Rozdział szesnasty. Powrót

Kiedy ksiądz Raymond usłyszał o moim postanowieniu, natychmiast poczynił przygotowania do powrotu. Dostarczono powóz i już niedługo byliśmy w drodze. Ale jakże ciężko mi było na sercu, kiedy telepaliśmy się drogą wśród wyludnionej okolicy pełnej lasów i jezior!

„Uciekam od moich parafian”, powtarzałem sobie ciągle. „Nawet od tych, którzy naprawdę mnie potrzebują! Och, a jeżeli któryś z nich umarł, nie mogąc się wyspowiadać? A jeżeli teraz naprawdę nie chcą mnie w Ars?”

W miarę, jak mijały godziny, było mi coraz ciężej na sercu. Telepanie się powozu stało się niemal nie do wytrzymania i kiedy dotarliśmy do Amberieux, powiedziałem księdzu Raymondowi, że już dalej nie pojadę.

– Ale mamy jeszcze do przebycia ponad sześć kilometrów – zaprotestował. – Czy myślisz, że możesz iść tak długo, ojcze? Bądź co bądź, nie jesteś zbyt silny…

– Nic mi nie będzie – odparłem. – Znajdziemy gdzieś po drodze laskę i mogę się na niej opierać, jeżeli naprawdę się zmęczę.

A zatem odesłaliśmy powóz i ksiądz Raymond i ja wyruszyliśmy na piechotę w ostatnią część naszej podróży. Pomimo mojej słabości, poruszaliśmy się w dobrym tempie i po południu dotarliśmy do parafii księdza Raymonda w Savigneux, o półtora kilometra od Ars. Tam obaj weszliśmy do kościoła, żeby odwiedzić na chwilę Najświętszy Sakrament. Potem mój towarzysz pochylił się ku mnie.

– Sądzę, że lepiej wysłać przodem posłańca, by powiadomił o naszym przybyciu, ojcze – wyszeptał. – Czy masz coś przeciwko?

Zdobyłem się na słaby uśmiech.

– Nie – odparłem. – Rób, co uważasz za słuszne.

Po krótkim odpoczynku na plebanii, znowu ruszyliśmy w drogę. Och, jak często modliłem się teraz, żeby Bóg uznał za słuszne pobłogosławić moje duszpasterskie dzieła w Ars! W 1818 roku, ponad dwadzieścia lat temu, udałem się tam, żeby pracować dla dobra dusz. Byłem wtedy młody i niedoświadczony. Teraz miałem pięćdziesiąt siedem lat i, niestety, czułem się winny okropnego czynu – ucieczki od moich obowiązków. Nie było wymówką to, że opuściłem Ars z najlepszymi zamiarami, że prawdziwie wierzyłem, iż Bóg wzywa mnie do zostania pustelnikiem. Powinienem był być bardziej podejrzliwy wobec niesłychanej przebiegłości diabła, który tak często przebiera siebie i swoje metody w pozory dobra.

„Ojcze Niebieski, nie pozwól, żeby moi parafianie odwrócili się ode mnie za to, co zrobiłem!”, błagałem. „Pozwól im ufać mi, tak jak dotąd, żebym dalej mógł im pomagać Cię kochać…”

Ksiądz Raymond i ja brnęliśmy przed siebie, rzadko się odzywając. Była już prawie piąta po południu i fioletowe cienie zaczynały wydłużać się na polach. W powietrzu czuć też było chłodny powiew, gdyż wrześniowy dzień zbliżał się ku końcowi. I wtedy raptownie przystanąłem, zdumiony. Przed nami oba dzwony na kościelnych wieżach w Ars zaczynały bić – głośno i radośnie! A grupa rozentuzjazmowanych mężczyzn, kobiet i dzieci spieszyła nam na spotkanie!

Oparłem się na ramieniu księdza Raymonda.

