Rozdział siódmy. Wielki Tydzień

Jest poranek Wielkanocny, a ja piszę te słowa w ogrodzie i próbuję podsumować moje wrażenia z ostatniego tygodnia. Jednak już teraz, kiedy zaczynam, wiem, że to bezcelowe. Wszystko, co mogę napisać, ma nie większy związek z tym, czego doświadczyłem, niż skrobanie dziecka po tabliczce z – dajmy na to – wschodem słońca zapalającym się nad morzem. Jednak nie spocznę, dopóki nie ukończę mego skrobania i nie spróbuję zawrzeć w słowach tego, co nawet moja dusza mogła pojąć jedynie w mglisty sposób. Nawet kiedy piszę te słowa, jestem świadom, że tamto światło staje się pospolite. Towarzyszy mi naprawdę poważna refleksja, iż nawet to wszystko, co w swym otępieniu i głupocie byłem w stanie dostrzec, stanowi jedynie cień cienia tego, co Kościół próbował mi pokazać.

Tenebrae

Cóż, byłem świadkiem czterodniowego dramatu najbardziej przerażającego rodzaju. Mówiąc wprost, nie było to nic innego, jak tragedia o zamordowaniu Boga, w którą wplecione zostały najbardziej zdumiewające poruszenia serca i motywy, a także przebłyski miłości i współczucia. Na scenie, poruszały się wszystkie typy postaci: mądrzy, dusze powierzchowne, kochający, wrogowie, prości, żarliwi, głupi, o płonących oczach, samolubni, mało pojętni – po co mnożyć epitety? – krótko mówiąc, cała ludzkość. A pośrodku chodził Bóg, niemy, gestykulujący, podnoszący swe Ręce w bezcelowej próbie wyjaśnienia, z prośbą, w agonii, opuszczając je z rozpaczą. A poniżej sceny, jak chór grecki, tłoczyli się święci i mędrcy wszystkich czasów, wyśpiewując komentarze i interpretacje, to wbiegając na wyższą platformę, to ukorzeni w kurzu, wijąc się jak robaki, to odwracając się, aby zawołać do mnie, gestykulując, czego moja zbytnia tępota nie pozwoliła mi zrozumieć. Albo był to teatr cieni, z liturgią jako prześcieradłem, i osobą Boga w roli światła. Szerokie, bezładne gesty pojawiały się i znikały, a spoza nich rozlegały się przez cały czas jęki i śpiewy, śmiertelne wołania i śmiech. A na koniec wielka Matka nas wszystkich zwróciła się do mnie, uśmiechając się i płacząc. „Cóż – powiedziała mi – widziałeś cień cienia prawdy – nieco ordynarny bohomaz rzeczywistości. Co masz do powiedzenia?… Czy masz coś do powiedzenia?… Co sądzisz teraz o sobie samym i o Bogu?”

Od czego zatem mam zacząć? Myślę, że od Tenebrae.

Każdego wieczoru, przez trzy dni, zbieraliśmy się o zmierzchu, zajmując miejsca w kamiennym, rozbrzmiewającym echem kościele i czekaliśmy, spoglądając na zimny ołtarz i wyłożone kamieniem prezbiterium. Tu i ówdzie było kilka świateł, wystarczających, żeby przy nich czytać, a po prawej stał pęk palących się świec. Potem słychać było odgłos kroków i z mroku wyłaniali się, idąc powoli, dwaj księża, a za nimi grupa mężczyzn i chłopców. Za moment byli już na swoich miejscach i po chwili ciszy rozpoczynało się przedstawienie, proste, niczym wiejskie widowisko.

Nie zamierzam tu mówić o liturgii, a jedynie opisać moje ogólne wrażenia.

Wydawało mi się, że co wieczór, za każdym razem z większą mocą i tragizmem, pojawia się w ciemności jakaś ogromna Postać. Nie bardzo wiem, kim On był. Czasami był to po prostu Ten, którego nazywamy Jezusem Chrystusem. Tak, myślę, że to był On, naprawdę, przez cały czas. Jednak nie wyglądał tak, jak Go sobie zawsze wyobrażałem i jak Go wprost przedstawia Ewangelia. To było coś o wiele większego. Widziałem uczucia, katusze, i uśmiechy, których nie podejrzewałem. Dziwni ludzie, osobliwi starzy prorocy, zawoalowane cienie, zdawały się podnosić latarnie, aby Go oświetlić i aby wyrazić to, co pozostawił niewypowiedziane. Wieczór po wieczorze stał tam, przechodził z jednej strony na drugą, jęczał, pragnął, ostro protestował, wyjaśniał i cierpiał. „Wybaw mnie, Boże! – jęknął – bo woda mi sięga po szyję… Dla braci moich stałem się obcym… Panie pospiesz mi na pomoc! Nie zwlekaj, o Panie!… Nie opuszczaj mnie! (1) A kiedy słowa Go zawiodły, Jego pocieszyciele, którzy nie mogli Mu pomóc, podjęli lament, opowiadając nam, że Jego trud jest trudem świata i wskazując samo Miasto Boga, leżące w ruinie z powodu Jego niedoli. Tak, to był Jezus Chrystus, ale nigdy przedtem nie rozumiałem, co miał na myśli, kiedy nazywał się „Synem Człowieczym”.

