Rozdział szesnasty. Kapłani w rodzinie

To najwyższy honor dla rodziny chrześcijańskiej dać Bogu księdza. Ojciec może zrobić dużo w kierunku zainspirowania powołania kapłańskiego, lecz matka, która jest często bliżej dzieci, może w tym względzie zrobić więcej. W tym celu potrzebuje sama kapłańskiej duszy – daru, który nie jest wśród matek wcale tak rzadki, jak można by sądzić. „Są matki – mówił Rene Bazin – które mają kapłańską duszę i które przekazują ją swym dzieciom.”

Brak księży – to straszliwa choroba dzisiejszego świata, choroba, która narasta. Wojna uszczupliła ich liczbę, a nieobecność kapłańskiego wpływu w wielu parafiach przed wojną i w czasie wojny, zrujnowała niejedno powołanie.

Trzeba, aby rodziny chrześcijańskie pragnęły dawać księży Kościołowi; żeby błagały Boga o łaskę jak najlepszego przygotowania się na ostateczny rozkwit kapłaństwa.

Rodziny chrześcijańskie powinny chcieć dawać kapłanów. Takie życzenie zakłada głęboki szacunek dla kapłaństwa ze strony rodziców. Jakie to przykre, gdy dziecko podnosząc temat zostania księdzem, spotyka się z bezsensownym gniewem ojca: „Jeżeli jeszcze raz wspomnisz przy mnie o powołaniu, uduszę za to twojego spowiednika!”. Czy można wyobrazić sobie większe błogosławieństwo niż ksiądz w rodzinie?

Rodziny chrześcijańskie powinny się modlić. Powołanie kapłańskie – to nadprzyrodzony dar; by go otrzymać, niezbędna jest modlitwa. To prawda, że dary Boże są darmo dane, lecz wiemy, że On sprawia, iż niektóre z jego wybranych łask zależą od modlitwy Jego przyjaciół.

Rodziny chrześcijańskie powinny przygotowywać się do przyjęcia kapłaństwa. Rodzice powinni wiedzieć, jak odkrywać zalążki powołania. „Słyszę, jak rośnie zboże”, powiedział chłop obchodząc swoje pole. Nikt nie potrafi lepiej czytać w duszy dziecka niż matka. „Znam go na wskroś, tak jakbym go stworzyła.” To – raczej pospolite, choć głębokie – stwierdzenie wyraża bardzo dobrze ten rodzaj intuicji, jaki posiadają matki w odniesieniu do wszystkiego, co dotyczy ich dziecka. Nawet jeżeli chłopiec sam jeszcze nie odkrył owego Boskiego tchnienia, matka jeżeli jest przenikliwa i blisko Boga, już zdążyła je rozpoznać.

Jak zatem pomóc owemu zalążkowi wypączkować?

Pomagaj delikatnie, bo nie można wywierać żadnej presji na dziecko. Sugerować – tak, forsować – nie.

Natchnij dzieci wielkim szacunkiem do kapłaństwa. Uważaj wizytę kapłana w domu za przywilej i święto. „Od momentu, gdy osiągnąłem siedem lat – oświadczył ksiądz Olier, założyciel sulpicjanów – darzyłem księży takim szacunkiem, że w moim małym umyśle miałem ich niemal za istoty nieziemskie.” Zapytany o źródło tego wielkiego szacunku, odpowiedział: „Dzięki ojcu i matce”.

„Drogie dziecko, skoro tak bardzo lubisz chodzić do kościoła i jesteś tak dobry w przemawianiu publicznym, powinieneś zostać księdzem”, zasugerował ojciec synowi, przyszłemu męczennikowi, błogosławionemu Perboyremu.

Często matka ma lepsze rozeznanie i bardziej dalekowzroczną wizję. Ojciec czasami opiera się powołaniu dziecka. Tak było w przypadku św. Franciszka Salezego oraz św. Alfonsa Liguoriego. Ojciec św. Alfonsa nie rozmawiał z nim przez okrągły rok.