– Moi parafianie! – wyjąkałem z niedowierzaniem. – Moi dobrzy parafianie…

Ksiądz Raymond przytaknął, ucieszony.

– Tak, ojcze. Posłaniec musiał przybyć z nowiną, że jesteś w drodze. Widzisz? Prawdziwa procesja wychodzi, by cię powitać.

Serce tańczyło mi z radości. Moi ukochani nie mieli żalu za to, że ich tak potraktowałem! Szli na spotkanie niczym dzieci wychodzące, żeby spotkać ojca pod koniec pracowitego dnia. Wkrótce będzie jak przedtem. Będziemy pracować i modlić się razem. Będziemy pomagać sobie nawzajem, wiernie służyć Bogu. Będziemy przechytrzać diabła i ocalać dusze…

Już za chwilę zostałem otoczony przez starych przyjaciół i sąsiadów i przy triumfalnych dźwiękach kościelnych dzwonów wkroczyliśmy do Ars.

– Och, ojcze! Dzięki Bogu, że wróciłeś!

– Nie opuszczaj nas znowu, ojcze!

– Prosimy, pobłogosław nas, ojcze!

Wspierając się na ramieniu mego towarzysza, ze łzami szczęścia w oczach, raz po raz udzielałem swojego błogosławieństwa, kiedy przechodziliśmy przez tłum na placu przed kościołem. Och, jak dobrze było wrócić! Poczuć, że jestem tak bardzo kochany!

– A więc wszystko zostało stracone – wykrzyknąłem. – Ale teraz wszystko zostało odnalezione. Nigdy więcej was nie opuszczę, moje dzieci! Nigdy więcej!

Po mojej krótkiej wizycie w szkole „Pod Opatrznością” (gdzie zostało teraz tylko około tuzina dzieci), Katarzyna upierała się, że powinienem położyć się do łóżka i dobrze wypocząć. Jan Pertinand i inni przyjaciele również nalegali, ale ja ich nie słuchałem.

– Nie, pozwólcie mi pójść do kościoła – błagałem. – Tyle czasu minęło, odkąd tam byłem.

Zbliżała się pora wieczornej modlitwy, więc już wkrótce klęczałem przed tabernakulum, gotów prowadzić moich parafian przez znajome litanie i pacierze.

– Drogi Panie, dziękuję Ci za sprowadzenie mnie z powrotem – wyszeptałem. – I proszę, pomóż mi nadrobić ten stracony tydzień…

Następnego dnia byłem zdziwiony, widząc, że ledwie kilku pielgrzymów pozostało w Ars. Według słów Katarzyny, większość dawno temu powróciła do swoich domów, przekonana, że wstąpiłem do klasztoru i że nie ma najmniejszej nadziei, by móc się przede mną wyspowiadać.

– Ale teraz będzie całkiem inaczej – stwierdziła moja młoda przyjaciółka pewnym głosem. – Przecież kiedy tylko rozejdzie się wieść, że wróciłeś, ojcze, Ars zapełni się po brzegi!

Katarzyna miała rację. W przeciągu tygodnia znów byłem oblegany przez tłumy, chcących się wyspowiadać. Niestety, niektóre z tych biednych dusz tkwiły głęboko w śmiertelnym grzechu. Inne były w stanie łaski, ale zadręczały się wątpliwościami, czy są miłe Bogu. Byli też i tacy, którzy przybyli nie tyle do spowiedzi, ile raczej by w kaplicy świętej Filomeny prosić o zdrowie, powodzenie i inne doczesne łaski.

„Właściwie to każdy z tych pątników pragnie tylko jednej rzeczy”, pomyślałem, spoglądając na ogromną ciżbę ludzi w kościele, wokół niego i na placu. „Pokoju serca i ducha! Och, drogi Panie! Proszę, czy pozwolisz im znaleźć to tutaj, w Ars?”