Albowiem cała ludzkość stała tam w Jego Osobie – On sam stał się grzechem i zniszczeniem Wcielonym, On był Pokutnikiem, tak samo jak Kapłanem, Grzesznikiem i Zbawicielem, robakiem i nieczłowiekiem, tak samo jak Odwiecznym Bogiem. Przez godzinę czy dwie każdego wieczoru widziałem niebo i ziemię jako jedność – chwałę i hańbę pędzące razem w jedno wirujące jądro męczarni. Rozpacz i nadzieja, wiara i ciemność, miłość i nienawiść, stapiały się na moich oczach. Nieskończone wyrażało się w sposób skończony, a skończone stawało się bezkresne. A przy tym wszystkim współczucie budził fakt, że największe okropieństwo rozgrywa się w Sercu takim, jak moje własne. „Słowo stało się Ciałem.” Nieskończone morze zostało ściśnięte do rozmiarów pojedynczej duszy.

No, no, bezużyteczne jest pisanie w ten sposób! Ale czy nikt nie rozumie nic więcej?…

Tym, co pogłębiało przerażenie, było zgaszenie świec. Jedna po drugiej gwiazdy odchodziły, z przerażającą powolnością, a każda była jak gaśnięcie oka, albo powolna tortura. Moje serce domagało się błysku światła, protestując przeciwko umieraniu w ciemności, ale one odchodziły pojedynczo, z długimi przerwami. (Zastanawiam się, czy ten człowiek w komży wiedział co robi?) Po chwili pozostała tylko jedna, ale o tym powiem za moment.

Chwilami następowała przerwa w tym jednostajnym wyliczaniu niedoli. Jeden przy pulpicie recytował śpiewnie komentarz w postaci zawodzącej melodii, która wznosiła się i opadała, tak jak umierający człowiek, który długo milczał, mógłby nucić melodię – bardzo powoli, nuta po nucie, w górę i w dół. A potem, jakby napięcie zupełnie złamało nasze serca, nadchodził wybuch rzewnej harmonii, która była jak nagły zapach jesieni i czerwonawa poświata zachodzącego słońca, wpadająca do cichej komnaty śmierci.

„O Jeruzalem! Jeruzalem! – śpiewali chłopcy. – Nawróć się do Pana, Boga swego”. I to było wszystko.

Cóż, nawet z perspektywy czasu, pisząc tak jak teraz, w słonecznej chwale Wielkanocnego poranka, wydaje mi się, że nie mógłbym tego znieść. Ale najgorsze miało dopiero nadejść.

Uciszyliśmy się w końcu wszyscy, w swego rodzaju, jak sądzę, rezygnacji. Zmagania wydawały się bezużyteczne. Zostaliśmy sprowadzeni w dół, do najniższej głębi i leżeliśmy tam, bierni i bezradni, kiedy Jezus zwrócił na nas swe wspaniałe oczy, w Jego wymizerowanej, zapadniętej twarzy, oświetlonej jedynie pojedynczym płomieniem. Nie było nic więcej do powiedzenia. Był tam, a my nie mogliśmy Mu pomóc. Bóg powiedział, że tak ma być. A potem okrucieństwo stało się dziesięciokrotnie bardziej dojmujące, ponieważ, ledwie doszliśmy do tego i poddaliśmy się ciemności i przygnębieniu, kiedy daleko ponad nami, ze światła słonecznego, nasza wspaniała Matka zaczęła śpiewać głośno, jak Cherubiny – „Błogosławiony Pan, Bóg Izraela, bo lud swój nawiedził i wyzwolił” (2).

Sądzę, że mógłbym znieść wszystko, ale nie to. Gdyby tylko pozostawiono mnie samego, nie byłoby to coś, czego bym nie mógł ścierpieć, ale ta szczęśliwa pieśń była niczym miecz bólu. Czy to dziwne, że nawet kiedy piszę te słowa, moje oczy są oślepłe od łez? Och, okrucieństwo wpuszczenia światła do tej piekielnej otchłani! Jednak Kościół to zrobił, zalewając nas raz po raz smutkiem i wstydem. A sam Jezus szlochał tam, na moich oczach, w dotkliwej udręce. Och! Czyż nie mógł pozostawić nas ze łzami Jeremiasza i z łagodnym zawodzeniem Dawida, czy musiał drwić z nas i przeszywać nas radością? A jednak śpiewał i śpiewał…

„A ty, dziecię, zwać się będziesz prorokiem Najwyższego… Jego ludowi dasz poznać zbawienie… dzięki serdecznej litości naszego Boga, z jaką nas nawiedzi z wysoka Wschodzące Słońce, by oświecić tych, co w mroku i cieniu śmierci mieszkają, aby nasze kroki skierować na drogę pokoju” (3).

