mt 18, 20), Jego szczególna dostępność dla tych, którzy „na ziemi zgodnie o coś prosić będą” (Mt 18, 19), w istocie – Jego obietnice prowadzenia tych, którzy wspólnie Go szukają, są nieskończenie bardziej wymowne niż jakiekolwiek zobowiązanie, wypowiedziane wyraźnie przez Niego wobec pojedynczej duszy.

Jednak sprawa jest poważniejsza, ponieważ w słowach: „Ja jestem krzewem winnym, wy – latoroślami” (J 15, 5) ogłasza On w istocie, że utożsamia się – a nie tylko jest obecny – z tymi, którzy wspólnie Go reprezentują. Ostatecznie interpretuje On i formułuje wszystko w swych niezwykłych stwierdzeniach: „Kto was słucha, Mnie słucha” (Łk 10, 16). „Jak Ojciec Mnie posłał, tak i Ja was posyłam” (J 20, 21 ). „Cokolwiek zwiążesz na ziemi, będzie związane w niebie” (Mt 16, 19; 28, 18). „Idźcie więc i nauczajcie wszystkie narody” (Mt 28, 19). „A oto Ja jestem z wami przez wszystkie dni, aż do skończenia świata” (Mt 28, 20).

Taki jest zatem katolicki punkt widzenia. Nie został wymuszony przez zdrowy rozsądek, ale opiera się na deklaracjach złożonych własnymi słowami przez Naszego Pana, o wiele wyraźniej, niż jakakolwiek z Jego obietnic „zamieszkania” z jednostką. Do żadnego pojedynczego człowieka Chrystus nigdy nie powiedział wyraźnie: „Jestem z tobą na zawsze”, z wyjątkiem, w pewnym sensie, Piotra, Jego Namiestnika na ziemi.

W tym przypadku możliwe jest pogodzenie faktu, że Chrystus przebywa z duszą i mówi do niej. Podobnie jak świadomości, że jest to niezmiernie trudne dla owej duszy, nawet w kwestiach życia i śmierci, zawsze wiedzieć na pewno, czy to przemawia Głos Chrystusa, czy jakiś wyłącznie ludzki, albo nawet diabelski impuls. Według systemu katolickiego, istnieje inny rodzaj Obecności Chrystusa, do którego dusza także ma dostęp, a w którym dał On gwarancje, jakich nigdy nie udzielił jednostce. Jednym słowem, obiecał swoją Obecność na ziemi, zamieszkując w mistycznej społeczności, czyli w Ciele. Właśnie przez to Mistyczne Ciało Chrystusa Jego Głos rzeczywiście przemawia, w sposób zewnętrzny i autorytatywny. I wyłącznie poddając się temu głosowi możemy sprawdzić, czy nasze przeczucia i idee istotnie pochodzą od Boga, czy też nie.

Jest zatem oczywiste, że dusza, która poszukuje Przyjaźni Chrystusa, nie może jej znaleźć w stopniu wystarczającym jedynie w życiu wewnętrznym. Widzieliśmy, jak silne i intensywne może być to życie, jak dusze, które je pielęgnują, mogą prawdziwie i realnie cieszyć się osobistą, indywidualną Obecnością Boskiego Przyjaciela, mimo że mogą wiedzieć niewiele lub zgoła nic o Jego działaniu w świecie. Jednak ogromne możliwości stają przed pokorną duszą, która nie tylko zna Chrystusa w sobie. Nie tylko studiuje Jego osobę w Ewangelii – zapisie Jego przyrodzonego życia na ziemi – ale ma też oczy otwarte na zdumiewający fakt, że Chrystus wciąż mieszka, działa i przemawia na ziemi, poprzez Życie swego mistycznego Ciała. To, co Bóg naszkicował w kilku linijkach dwa tysiące lat temu, jest szczegółowo opracowywane i rozwijane przez wszystkie wieki, pod Jego przewodnictwem, w kategoriach Ludzkiej Natury, którą On w sposób mistyczny zjednoczył ze sobą.

Ten temat jest zbyt obszerny, aby go tutaj omawiać. Jednak dwie lub trzy refleksje dotyczą nas bezpośrednio.