Już niedługo ta prosta modlitwa została wysłuchana i to nawet pełniej niż w przeszłości. Tak, Ars naprawdę stało się oazą spokoju. A dlaczego? Ponieważ Bóg odnowił moje zdumiewające moce czytania w ludzkich sercach i żadna strapiona dusza, jaka kiedykolwiek przyszła do mnie po pomoc, nie odeszła bez pocieszenia i wzmocnienia.

I tak, w konfesjonale czy poza nim, potrafiłem wyczuwać straszliwą plamę grzechu w duszach niektórych ludzi, nawet kiedy sami udawali, że wiodą dobre życie. By potwierdzić moją wiedzę, Bóg pozwolił, by przeszłość i przyszłość otwierała się przede mną, i wypowiadałem tak zadziwiające słowa rady, ostrzeżenia czy zachęty, że grzesznicy nie ośmielali się więcej niczego przede mną ukrywać. Później, dzięki łaskawości Boga, pokazywałem im, w jak wstrętnym stanie były ich dusze, i ledwie kilkoma słowami wzniecałem w nich głęboką miłość do Ojca Niebieskiego, żal z powodu obrażenia Go i pragnienie prowadzenia prawdziwie chrześcijańskiego życia. No i oczywiście, byłem też w stanie pocieszyć tych, którzy z takiego czy innego powodu uważali się za grzeszników, choć tak naprawdę byli przyjaciółmi Boga.

– Jak ty robisz takie rzeczy, ojcze – zapytał mnie któregoś dnia pewien młody ksiądz strwożonym głosem.

Uśmiechnąłem się do swojego gościa, po czym wytłumaczyłem mu najlepiej jak potrafiłem, że to wcale nie ja to robię. To łaska Boża działająca za moim pośrednictwem. Ja byłem tylko instrumentem.

– Rozumiem to – brzmiała odpowiedź. – Nikt nie może nic uczynić dla dusz bez Bożej łaski. Ale mimo to…

– Co takiego, mój synu?

– Dlaczego inni księża nie potrafią czynić takich cudów, jakie ty czynisz w konfesjonale? Bądź co bądź, oni też są przekaźnikami Bożej łaski. I wielu z nich modli się bardzo gorąco, żeby dobrze pracować dla dusz.

Zawahałem się. Potem powiedziałem młodemu gościowi to, co tak często mówił mi ksiądz Balley, mój świątobliwy przyjaciel i nauczyciel: „Nawrócenie grzeszników zaczyna się modlitwą, a kończy pokutą”.

– Nie wystarczy po prostu modlić się za swoich penitentów – stwierdziłem. – Musimy też być gotowi za nich cierpieć: pościć, obywać się bez snu, praktykować rozmaite umartwienia. Ach, proboszczowi, który nie modli się i nie cierpi, żeby sprawić, by jego parafianie stali się świętymi, grozi kompletna porażka!

Mój młody przyjaciel był pod wielkim wrażeniem, słysząc te słowa, i obiecał, że nigdy ich nie zapomni. Potem opowiedział mi o niektórych grzesznikach ze swojej parafii, za których bardzo usilnie się modlił. Właściwie to od wielu miesięcy spierał się z nimi i apelował do nich, żeby przyszli się wyspowiadać i pojednać z Bogiem. Ale bez powodzenia.

– Być może zawiodłem tych ludzi, bo nie cierpiałem za nich równie mocno, jak się modliłem – powiedział. – Czy sądzisz, że w tym rzecz, ojcze?

Poczułem wielką sympatię dla żarliwego, młodego księdza stojącego przede mną i po chwili zastanowienia przytaknąłem energicznie.

– Tak – odparłem. – Jestem pewien, że tak jest. I jestem pewien jeszcze czegoś.

– Czego, ojcze?

– Że jeżeli nakłonisz dzieci ze swojej parafii, by przyłączyły się do ciebie w modlitwie za tych biednych grzeszników i w ofiarach za nich, to nastąpią prawdziwie cudowne rzeczy. Ach, przyjacielu, ile zdumiewających historii mógłbym ci opowiedzieć o tym, co osiągnęły maleństwa ze szkoły „Pod Opatrznością” dzięki swoim modlitwom i cierpieniom!