Nastąpiła nagła cisza i jakiś głos nieludzko wykrzyknął: „Zdrajca zaś dał im taki znak: «Ten, którego pocałuję, to On; Jego pochwyćcie!»” (4).

A drugiej nocy: „Wypisał też Piłat tytuł winy i kazał go umieścić na krzyżu. A było napisane: «Jezus Nazarejczyk, Król Żydowski»” (5).

A trzeciej nocy: „Kobiety siedzące przy grobie lamentowały, opłakując Pana”.

Ach! Znów byliśmy na dnie piekielnej otchłani, zanurzeni głęboko, a nadzieja znowu umarła i Niebiosa się zamknęły, a Jezus wpatrywał się w nas, pokryty strugami krwi, bez wyrazu, obojętny, pobladły, sztywny i niemal martwy. A jakiś zawodzący głos rozpoczął: „Chrystus stał się dla nas posłuszny aż do śmierci…” I znowu cisza.

Potem zaczęło się szybkie, krótkie mamrotanie, jak mamroczą ludzie w rozpaczliwym strachu, na krawędzi śmierci, pośpiesznie, beznadziejnie, jakby powtarzające w rozpaczy jakieś zaklęcie, na jedną, niską, szemrzącą nutę.

„Zmiłuj się Boże nade mną w ogromie swej miłości” (6), i dalej psalm. Potem zobaczyłem to, czego nie zauważyłem wcześniej – że kościół był kompletnie ciemny. Nie pozostała żadna iskierka. Widziałem bladą linię komż po obu stronach szerokiego chóru, duży filar szarzejący w półmroku i wznoszący się ku górze w kompletną ciemność, pełną powagi bladość sklepienia. Potem, kiedy rozległ się głos ciemnej postaci, klęczącej na nagich stopniach, pojawił się na chwilę błysk w absydzie, a ogromny cień poruszył się po jej drugiej stronie. Znów cisza i całkowita ciemność, potem łoskot, który wstrząsnął mym sercem i wyrwał okrzyk z moich ust, łoskot odbijający się wielokrotnym echem, jak pomruk przeznaczenia. A w ciszy, która nastąpiła, zza ołtarza wyłonił się człowiek niosący pojedynczą świecę. To był koniec – ciemność i jedna gwiazda.

***

Jeszcze trudniej jest pisać o Mszy Wielkiego Czwartku, Grobie i bezkrwawej ofierze Wielkiego Piątku, ponieważ zamiast jednego, głębokiego uczucia jest ich tysiąc i nie byłbym w stanie ich prześledzić. To było jak gdyby ręka przebiegała po radosnej harfie, a niespójny szmer może mieć setkę znaczeń. Czy sekret leży w ponurych basach, czy w ekstatycznych wysokich tonach, czy w łagodnych nutach pomiędzy nimi?

Po pierwsze zatem, Msza Wielkiego Czwartku. Ołtarz mieni się światłami, złotem i kwiatami, a z bocznej kaplicy promieniuje blask oczekującego grobu. Są tu trzej księża, olśniewający i wspaniali. Msza zaczyna się jak zwykle, umiarkowanie okazała. Przy zaintonowaniu Gloria następuje niespodziewane (w każdym razie dla mnie) wydarzenie, które zalewa całą duszę żarliwością, jaka może pochodzić zarówno z cierpienia, jak i ze szczęścia. Kiedy bowiem ksiądz kończy zdanie, następuje grzmiący akord organów i wrzawa dzwonów. Jakby rozwarły się całe niebiosa dźwięków, raz po raz wylewa się z nich szalone bogactwo. Akordy mieszają się, zmieniają, wzrasta natężenie dźwięku. Powietrze jest pełne dudniących basów piszczałek organowych, mocnego dźwięku z wieży kościelnej oraz ostrego, srebrzystego podzwaniania małych dzwoneczków, zebranych ze wszystkich ołtarzy w kościele, aby powitać nowo narodzoną Eucharystię – coraz dalej i dalej, aż serce zaczyna galopować i wibrować, a wypełniony muzyką mózg popada w stan uniesienia. Trzej księża żegnają się znakiem krzyża, a potem następuje cisza.

Kiedy Msza się kończy, cała prześpiewana bez akompaniamentu, ze swego rodzaju cichą radością formuje się procesja i przy wtórze Pange lingua Ciało Pana jest niesione do oczekującego grobu, gdzie ma spoczywać przez dzień i noc. Ściany przystrojono kwiatami, a pęki świec stoją po obu stronach. Tam zostaje Ono złożone z uroczystą radością, okadzone i pozostawione.

