Rozdział szesnasty. Tycjan

Widzieliśmy już, jak wielu wybitnych artystów lubiło malować w swych dziełach widoki, które poznali jako mali chłopcy, i które pamiętali żywo i wyraźnie do końca swoich dni. Giotto nigdy nie zapomniał swoich owiec na nagim wzgórzu Vespignano, Fra Angelico malował święte obrazy w barwach wiosennych kwiatów ze stoków Fiesole, Perugino zachwycał się otwartą przestrzenią umbryjskich równin, z krętymi rzekami i samotnymi cyprysami.

Tak więc gdy dochodzimy do wielkiego weneckiego malarza Tycjana, interesuje nas najpierw, w jakiej krainie się urodził i jakie obrazy natury odzwierciedlały się w jego umyśle, gdy był jeszcze chłopcem.

U stóp Alp, trzy godziny drogi z Wenecji, leży małe miasteczko Pieve di Cadore, w którym urodził się Tycjan. Ze wszystkich stron wznoszą się do nieba potężne masy urwistych, skalistych gór o postrzępionych wierzchołkach i dziwnych, fantastycznych kształtach. Nad ich szczytami płyną chmury, a mgła otula je często zasłoną, nadając im dziwny i niesamowity wygląd. U stóp urwistej przełęczy spada z hukiem potok Pieve. Daleko po linię horyzontu ciągną się lasy pełne drzew, o pniach powyginanych wichurami, stawiające dzielny opór górskim burzom. Pod ich rozłożystymi konarami panuje mrok, przez który prześwituje gdzieniegdzie barwa purpury.

Nic dziwnego, że Tycjan kochał malować góry, i jako pierwszy tworzył prawdziwe pejzaże. Żył po prostu tymi dziwnymi, posępnymi górami i dziką okolicą, mrokiem lasów i prześwitami purpury.

Ojciec chłopca, Gregorio Vecelli, należał do miejscowej szlachty, ale rodzina nie była bogata i kiedy Tycjan skończył dziesięć lat, wysłano go do wujka w Wenecji, by nauczył się tam jakiegoś zawodu. Zawsze kochał malarstwo i mówi się, że już jako mały chłopiec próbował malować sokami z kwiatów. Wujek, widząc, że chłopiec ma talent, umieścił go w pracowni Giovanniego Belliniego.

Chociaż Tycjan wiele się od Belliniego nauczył, dopiero widząc dzieła Giorgionego zaczął mieć pojęcie o tym, co można zrobić z kolorem. Zaczął odtąd malować przebogatą paletą barw, która uczyniła jego imię sławnym na całym świecie.

Początkowo młody Tycjan pracował z Giorgione i razem zaczęli pokrywać freskami ściany giełdy nad mostem Rialto. Ale Giorgione stawał się powoli zazdrosny. Za bardzo chwalono Tycjana – ludzie sądzili nawet, że jest lepszy od niego. Rozstali się więc, bo Giorgione nie chciał dłużej z nim pracować.

Wenecja szybko zaczęła sobie uświadamiać, że ma w Tycjanie kolejnego wielkiego malarza, który może przynieść pięknemu miastu sławę i zaszczyty. Poproszono go, by dokończył zaczęte przez Belliniego freski w Wielkiej Sali Rady i namalował portrety dożów, władców Wenecji.

Portrety pędzla Tycjana podziwiano tak bardzo, że każdy książę i arystokrata chciał, by wenecki artysta go malował. Kiedy sam cesarz Karol V zatrzymał się w Bolonii, posłał do Wenecji po Tycjana i był tak zadowolony z jego pracy, że pasował go na rycerza z rentą w wysokości dwustu koron.

Sława i bogactwo czekały na Tycjana, gdziekolwiek pojechał, i wkrótce zaproszono go do Rzymu, by namalował portret papieża. Tam spotkał Michała Anioła, a wielki mistrz obejrzał prace Wenecjanina i szczerze je pochwalił, bo nigdy wcześniej nie widział podobnej kolorystyki.

– To jest przepiękne – powiedział potem do przyjaciela – szkoda tylko, że nie uczą ich w Wenecji rysować równie dobrze, jak nakładać kolor. Gdyby Tycjan rysował tak dobrze, jak maluje, nikt by go nie prześcignął.

Zwykłe oczy nie znajdą jednak wiele błędów w rysunku Tycjana, a jego portrety uważa się za najlepsze, jakie kiedykolwiek namalowano. Złoty blask Wenecji rzuca czar na jego obrazy, a wenecka szkoła kolorystyczna osiąga w jego twórczości swój szczyt.

Oprócz portretów Tycjan malował inne obrazy, które należą dziś do arcydzieł światowej sztuki.

Sławny wenecki malarz z pewnością bardzo kochał dzieci. Możemy odczytać z jego obrazów, jak dobrze je rozumiał i jak chętnie malował. Wiele się nauczył patrząc na swoją małą córeczkę Lawinię bawiącą się koło starego domu. Jego żona umarła, syn przysparzał ojcu tylko zgryzot i rozczarowań, ale mała córeczka była radością jego życia.

Jej twarz mignie nam na słynnym obrazie przedstawiającym wejście małej Maryi po schodach świątyni. Dziewczynka jest sama, bo zostawiła swoich towarzyszy – gromada dzieci patrzy na nią z dołu, a na górze czeka najwyższy kapłan. Jedną rękę trzyma wyciągniętą, a drugą unosi sukienkę, wspinając się po marmurowych schodach. Wygląda jak prawdziwe dziecko, z długim złotym warkoczem i poważną małą buzią, a my jesteśmy przekonani, że artysta malując małą Maryję myślał o swojej córeczce.

Tycjan dożył późnej starości, prawie stu lat, i do końca widywano go zawsze z pędzlem w ręce, malującego nowy obraz. Kiedy odszedł, pozostawił ogromny zbiór arcydzieł, które nie tylko ozdobiły ściany jego ukochanej Wenecji, ale również uczyniły cały świat bogatszym i piękniejszym.

Amy Steedman

Powyższy tekst jest fragmentem książki Amy Steedman Rycerze sztuki. Fascynujące opowieści o malarzach.