Dusza katolika, biorąc to wszystko pod uwagę, powinna rozwijać Przyjaźń z Chrystusem w katolicyzmie. Istotnie, jednym z najbardziej niezwykłych faktów w religii katolickiej jest to, że w sposób niemal instynktowny robią to osoby, które być może nigdy świadomie nie rozważały powodów swych działań. Wyczuwamy swego rodzaju intuicją, że Kościół jest czymś więcej niż największą instytucją na ziemi, czymś więcej niż najbardziej czcigodną Społecznością w historii, czymś więcej niż Przedstawicielem i Namiestnikiem Boga, nawet więcej niż „Oblubienicą Baranka”. Przywołane metafory, jakkolwiek święte, nie wystarczają wobec pełnej Boskiej rzeczywistości, ponieważ Kościół to sam Chrystus.

Stąd pewna „życzliwość” wobec Kościoła nie jest trudna. Żaden katolik, który choćby próbuje praktykować swoją religię, nie jest nigdy całkowicie bezdomny, nigdy nie jest wygnańcem. Czuje się on nie tylko tak, jak może czuć się poddany królestwa czy cesarstwa, chroniony sztandarem swego kraju – ale jak ten, kto trwa we wspólnocie przyjaciół. Będąc za granicą, wchodzi do kościoła nie tylko po to, by odwiedzić Najświętszy Sakrament, nie tylko by upewnić się co do godziny Mszy Świętej, ale by znaleźć się w towarzystwie tajemniczej i podnoszącej na duchu Osoby, wiedziony instynktem, którego nie jest w stanie wytłumaczyć. Postępując tak, zachowuje się całkowicie rozsądnie, ponieważ jest tam Chrystus, jego Przyjaciel, obecny w tym centrum Ciała, którego członki należą do Niego.

Jednak to nie wszytko. W prawdziwej przyjaźni między dwiema osobami, słabsza z nich musi zawsze, krok po kroku, podporządkować się nie tylko obyczajom życia, ale sposobowi myślenia tej silniejszej. Proces ten postępuje stopniowo, aż do momentu, kiedy zostanie osiągnięty etap wzajemnego zrozumienia, który nazywamy „idealną harmonią”. To jest podstawa w wewnętrznej przyjaźni z Chrystusem. Musimy zamieszkać z Nim w taki sposób, aby w końcu, jak mówi nam Jego Apostoł, „wszelki umysł poddać” (2 Kor 10, 5) w Jego posłuszeństwo, utracić, w pewnym sensie, własną tożsamość. Tracimy nasz ograniczony, osobisty sposób patrzenia na sprawy, nasze samolubne schematy i idee, a wreszcie, ponieważ nasze „życie jest ukryte z Chrystusem w Bogu” (Kol 3, 3), „już nie my żyjemy, lecz żyje w nas Chrystus (Gal 2, 20).

Zatem do tego samego musimy zmierzać w naszej przyjaźni z Chrystusem w katolicyzmie. Kiedy konwertyta zaczyna swoje życie jako katolik, albo kiedy ktoś, kto był katolikiem od kołyski, zaczyna świadomie rozważać, czym jest jego religia, wystarczy wierzyć we wszystko, czego Kościół wyraźnie naucza i poddać swoje życie temu nauczaniu, tak jak w pierwszym stadium nowej znajomości, kiedy wystarczy być grzecznym, pełnym szacunku, i powstrzymywać się od obrażania drugiej strony. Ale w miarę upływu czasu, kiedy relacja się pogłębia, to nie wystarcza. To, co jest grzecznością w pierwszym stadium, jest chłodem w drugim. Kiedy dochodzi do zacieśnienia relacji, jest absolutnie konieczne – jeśli nie chcemy, aby stosunki się popsuły – abyśmy zaczęli dostosowywać do tej drugiej osoby nie tylko słowa i działania, ale myśli, a nawet więcej niż myśli – instynkty i intuicje. Dwóch naprawdę bliskich przyjaciół wie – każdy z nich, bez pytania czy słowa wyjaśnienia – jaki byłby osąd drugiego w jakiejś nowej sytuacji. Każdy wie, co lubi, a czego nie lubi ten drugi, nawet jeśli nie wyrażają tego słowami.