Modlitwa i cierpienie! Wydawało się, że nie mogłem dostatecznie mocno wpoić młodym księżom, przychodzącym do mnie po radę dotyczącą ich pracy, jak istotne są to rzeczy. Bóg jest tak dobry, tak miłosierny dla istot, które stworzył, mówiłem. I kiedy te właśnie istoty błagają Go w modlitwie o jakąś łaskę, a potem dodają cierpienie do tej modlitwy – ach, jak może On uczynić cokolwiek innego niż to, o co go proszą?

Biskup Devie wyraził niemałe zadowolenie w związku z radą, jakiej udzielałem księżom z jego diecezji. Ale dwa lata od mojej próby zostania pustelnikiem, wyznał mi swoje obawy, że praca z pielgrzymami robi się dla mnie zbyt ciężka. Powinienem mieć pomocnika. A któż byłby lepszy niż ksiądz Raymond z Savigneux? To bystry ksiądz, dobry organizator, wspaniały kaznodzieja, a ponieważ był dopiero po czterdziestce, nie brakowało mu sił.

– Chciałbyś mieć ojca Raymonda za pomocnika, prawda? – biskup zapytał mnie pewnego dnia.

Uśmiechnąłem się.

– Jeżeli sobie tego życzysz, wasza wielebność. On naprawdę może zdziałać tu wiele dobrego.

I tak niebawem ksiądz Raymond opuścił Savigneux i przeniósł się do mnie, na plebanię w Ars. Jednak już niedługo stało się jasne, że nowo przybyły popełnia różne niefortunne błędy. Przejęty tym, by lepiej zorganizować sprawy parafii, starał się wprowadzić zbyt wiele zmian naraz i w rezultacie niechcący zranił uczucia wielu dobrych ludzi.

– Dlaczego ojciec Raymond nie zostawi wszystkiego w spokoju – zrzędziła któregoś dnia Katarzyna. – Przez całe popołudnie kręcił się u nas „Pod Opatrznością”, narzekając na to, w jaki sposób uczymy dzieci.

Maria Filliat przytaknęła skwapliwie.

– Tak, ojcze. Wygląda na to, że nie podobają mu się nasze metody stosowane wobec najmłodszych.

– Powiedział mi, że jestem rozrzutna w kuchni i w pralni – wtrąciła Janina Chanay płaczliwie. – To nieprawda, ojcze. Ty wiesz, że to nieprawda!

Pospiesznie zacząłem pocieszać moje trzy pomocnice.

– Dzieci, ojciec Raymond to dobry człowiek – powiedziałem uspokajającym tonem. – I chce dobrze. Jeżeli sprawia nam czasem ból… Cóż, powiedzmy, że to nasza ofiara za grzeszników?

Z początku Katarzyna i jej przyjaciółki zaprotestowały, mówiąc, że proszę o zbyt wiele. Ksiądz Raymond dopiero co przybył. Jeżeli ktokolwiek ma wydawać polecenia w sprawach dotyczących parafii, to z pewnością byłem to ja, a nie on. Ale w końcu wszystkie trzy ustąpiły. Powiedziały, że jeżeli w przyszłości ksiądz Raymond skrytykuje ich pracę, to naprawdę postarają się nie czuć gniewu ani rozżalenia. A wszystko to z miłości dla bliźnich.

– Ach, to wspaniale – stwierdziłem radośnie. – Takie poświęcenie przyniesie cudowne łaski jakiemuś biednemu grzesznikowi. Tylko poczekajcie, to zobaczycie.