Czasami jednak ojciec jest tym jedynym, który wznieca umiłowanie kapłaństwa. W czasie konfiskat dóbr kościelnych we Francji w 1905 roku, ojciec posadził syna na swych barkach, żeby obserwował grabież kościołów – by w ten sposób wzbudzić w nim chęć zostania później obrońcą Kościoła, a może i księdzem.

Madame de Quelen nie zawahała się przyprowadzić syna do miejsca uwięzienia kapłanów karmelitów, by odwiedzić ich, tam przetrzymywanych. Późniejszy biskup wybrał później ten kościół, gdzie więziono karmelitów, na swoją siedzibę.

Jeżeli dziecko okazuje pociąg do kapłaństwa, ukaż mu wzniosłe motywy, które mogą doprowadzić je do takiego celu: pragnienie naśladowania Pana Jezusa oraz pragnienie zbawienia dusz.

Jak wielką nagrodę zbierają rodzice w momencie święceń syna lub w dniu swej śmierci. To wynagradza im za wszystkie ofiary, które ochoczo ponosili; wynagradza im z naddatkiem.

Matka świętego

Madame de Boisy, matka św. Franciszka Salezego, wniosła ze sobą do zamku Thorens w Savoy, gdzie mieszkał jej mąż, wiele cennych cnót. Bezpretensjonalna i uprzejma, uważała domostwa wiejskie, otaczające jej posiadłość, nieomal za część rodziny; okazywała troskę wobec ich ubóstwa i cierpień, łagodziła między nimi spory oraz sprawowała nad nimi kontrolę, i bardzo dobrze jej to wychodziło. A to z tego prostego powodu, iż pilnowała, żeby nie robić tego na pokaz. Dbając o to, by służący byli naprawdę częścią rodziny, zachęcała ich, jednak bez przymusu, do praktyk religijnych i proponowała, że sama będzie czytała im książki religijne po wieczornym posiłku; zapraszała wszystkich do uczestnictwa w rodzinnej modlitwie.

Niestety wyglądało na to, że jej małżeństwo będzie bezdzietne. W Annecy, w kościele pod wezwaniem Najświętszej Maryi Panny Radosnej, błagała Boga o syna, przyrzekając, że „zrobi wszystko, żeby uczynić go godnym nieba”. W sierpniu 1567 roku urodził się Franciszek Salezy. Był dzieckiem tak wątłym, że wszyscy bali się o jego życie.

W miarę jak dziecko rosło, za niczym bardziej nie przepadało, jak okazywaniem dobroci nieszczęśliwym i rozdawaniem ubogim delikatesów, jakie dała mu matka w tym celu. Mówi się o nim, że w ramach podziękowania, obiecał matce: „Gdy będę na swoim, co roku podaruję ci piękną czerwoną jedwabną suknię”.

Równocześnie uczyła swego malca dawania jałmużny. Madame de Sales wychowywała go również ku miłości do Boga oraz poświęceniu.

Wkrótce wybiła godzina rozstania. Chłopiec musiał wyjechać do szkoły w La Roche, a później na uczelnię w Annecy. Był kochany przez wszystkich, tłumaczył swych kolegów z win, a jednego dnia nawet wziął baty zamiast swego kuzyna Gasparda de Sales. Krótko po swej Pierwszej Komunii świętej powiedział matce, że któregoś dnia będzie chciał przyjąć tonsurę i dlatego powinna dać już obciąć jego piękne blond loki.

Franciszek miał dwóch braci. Żeby ich oraz siebie scharakteryzować, wymyślił porównanie trójki braci do przyprawiania sałatki: „Jan Franciszek ze swym gwałtownym usposobieniem, dostarcza octu, Ludwik ze swą mądrością – soli, a ja – dobroduszny, pucołowaty Franciszek – wlewam oliwy, ponieważ kocham łagodność”.