Jednak rzecz cała nie jest tym, czym się wydaje. Piękno skrywa nastrój smutku, który nasila się, jak nieuchwytna woń śmierci, unosząca się z trumny, przykrytej górą kwiatów i otoczonej światłami. O, tak! Szaty są białozłote, brzmią organy, świeca płonie, ale nie jest dobrze. Rozpaczliwie trudno jest podtrzymywać radość. Umysł skłania się, jak zwykle, ku liturgicznemu instynktowi, który raduje się rozpoczęciem uczty weselnej Baranka, ale serce pamięta, że obecność chleba i wina na stole jest możliwa jedynie dzięki śmierci Baranka, którego kochamy. „Jedzcie i pijcie”, woła Mądrość. „Spójrzcie na wino, które mieszam dla was z wodą i na chleb, który dla was łamię. Wznieście swe serca i śpiewajcie”. Ale kiedy na nią patrzymy, jej oczy są pełne skrywanego bólu, a na jej wargach – głęboka bladość.

Jest to rzeczywiście jak Pierwsza Wieczerza, o której opowiada Ewangelia. „Syn Człowieczy został teraz otoczony chwałą – woła Jezus, z błyszczącymi oczami i złamanym Sercem – a w Nim Bóg został chwałą otoczony…” (7). „Po odśpiewaniu hymnu wyszli ku Górze Oliwnej” (8). Śpiewając i modląc się wyszli, rozpaczliwie udając, że wszystko jest w porządku. Przyglądali się Złotej Winorośli na dziedzińcach Świątyni w chwale paschalnego księżyca… A potem przyszła Męka i Krwawy Pot.

Zajrzałem znowu do kościoła tamtego popołudnia, bliżej zachodu słońca i wiedziałem, że mam rację. Przede mną była chapelle ardente (9), aleja z białych kwiatów i żółtych płomieni, ciężkich i pachnących, a w środku, na tronie, spoczywał uroczyście Jezus Chrystus, nie tak, jak w tabernakulum, kiedy promieniuje poprzez drzwi instynktem życia, ale z piętnem okropnej śmierci. Jego straż stanowiło dwoje dzieci w białych zasłonach na głowach, ze szkoły mieszczącej się w pobliżu. A kiedy ukląkłem i spojrzałem, po chwili stanęły i rozłożyły ramiona w kształt krzyża, aby lepiej Go upamiętnić. Stały tak, minuta po minucie, aż ich szczupłe ręce opadły i zaczęły drżeć, i z determinacją znów się podniosły, walcząc, aby okazać gestem swoje współczucie i miłość. „Przybądź zatem, wedle Twej woli, niebieski Lekarzu”, wołał Ryszard pustelnik (10) sześć wieków temu. „Rozpal w mym sercu iskrę Twojej żarliwości, miłości i współczucia, aby je poruszyć”.

A jednak Jezus jeszcze nie umarł. Ale dla tego Kościoła, który żyje w wieczności, który wciąż pozdrawia Maryję klęczącą w Nazarecie i widzi Sąd nadchodzący nawet i w tej chwili na chmurach niebieskich – tego Kościoła, dla którego czas jest niczym, dla którego przestrzeń jest niczym – niczym więcej, niż wyobrażonymi liniami na globie wieczności – ponieważ adoruje on Ciało Boga w jednej chwili w dziesięciu tysiącach miejsc – dla tego Kościoła wszystko jest możliwe. Składa swego Pana do grobu w czwartek i podnosi Go w piątek (11), dziesięć minut później go krzyżuje, a Mszę Wielkanocną śpiewa, gdy On jeszcze spoczywa w grobie. Dla tego Kościoła wszystko jest jednym – Kalwaria, Betlejem, Niebo – ponieważ „w pewnej chwili widzi Boga”.

Zatem w piątek nadszedł moment kulminacyjny, a jest on tak prosty, jak śmierć dziecka.

Po pierwsze zatem, zobaczyłem trzech księży, odzianych w czerń i biel, zbliżających się do ołtarza. Było jakieś czytanie z księgi, jedna czy dwie kolekty, odśpiewanie Pasji – długi, pełen smutku recytatyw na różne głosy, kilka modlitw. Pokój i stabilność Kościoła, błogosławieństwo dla Namiestnika Chrystusa, dla biskupa diecezji, dla wszystkich duchownych, katechumenów i całego świata, pociecha dla pogrążonych w żałobie, nawrócenie heretyków, żydów i pogan – o to proszono, kiedy staliśmy na Golgocie. Potem nastąpiła adoracja Krzyża.