Właśnie taki musi być cel katolickiej duszy. Jeśli przyjaźń z Chrystusem w Kościele ma być prawdziwa – a bez wiedzy o Nim, jak to było widać, nasze relacje z Nim nie mogą być w ogóle adekwatne do Jego zamierzeń – dusza musi ją poszerzyć nie tylko o sumienne, zewnętrzne posłuszeństwo i formalne akty wiary, ale o wewnętrzny sposób patrzenia na rzeczy w ogóle. Chodzi o instynktowną postawę, intuicyjną atmosferę – coś, co widzimy u prostych i wiernych katolików, zazwyczaj niewykształconych, którzy wiedząc niewiele lub nic o teologii dogmatycznej czy moralnej, jednak wyczuwają z niemal cudowną szybkością heretyckie tendencje czy niebezpieczne nauczanie, którego być może nawet doświadczony teolog nie potrafiłby od razu dostrzec.

Nie ma innej drogi do tej serdecznej bliskości z katolicyzmem, niż analogicznie do głębokiego obcowania wewnętrznego z Chrystusem. Pokora, posłuszeństwo, prostota – tylko w oparciu o te cnoty może rozkwitać zarówno Boska, jak również czysto ludzka przyjaźń.

A jednak, niezależnie od tego, jak dobrze dusza to wszystko wie, poznaje wciąż na nowo, że odczuwa swego rodzaju niechęć wobec takiej postawy, która tak bardzo przypomina służalczość. „Czy ja – będzie miała pokusę, aby zapytać samą siebie – mimo to zostałam stworzona, obdarzona temperamentem i niezależnym sądem, osobistymi preferencjami, i – być może – Boskim darem oryginalności, wyłącznie po to, abym miała je zgnieść, poświęcić, odrzucić, oddać je, aby zostały ponownie wchłonięte we wspólne zasoby, z których, zostały wybrane w chwili mego stworzenia?”

Ach! Rozważcie to raz jeszcze. Czy wasza wolna wola nie została wam dana, byście mogli przy jej pomocy zdecydować, aby nie mieć innej woli, niż wola Boga? Czy wasz intelekt nie został wam dany, aby mógł się stopniowo nauczyć posłuszeństwa Boskiej Mądrości, wasze serce – aby mogło kochać i nienawidzić tych rzeczy, które samo Najświętsze Serce kocha i których nienawidzi? Otóż w jedności duszy z Bogiem nic, co ona jednoczy z Nim, nie zostanie utracone. Raczej każdy dar jest przekształcany, uświęcany i podnoszony do wyższej natury. To prawda, „już nie ona żyje”, ale zamiast tego „Chrystus żyje w niej”.

A jeśli jest to prawdą w odniesieniu do duszy i Boga, to także w odniesieniu do każdej formy, w jakiej Bóg zechce się przedstawić. Na ziemi nie można przeżyć żadnego wyższego życia, niż to – całkowitego i służebnego naśladowania Życia Jezusa Chrystusa. Żadna wolność nie jest tak wielka, jak wolność dzieci Boga, które są mocno powiązane doskonałym Prawem Miłości i Wolności.

Zrozumcie zatem, że Kościół katolicki stanowi historyczną manifestację samego Chrystusa. Dostrzeżcie w oczach Kościoła Boski blask, a w jego twarzy – Twarz samego Chrystusa. Usłyszcie z jego ust ten Głos, który zawsze mówi „jak ten, który ma władzę” (Mt 7, 29), a zrozumiecie, że żadne bardziej szlachetne życie nie jest możliwe dla ludzkiej duszy, niż „stracić je” (Mt 10, 39) w tej chwalebnej Społeczności, którą jest Jego Ciało, żadna większa mądrość niż myśleć z ową Społecznością, żadna czystsza miłość, niż ta, która płonie w Sercu Kościoła, który – z Chrystusem jako swą Duszą – jest naprawdę Zbawicielem świata.

Ks. Robert Hugh Benson

Powyższy tekst jest fragmentem książki Ks. Roberta Hugh Bensona Rekolekcje z Chrystusem.