Franciszek miał sekret, który powierzył matce: chciał za wszelką cenę zostać księdzem. Madame de Sales dzieliła jego pragnienie i podtrzymywała w nim syna. Po sześciu latach szkół i gimnazjów jezuickich, gdzie odnosił wybitne sukcesy, wstąpił na uniwersytet w Padwie. Tutaj zadziwił profesorów tym, jak błyskotliwie bronił swej tezy, mimo że miał w owym czasie zaledwie dwadzieścia cztery lata.

Ojciec już widział syna jako wielkiego adwokata, później senatora i założyciela znakomitej rodziny, lecz Franciszek oświecony przez pewne opatrznościowe zdarzenie, jakie miał podczas przejażdżki w lesie, postanowił nie odwlekać dłużej swego poświęcenia się na służbę Bogu.

Ojciec sprzeciwił się. Matka interweniowała: „Czy możemy sprzeczać się z Bogiem co do duszy, której On potrzebuje do swej służby?”. Potajemnie dała uszyć szaty duchowne dla Franciszka. Zwolniło się stanowisko rektora kaplicy katedralnej. Ojciec ostatecznie ustąpił i 8 czerwca 1593 roku Franciszek otrzymał święcenia diakonatu. W opinii ojca, któremu nie było już dane widzieć go jako biskupa, Franciszek wygłaszał za dużo kazań, a gdy już wygłaszał kazanie, nie wtrącał do niego dostatecznie dużo greki i łaciny. Lecz Franciszek wiedział, jak przemawiać do dusz, czego namacalnie dowiodły prowadzone przez niego misje w Chablais. Bogaci i biedni oblegali jego konfesjonał.

8 grudnia 1602 roku, Franciszek, który miał wówczas trzydzieści pięć lat, udzielił swego pierwszego biskupiego błogosławieństwa matce, która wkrótce oddała się pod jego duchowe kierownictwo. Jedną z ostatnich radości tej szlachetnej matki była możliwość czytania Wprowadzenia do życia pobożnego autorstwa jej syna, książki, która spotkała się ze spektakularnym sukcesem.

Udar mózgu przywiódł matkę Świętego na łoże śmierci. Świątobliwy biskup Annecy przybył pospiesznie do jej łoża. Poznała go, wzięła jego rękę i ucałowała, później unosząc ramiona, by przyciągnąć bliżej do siebie jego głowę, ucałowała go i powiedziała: „Jesteś moim ojcem i moim synem!”.

Franciszek zamknął jej oczy w chwili śmierci. Złamany smutkiem, napisał do madame de Chantal: „Spodobało się Bogu zabrać z tego świata naszą bardzo dobrą i bardzo drogą matkę, po to by ją mieć, jak mocno wierzę, po swojej prawicy, była ona bowiem jedną z najsłodszych i najniewinniejszych dusz, jakie istnieją”.

Synowie są warci tyle, ile ich matki.

Rodzice świętych

Święty Franciszek Salezy był pierwszym dzieckiem madame de Boisy. Święty Paweł od Krzyża był pierwszym z szesnaściorga dzieci. Święty w rodzinie nie zawsze jest tym najstarszym. Święty Bernard był trzecim z siedmiorga. Święty Tomasz z Akwinu był szóstym dzieckiem w rodzinie. Święta Teresa od Dzieciątka Jezus była ostatnią z dziewięciorga dzieci. Święty Ignacy Loyola – ostatnim z trzynaściorga.

Jak wielka chwała dla Kościoła byłaby zaprzepaszczona, gdyby rodzice tych dzieci kierowali się bardziej egoizmem niż obowiązkiem rodzicielstwa, i pogrzebali w otchłani nicości te małe istoty przeznaczone do świętości! Przychodzi na myśl rozmowa dwóch kobiet: jednej dobrowolnie bezpłodnej, drugiej otoczonej wspaniałymi dziećmi. Ta pierwsza tłumaczyła drugiej, że nie może być po prostu uwiązana. Druga odpowiedziała klasycznym argumentem: „To pomyśl, gdyby twój ojciec i matka rozumowali w podobny sposób, gdzie byś teraz była?”.