Jak mogę to opisać inaczej, niż stwierdzając, że była to najprostsza rzecz, jaką kiedykolwiek widziałem, tak jasna i naturalna, jak sadzawka z wodą, a jednak tak gorzka i nieprzyjemna, jak solanka? Do krucyfiksu, leżącego – jakby przez wzgląd na jego kruchość – na miękkiej poduszce, podchodzą wszyscy, którzy są obecni. Ja także poszedłem, ja, heretyk i wyrzutek, ponieważ Jezus Chrystus przyszedł zbawić grzeszników – i ukląkłem tam, drżąc, między dwoma chłopcami, którzy zdawali się opiekować tą poranioną Postacią, przecierając delikatnie stopy Chrystusa po każdym pocałunku. I ja także pocałowałem gładką kość słoniową powyżej gwoździa… a On mnie nie uderzył!

Widziałem jeszcze jedną rzecz – stara kobieta, owinięta szalem, przyszła po kamieniach na kolanach, zawodząc i mamrocząc, i pocałowała Go tak, jak mogłaby to zrobić matka, w Jego przebite stopy, Jego posiniaczone kolana, Jego poraniony bok… Mój Boże! Jakie to było piękne! I przez cały ten czas rozbrzmiewały wyrzuty.

„Ludu, mój ludu! Cóżem ci uczynił? W czymem zasmucił, albo w czym zawinił? Jam cię wyzwolił z mocy faraona, a tyś przyrządził krzyż na me ramiona”.

Potem zabrzmiała greka, dziwna i donośna: „Agios O Theos… Agios ischyros… Agios athanatos eleeson imas”.

Tak samo jak w malignie człowiek przemawia w dawno zapomnianym języku, tak teraz, kiedy jego serce jest rozdarte, Kościół katolicki lekko odrzuca dwadzieścia wieków i przemawia, jak przemawiał w podziemiach Rzymu i w wynajętym domu Pawła, i na Krecie, w Aleksandrii i w Jerozolimie.

„Jam ciebie szczepił, winnico wybrana – zawodzi chór – a tyś mnie octem poił, swego Pana… Jam dla cię spuszczał na Egipt karanie, a tyś mnie wydał na ubiczowanie… Jam faraona dał w odmęt bałwanów, a tyś mnie wydał książętom kapłanów… Morzem otworzył, byś szedł suchą nogą, a tyś mi włócznią bok otworzył srogą… Jam ciebie karmił manny rozkoszami, tyś mi odpłacił policzkowaniami… Jam ci ze skały dobył wodę zdrową, a tyś mnie poił goryczą żółciową… Jam ci dał berło Judzie powierzone, a tyś mi wtłoczył cierniową koronę… Ludu, mój ludu, cóżem ci uczynił?”

Potem poszliśmy wszyscy razem do grobu i wyjęliśmy Jego Ciało, krzycząc, jakbyśmy szli w okropnej radości, jak wtedy, gdy przodem idą sztandary Króla, wysławiając Krzyż, który dla Niego uczyniliśmy i na którym On wisi, oddając cześć Skarbnicy Zbawienia. Złożyliśmy Jego Ciało na ołtarzu, okadziliśmy Je w milczeniu i tak, w bezładnym pośpiechu, doszliśmy do końca.

Tego dnia nie ma ofiary Mszy świętej, ponieważ wszystko stanowi ofiarę. Duch Święty nie musi zstępować, aby uczynić Ciało Syna i dotknąć Serca Ojca, ponieważ tego dnia cały świat jest Kalwarią. Jednak wypowiada się fragmenty Mszy, tak jakby je recytował zaspany ksiądz. Pater noster jest śpiewany, modlitwy – mówione, spożywa się Hostię i w jednej chwili wszystko się kończy. Czarne chmury spadają, czeluść się wypełnia, rozdarte skały znów nieruchomieją, a ja – ja byłem człowiekiem, który budzi się i widzi światło słoneczne w swym pokoju…

Wielka Sobota

„Jak człowiek, który budzi się i widzi światło słoneczne w swym pokoju.” Oto tajemnica Wielkiej Soboty.

Wiele lat temu byłem we Włoszech, gdzie powietrze jest jak woda, a woda – jak wino. Każdego poranka budziłem się na krzyk jerzyków na zewnątrz, wciągając długie, lodowate hausty świeżości, widząc pochwycone na suficie słoneczne drżenie, odbite z dzbana z wodą stojącego na podłodze, słysząc szelest liści pod moim oknem. Tam, we Włoszech, poranek stanowił klucz do całego dnia. Tam świat był żywy, i tak dobry, jakim uczynił go Bóg, a wszystko było w Jego ręku…