Ale pomimo wszystkich moich starań, zapał księdza Raymonda do organizowania i przeorganizowywania spraw parafii wkrótce okazał się być zbyt wielką próbą dla wielu innych poza Katarzyną, Marią i Janiną. Jednak po upływie dwóch lat, trudności wynikające z tego powodu wyraźnie straciły na znaczeniu. Wtedy bowiem biskup przysłał rektora Wyższego Seminarium Duchownego, kanonika Perrodina, żeby powiadomił mnie o pewnych planach, które miały wnieść rozdzierające serce zmiany w nasz sposób życia.

– Nie ma sensu owijać w bawełnę, ojcze – powiedział kanonik, spoglądając na mnie życzliwie. – Jego wielebność chce, żebyś zrezygnował z pracy w szkole „Pod Opatrznością”!

Wytrzeszczyłem oczy.

– Zrezygnować z pracy w szkole „Pod Opatrznością”?

– Tak, ojcze. Masz sześćdziesiąt jeden lat, wiesz, że nie jesteś zbyt silny. Na pewno wysłuchiwanie przez cały dzień spowiedzi świętej to aż nadto pracy dla każdego księdza w twoim wieku.

Przez chwilę siedziałem jak ktoś, kogo ogłuszono. „To musi być pomyłka”, mówiłem sobie. Dwadzieścia trzy lata wcześniej, i to za własne pieniądze, zakupiłem zwykły piętrowy dom, obecnie „Pod Opatrznością”. W najdrobniejszych szczegółach zaplanowałem pracę, jaka miała być wykonywana w jego murach. Wyszkoliłem Katarzynę, Benedyktę, Marię i Janinę, żeby mi pomagały. A teraz powiedziano mi, że muszę się wycofać…

Zdobyłem się na blady uśmiech.

– Kanoniku, proszę, powiedz jego wielebności, że moje zdrowie jest ostatnio naprawdę w bardzo dobrym stanie. Jeśli zaś chodzi o pracę „Pod Opatrznością”, to nigdy nie była dla mnie ciężarem i nigdy nie będzie.

Kanonik ze współczuciem ścisnął moją dłoń.

– Rozumiem, ojcze. I powiem biskupowi to, co ty powiedziałeś mnie. Ale czy nie zastanawiałeś się nigdy, co się stanie ze szkołą „Pod Opatrznością” po twojej śmierci?

Zawahałem się.

– Oczywiście. Ale nigdy się tym nie martwiłem. Bo widzisz, mam trzy wspaniałe pomocnice: Katarzynę Lassagne, Marię Filliat i Janinę Chanay. Doskonale poradzą sobie beze mnie.

– A po ich śmierci?

– Ależ ich własne pomocnice wszystkim się zajmą, jak sądzę.

Aby przydać swoim słowom większej wagi, zagłębiłem się w opisywaniu cudownych rzeczy, jakich Katarzyna, Maria i Janina dokonały w szkole „Pod Opatrznością” na przestrzeni lat. Kanonik z początku słuchał z uwagą, ale potem powoli pokręcił głową.

– Te młode damy może i są dokładnie takie, jak mówisz, ojcze – przyznał – ale obawiam się, że powinieneś raczej zorganizować dla nich coś innego.

– Coś innego?

– Tak. Jego wielebność uważa, że do Ars powinna przybyć wspólnota zakonna, a ściśle mówiąc, Siostry Świętego Józefa. Sądzi, że w ich rękach „Pod Opatrznością” będzie kwitła jak nigdy dotąd.

Straszliwy chłód przeszył mi serce. Biskup Devie nigdy nie będzie tak okrutny, by nalegać, żebym zrezygnował ze swojej pracy w szkole „Pod Opatrznością”… Żebym odesłał swoje trzy młode pomocnice… Żebym pozwolił innym, choćby nawet dobrym Siostrom Świętego Józefa, przejąć moją ukochaną szkołę i sierociniec!

A może będzie?

cdn.

Mary Fabyan Windeatt

Powyższy tekst jest fragmentem książki Mary Fabyan Windeatt Św. Proboszcz z Ars.