Święci są rzadko jedynakami z dwóch powodów. Po pierwsze, nie można w ogóle mówić o świętości bez nawyku wyrzeczenia, a ten nawyk jest znacznie łatwiej przyswajany w dużych rodzinach, gdzie każdy musi zapomnieć o sobie, a myśleć o drugich; gdzie ścieranie się charakterów redukuje samolubstwo; gdzie rodzice nie mają czasu pognębiać swego potomstwa nieroztropną pobłażliwością, która je psuje. Po drugie, dlatego że Bóg daje, z własnego wyboru, łaskę świętego powołania tam, gdzie jest integralnie praktykowana cnota, gdzie cnota jest w głębokim uznaniu, gdzie rodzice nie boją się trudności, lecz ufają Bożej Opatrzności.

Św. Wincenty à Paulo był jednym z pięciorga dzieci, a św. Wincenty Ferreriusz – jednym z ośmiorga, św. Alojzy Gonzaga, bł. Perboyre, św. Bernadetta – byli, każde z nich, jednym z ośmiorga dzieci.

W rodzinie Proboszcza z Ars było sześcioro dzieci; w rodzinie św. Marii Małgorzaty Alacoque – siedmioro; w rodzinie św. Benedykta Józefa Labre – piętnaścioro. W rodzinie św. Katarzyny Sieneńskiej było dwadzieścioro dwoje z tego samego małżeństwa. A ile jeszcze podobnych przykładów moglibyśmy tu przytoczyć!

Jest taka urocza legenda bretońska, która niesie z sobą równie uroczą naukę. Pewnego dnia Amel, rybak, i jego żona Penhov, którzy zanosili mnichom świeże ryby, wyruszyli ze swym dzieckiem, żeby zabrać sieci. Zostali zagarnięci przez przypływ morza. Woda podnosiła się coraz wyżej i wyżej. „Żono, to nasza ostatnia godzina; postaw swoje stopy na moich barkach, a dłużej się utrzymasz… i miej mnie w pamięci”.

Penhov posłuchała męża. Amel zanurzył się w piasku niczym słupek wbity młotkiem. Penhov schwyciła dziecko i podnosząc je do góry, powiedziała: „Połóż obie swoje stopy na moich barkach; w ten sposób dłużej wytrzymasz. I miej w głębokiej pamięci swego ojca i swoją matkę”. Matka również zanurzyła się pod wodę i wkrótce tylko złote włosy dziecka widać było na powierzchni wody. Przelatywał tamtędy anioł Boży. Schwycił włosy dziecka i zaczął ciągnąć. „Ojej, aleś ty ciężki!” Pojawiła się następna płowa głowa, głowa Penhov, która nie puściła stóp chłopca.

„Ależ wy oboje jesteście ciężcy!” Następnie ukazał się Amel, ponieważ nie puścił on stóp żony… I tak dzięki dziecku ojciec i matka zostali uratowani!

Kto wie, czy niektórzy rodzice nie wejdą do Raju dzięki temu, że jakiś anioł schwycił ich dziecko za włosy! Jakim pięknym biletem wstępu do nieba jest dziecko, a nade wszystko dziecko kanonizowane!

Ćwiczenie w uczynkach miłości

Jeanne Ancelot Hustache przekazuje nam wizerunek swej małej córeczki Jacqueline w książce Książka Jacqueline.

Jest ona utalentowaną dziewczynką; jest w znacznej mierze ukształtowana, a właściwie – za bardzo rozpieszczana przez babcię, ojca, siostrę – niezmiernie z niej dumną, oraz wszystkich gości odwiedzających dom. Grozi jej, że stanie się uroczą, skoncentrowaną na sobie istotką, jak to się dzieje z wieloma dziećmi.