Teraz, w Wielką Sobotę, Kościół katolicki jest dokładnie w takim nastroju, jaki panował tam. Jest tak prosty, jak słońce, tak szczęśliwy, jak ptaki, tak melodyjny, jak szelest gałęzi. Ale to poranek, nie południe. Chrystus powstaje, ale jeszcze nie w niebiosach, a Kościół wyskakuje ze swego łoża smutku, aby wszystko dla Niego przygotować. Niedługo tu będzie. Po pierwsze zatem, musi być ogień, aby Go nim powitać, światła i pochodnie, ponieważ ogród jest jeszcze wypełniony miękkim zmierzchem. Musi też być woda, aby Go obmyć, aby zmyć woń grobu, i aloes, i mirrę. On, będąc umarłym, więcej nie umiera. Także woda, nie ocet, dla Niego do picia – znowu światło i woda, dzięki którym ślepe dzieci Kościoła będą mogły Go zobaczyć i dotknąć – czyż nie jest On bowiem Światłem Świata i Wodą Życia? – światło i woda raz jeszcze, aby mógł oświecić tych, którzy siedzą w ciemności i zaspokoić tych, którzy pragną sprawiedliwości.

Wczesnym świtem zeszliśmy zatem na dół, wszyscy razem, księża wciąż w purpurze, prowadząc nas tam, gdzie w przedsionku palił się koksiak. Z zewnątrz powiał poranny wiaterek, dwukółki stukały na kamieniach, pogardliwi obcy przypatrywali się nam przez drzwi. Ale to nie miało znaczenia. Pochylaliśmy się nad wielkimi sprawami.

Najpierw pobłogosławione zostały rozżarzone węgle, bo czyż nie jest to kościół Maryi, Pani Świata? Wszystkie rzeczy należą do Niej, ponieważ Ona jest Chrystusa, a Chrystus jest Boga. Te węgle zapalono od krzemienia, ponieważ Boża Oblubienica jest starsza, niż epoka kamienia, a także młodsza, niż dzień wczorajszy. Boga nazywa Ojcem Świateł – cudowny tytuł – i błaga, aby pobłogosławił ten ogień, ponieważ On go stworzył i miłuje. To jest teraz Brat Ogień, jak nazywał go św. Franciszek – to drogie dziecko. Nie wolno mu już więcej szaleć i pieklić się. Musi skromnie płonąć w lampach, a jeśli tańczy, może się to odbywać wyłącznie pobożnie i na czubku świecznika. Następnie błogosławi się i skrapia ostatnimi kroplami święconej wody pięć dużych, pozłacanych przedmiotów. Szeptem poprosiłem jakiegoś chłopca, aby mi powiedział, co to jest, gdyż tamtego poranka w przedsionku wszyscy byliśmy zupełnie bezpretensjonalni i szczęśliwi – i powiedział mi, że to kadzidło do świecy.

Potem diakon zdjął swoją purpurę i przywdział zamiast niej dużą, białą dalmatykę, sztywną od złota. Wziął w rękę tyczkę, zwieńczoną trzema wygiętymi świecami i oplecioną kwiatami, i wszedł do kościoła. Kiedy podążyłem za nim, tuż za innymi, zapalał je od nowego świętego ognia. Potem wyprostował ją, a płomień wyglądał jak żółty kwiat, który przysiadł na jednym z knotów. Diakon ukląkł i jednocześnie zaśpiewał wysokim głosem: „Lumen Christi!”.

A chór ryknął: „Bogu niech będą dzięki!”.

Robił to trzykrotnie, podnosząc głos o ton czy dwa przy każdym powtórzeniu. Nie śpiewał zbyt dobrze, ale czy to ma jakieś znaczenie? Szliśmy bowiem, nawet teraz, z Marią i Salome przez pachnący ogród, dziewice na spotkanie z Panem Młodym, zakochane na schadzkę z Ukochanym, a trzy światła kołysały się kiedy szliśmy.

Chodziliśmy trochę tam i z powrotem przy ołtarzu, zanim my świeccy – a ja, nawet nie jeden z nich – doszliśmy niepewnie do naszych miejsc. A kiedy odzyskałem panowanie nad sobą, diakon stał przy pulpicie, biorąc głęboki wdech, a przy nim mała grupa, uważna i ochocza. Z tyłu, nie dalej niż o jard, stał wielki brązowy świecznik.