Na szczęście, czuwa nad nią ktoś troskliwy, starający się wszczepić dziecku ducha miłości, umiłowania biednych, umiłowania dzieci, umiłowania słabych i cierpiących. Stopniowo Jacqueline otwiera swe serce na tę miłość, na cierpiących tego świata.

Znajduje przepiękne słowa, nieoczekiwaną delikatność, pozdrawiając ludzi, dziękując im i kojąc wszelką ranę, której się domyśla dzięki swej subtelnej i czułej intuicji. Jest raczej zakłopotana niż triumfująca z powodu szczególnych zalet, które posiada w porównaniu ze swymi mniej utalentowanymi i biedniejszymi towarzyszkami. Lituje się nad biednym żebrakiem na bulwarze; rozjaśnia życie chorych staruszków z hospicjum w Ligny swoją świeżą łaskawością. Mając siedem lat, tak oto modli się do Najświętszej Panny za nieszczęśliwą służącą:

„O Matko, Matko moja, proszę uratuj Yvonne, tę biedną nieszczęśnicę. Nikt jej nie chce. Jej ojciec jej nie chce, jej matka jest teraz od niej daleko. Ona ukradła i jest w więzieniu, jest smutna i nikt nigdy z niej tego nie zdejmie, nigdy aż do śmierci; tylko ja jedna ją kocham, kocham ją, bo ona jakby mówiła mi: «Gdyby pozwolili mi być samej z tobą, nigdy bym nie zrobiła nic złego»”.

„Ja jedyna na świecie ją kocham.” A oto odpowiedź Jacqueline na ukryte wołanie miłosiernego Chrystusa: odda się całkowicie tym, którzy nie mają nikogo, kto by ich kochał; będzie ich Siostrą Miłości, ich Małą Siostrą Ubogich, ich Siostrą Miłosierdzia.

Godzina Boża miała nadejść dla tego uprzywilejowanego dziecka zupełnie niespodziewanie. Miała umrzeć, gdy była jeszcze bardzo młoda i miała pójść do Chrystusa o rozpostartych ramionach, Chrystusa kochającego małe dzieci – miłosierne i czyste.

Jakaż to korzyść w późniejszym życiu dziecka, jeśli rodzicom udało się uczulić je na blask miłości, na troskę o potrzeby świata.

Nie brak po temu sposobności. Powiedzmy, że matka i dziecko są na spacerze. Oto podchodzi biedna babcia, zbierająca suche gałązki, prowadząc ze sobą wychudzone, chorowite dziecko. „Może im pomożemy?”, sugeruje matka malcowi.

Nadchodzi Boże Narodzenie. W wielu rodzinach niektóre dobre małe dzieci nie dostaną nic, nawet najmniejszego prezentu. Ich tata jest za biedny; zarabia jedynie tyle, żeby dać chleb domownikom.

Zabawki? Absolutnie nie; zabawki są za drogie. „Na przykład, zaniesiemy im tę lalkę, którą się już nie bawisz. Mama ubierze ją na nowo i będzie wyglądała ładnie”. Lub: „Poszukasz, na przykład, tego mechanicznego konika, którego wyrzuciłeś na strych. Tata go zreperuje, tak że będzie wyglądał jak nowy”.

Następnie, są misje. Donoszono o straszliwej powodzi w jakimś kraju. Ilu ludzi cierpi! Ustalmy bank, do którego każdy będzie mógł złożyć swoją małą jałmużnę! Gdy zbierze się ładna sumka, można ją będzie przesłać do potrzebujących. A może jest okazja wykupić jakieś małe dziecko pogańskie, tak żeby mogło być wychowywane na chrześcijanina. Nie należy przeoczyć okazji, by wyjaśniać, że jałmużna duchowa jest czymś większym niż materialna.

Gdy raz otworzymy dziecku oczy na te sprawy, to na pewno dobrze zapamięta, jak być dobrym!

Ks. Raoul Plus SI

Powyższy tekst jest fragmentem książki Ks. Raoula Plus SI Chrystus w rodzinie. t. III: Wychowanie.