Wtedy diakon zaczął śpiewać…

Była to taka pieśń, jaką tylko chrześcijanin mógł zaśpiewać (12). Wznosiła się, opadała, drżała, znów przeskakiwała, śmiała się, tańczyła, falowała, tonęła, raz jeszcze przeskakiwała, dalej i dalej, niestrudzona i nie zniechęcona, jak strumień biegnący prosto do morza. Anioły, ziemia, trąby, Matka Kościół, wszystkie narody i wszyscy ludzie śpiewali w jej śpiewie. My, „bracia najmilsi”, jak on nas nazwał (i ja heretyk!), zostaliśmy zaproszeni, aby dołączyć do niego – niego, który – jak powiedział mimochodem – był całkowicie niewarty zaliczenia pomiędzy lewitów – aby błagać Boga Wszechmogącego i Miłosiernego, aby wysławiać tę woskową świecę przez Jezusa Chrystusa, który żyje i króluje przez wszystkie wieki. Mieliśmy podnieść nasze serca, aby podziękować Bogu, ponieważ tak było stosownie. To On spłacił dług Adama i obmył nas w swojej Krwi. To jest ten dzień i ta noc, kiedy Izrael wyszedł z Egiptu, a słup ognia płonął w ciemności. To jest ta noc najwyższej łaski, ponieważ podczas niej Chrystus powstał, skruszył więzy śmierci i wyszedł z Piekła. O nieoceniona miłości miłosierdzia! O najniezbędniejszy grzechu Adama! O błogosławiona, błogosławiona wino, któraś sprowadziła takiego Odkupiciela! O bardziej niż błogosławiona nocy! Ponieważ to jest ta noc, która jest jasna jak dzień. To jest ta noc, która odrzuca ciemność, zmywa grzechy, daje niewinność nikczemnikom, a radość nieszczęśliwym – która usuwa nienawiść, przynosi ziemi pokój, a wszystkie rzeczy poddaje Jezusowi Chrystusowi!

Czy kiedyś słyszeliście taką pieśń jak ta? – takie bogactwo świętych sprzeczności, szalonych paradoksów i dziecinnej mądrości?

Teraz, po umocowaniu pięciu ziaren kadzidła w miękkiej, zdrowej, woskowej świecy (a tak przy okazji, miała co najmniej dwanaście stóp wysokości) – diakon znów zaczął swoją pieśń, tym razem błagając Boga, aby przyjął ofiarę tej nocy, przygotowaną z pracy pszczół poprzez trudy świętego Kościoła. Następnie zapalił świecę i podniesiono ją na miejsce, wysoko nad wszystkimi głowami, podczas gdy on kontynuował śpiew, opisując jej właściwości. Potem, kiedy chłopcy rozsypali się we wszystkich kierunkach, każdy z cienką świeczką zakończoną świętym ogniem, aby zapalić wszystkie lampy w kościele, diakon zaczął znów niestrudzenie wysławiać tę świętą noc i błagać, aby Bóg wysłuchał jego śpiewu i spojrzał na płonącą świecę, i pobłogosławił wszystkich ludzi na świecie, duchownych, lud i papieża. I tak zakończył, a ja, w mojej twardej ławce kościelnej, uśmiechnąłem się szeroko, z czystą radością i miłością.

Wiele myślałem o tym wszystkim, kiedy siedziałem przez kolejne trzy kwadranse, podczas gdy czytane były niekończące się proroctwa. Zamierzałem je słuchać, ale byłem zbyt poruszony. Oczywiście czytałem o tych ceremoniach, ale nigdy przedtem ich nie widziałem, ani nie słyszałem tej zdumiewającej pieśni… Zastanawiam się, czy ktokolwiek uzna, że moje myśli są zuchwałe. Jeśli tak, nie będzie miał racji, ponieważ jestem tak pewien, jak tylko mogę być, że Kościół katolicki chce, abym mniej więcej w ten właśnie sposób myślał. Pragnie, abym był szczęśliwy jak dziecko – szczęśliwy, ponieważ Jezus Chrystus zmartwychwstał i ponieważ Kościół jest szczęśliwy… No, no, muszę iść dalej.

Błogosławieństwo wody było tak samo radosne, jak błogosławieństwo ognia.

Wszyscy zeszliśmy na dół, do źródła, śpiewając, że tak jak tropiony jeleń pragnie potoków wody, tak nasze dusze pragną Boga. Odczuwamy pragnienie Boga, mówiliśmy, ponieważ łzy są naszym jedynym napojem. Potem weszliśmy do baptysterium, a tam była głęboka, chłodna sadzawka z wodą, przebita jednym, jasnym promieniem słońca.

Tutaj znowu modliliśmy się, aby Bóg pobłogosławił najsłodszy ze swych żywiołów – wodę, która obmywa dusze – wodę, w której porusza się Jego Duch – i aby otworzył rzekę zbawienia dla wszystkiego, co stworzył. Wszystkie złe rzeczy miały opuścić to spokojne, niewinne stworzenie. Nie miały już więcej przeszkadzać planom Boga Wszechmogącego. A potem, jakby Jego Duch rzeczywiście dał jej życie, ksiądz zwrócił się do tej cichej sadzawki i przemówił do niej jak do człowieka.

„Przeto błogosławię cię stworzenie wody: przez Boga żywego, przez Boga prawdziwego, przez Boga świętego, przez Boga, który Ciebie na początku słowem od ziemi oddzielił, którego się Duch nad tobą unosił. On to sprawił, żeś z rajskiego źródła trysnęła i czterema strumieniami całą ziemię zrosiła. On to na puszczy, przez nadanie smaku z gorzkiej uczynił zdatną do picia i spragnionemu ludowi ze skały wyprowadził. Błogosławię cię przez Jezusa Chrystusa Syna Jednorodzonego, Pana Naszego, który cię w Kanie Galilejskiej przedziwnym cudem potęgi swojej w wino przemienił, który stopami swymi po tobie chodził i w Jordanie przez Jana w tobie był ochrzczony. On, który cię razem z krwią ze swego boku wytoczył i uczniom swoim tobą rozkazał chrzcić wierzących… Boże, Ty sam własnymi usty te czyste wody pobłogosław, aby oprócz przyrodzonej właściwości obmywania ciała, otrzymała skuteczną moc ku oczyszczaniu dusz. Niech wstąpi do całego tego źródła moc Ducha Świętego”.

Potem nastąpiło wylanie oleju – oleju, który, poza wszystkim, jest niczym innym jak wodą, przemienioną Bożą mocą w serce oliwnego drzewa. I już po chwili byliśmy z powrotem, śpiewając całym sercem Litanię do Wszystkich Świętych, a księża po raz ostatni leżeli płasko, jak umarłe ciała, przed ołtarzem…

Nie mogę dalej. Czyż to nie jest zbyt dobre, aby było prawdziwe? A w każdym razie ja nie mam w tym żadnego udziału. Byłem intruzem w tych tajemnicach – ponieważ jestem heretykiem.

Albo czyż nie byłem raczej jak dziecko siusiające przez sztachetki pałacowego ogrodu? Wewnątrz członkowie rodziny królewskiej przechadzają się tu i tam, brzmi muzyka, powiewają chorągwie, oszałamiająca wspaniałość przesuwa się tam i z powrotem. Ale jakże mnie to uczyniło szczęśliwym! A przynajmniej mam tę otuchę, że chociaż jeszcze nie mogę przyjmować Chleba dzieci – to jednak ogień i woda są dziedzictwem wspólnym dla wszystkich. Bóg, który uczynił słońce i morze, który świeci i zsyła deszcz jednakowo na sprawiedliwych i niesprawiedliwych, nie będzie na mnie zły, ponieważ pragnąłem zobaczyć, jak On zajmuje się zwykłymi rzeczami, jak czyni wodę równie świętą co piękną i sprawia, by ogień dawał światło duszom tak, jak daje oczom…

Ach! Oto znów bicie dzwonów, grzmienie organów, kiedy biali księża kłaniają się przed płonącym ołtarzem i nie ma już tragicznej ciszy, jak w Wielki Czwartek. Teraz wszystko jest wspaniałością…

Ogień jest święty… Woda jest czysta…

Chrystus zmartwychwstał…

Boże błogosław nas wszystkich!

Ks. Robert Hugh Benson

(1) Ps 69, 2 i 9; Ps 70, 2 i 6; Ps 27, 9.

(2) Tekst Hymnu Zachariasza, według brewiarza.

(3) Hymn Zachariasza.

(4) Mt 26, 48.

(5) J 19, 19.

(6) 15 Ps 51.

(7) J 13, 31.

(8) Mt 26, 30.

(9) (Łac.) castrum doloris – obóz boleści – wystawne urządzenie katafalku, związane z ceremonią żałobną, rozpowszechnione w świecie chrześcijańskim od wczesnego średniowiecza dla uczczenia zmarłych dostojników świeckich i duchownych. W czasie ceremonii nad katafalkiem zazwyczaj rozpinano baldachim lub wznoszono dekoracyjną konstrukcję, wyposażoną często w posągi, alegorie, symbole itp. Od setek płonących świec nadano jej we Francji nazwę chapelle ardente, we Włoszech capella ardente (capelardente).

(10) Bł. Ryszard Rolle – mistyk angielski, ok. 1300–1349. Przez kilka lat studiował na uniwersytecie, jednak prawdopodobnie opuścił mury uczelni przed uzyskaniem stopnia magistra teologii. W jego dziełach widać ślady niechęci do pysznych uczonych.. Odrzuciwszy karierę akademicką wybrał drogę eremity. Początkowo jego specyficzny tryb życia i silny krytycyzm pod adresem zarówno teologów, jak i lokalnego duchowieństwa, przysporzyły mu sporo trudności. Z czasem jednak zyskał opinię człowieka świątobliwego i zaczęto korzystać z jego kierownictwa duchowego. Przez następne dwa stulecia, do reformacji, był najczęściej czytanym i najbardziej poważanym z angielskich mistyków.

(11) Najwyraźniej autor myli Ciemnicę i złożenie do Grobu.

(12) Mowa o pieśni pochwalnej paschału – Exsultet iam Angelica – śpiewanej podczas poświęcenia świecy paschalnej w trakcie uroczystości Soboty Wielkanocnej.

Powyższy tekst jest fragmentem książki ks. Roberta Hugh Bensona Zapiski pariasa.