Rozdział siódmy. Tomcio Paluch

W czasach, kiedy Anglią rządził król Artur, a czarodziej Merlin rzucał swoje czary i uprawiał magię, niedaleko zamku królewskiego żył sobie pewien oracz z żoną.

Oboje byli bardzo nieszczęśliwi, ponieważ nie mieli dzieci. Lata mijały, a oni tak bardzo pragnęli dziecka, że w końcu oracz udał się po pomoc do sławnego czarodzieja Merlina.

– Wielki mistrzu – zaczął prosić oracz. – Pomóż nam za pomocą swoich czarów. Z całego serca pragniemy mieć syna, nawet jeśli miałby być nie większy od mojego kciuka.

Wtedy Merlin uśmiechnął się, bo pomyślał jak dziwnie musiałoby wyglądać takie dziecko. Ale obiecał oraczowi, że spełni jego prośbę. I tak urodziło się czarodziejskie dziecko.

Chłopczyk był najmniejszym dzieckiem na świecie i chociaż tył i z każdym dniem stawał się coraz grubszy, nigdy nie urósł bardziej niż na długość kciuka swojego ojca.

Na jego chrzciny przybyła sama królowa elfów i klasnęła w dłonie z zachwytu, gdy zobaczyła jaki był malutki.

– Powinien nazywać się Tomcio Paluch – zawołała. – A ja będę jego matką chrzestną.

Potem podarowała chłopczykowi maleńką koszulkę utkaną z pajęczej nici i tyci strój zrobiony z najmiększego puchu dmuchawców. Potem zrobiła mu kapelusik z rudego liścia dębu, z wdziękiem wywinięty na jedną stronę. Uznała, że podkolanówki Tomcia powinny mieć kolor jasnozielony, więc zrobiła je z najcieńszej skórki od jabłka. By mu nie opadały, podwiązała je sznureczkami zrobionymi z rzęs jego matki. Tomcio dostał też buciki z pięknie wygarbowanej mysiej skóry, z miękkim, szarym futerkiem w środku. Kiedy strój Tomcia był już gotowy, chłopczyk paradował w nim dumnie – był z niego najweselszy mały elegant, jakiego kiedykolwiek widziano.

Wkrótce Tomcio osiągnął już wiek, w którym mógł zacząć chodzić do szkoły i bawić się z dziećmi z miasteczka, ale był tak zwinny i szybki, że wkrótce nikt nie miał szansy wygrania z nim w żadnej grze. Kiedy grał w pestki czereśni i skończył mu się ich zapas, po prostu wślizgiwał się do czyjejś torby i kradł tyle pestek, ile chciał.

Jednak pewnego dnia dwa wielkie palce złapały biednego Tomcia, gdy zakradał się do torby sąsiada, wcisnęły go do środka i trzęsły torbą do momentu, aż wydawało się, że wszystkie kości Tomcia muszą już być połamane.

– Wypuść mnie, wypuść mnie! – krzyczał Tomcio. – Już nigdy nie będę kradł twoich pestek czereśni i pokażę ci swoją najlepszą nową sztuczkę.

Torbę otwarto i Tomcio wyskoczył na zewnątrz. Chłopcy zgromadzili się wokół by zobaczyć sztuczkę Tomcia, a on wziął kałamarz z ławki szkolnej i zawiesił go na promieniu słońca, który padał na środek klasy.

Dla Tomcia była to oczywiście bardzo łatwa sztuczka, był przecież czarodziejskim dzieckiem, ale kiedy inni chłopcy próbowali zawiesić swoje kałamarze na promieniu słonecznym, wszystkie pospadały z hukiem na podłogę i wylał się z nich atrament.

Wtedy do klasy wszedł rozzłoszczony nauczyciel z trzcinką w ręku. Kiedy razy padały gęsto, Tomcio tańczył z uciechy i głośno się śmiał.

Jednak gdy matka Tomcia usłyszała całą historię, powiedziała, że tylko niegrzeczni chłopcy robią takie sztuczki i że powinien zostać w domu, dopóki nie nauczy się lepszego zachowania.

– Och, chętnie zostanę w domu – zawołał Tomcio – i pomogę ci gotować, kochana mamo. – I wspiął się na brzeg dużej miski, w której matka przygotowywała masę na pudding.

Ale Tomcio nigdy nie potrafił usiedzieć spokojnie ani przez chwilę i tak bardzo chciał zobaczyć, co było w puddingu, że wychylił się za bardzo i zanim matka zdążyła zobaczyć, co robił, chłopiec wpadł na łeb na szyję do miski i zatonął w puddingu. Matka nie widziała nawet podeszew jego stóp, tylko dalej mieszała masę, aż była gotowa. Potem wlała ją do naczynia do gotowania na parze, owinęła naczynie ściereczką i wstawiła do garnka z wrzącą wodą.

Gdy tylko Tomcio poczuł gorąco od wrzątku, zaczął podskakiwać, aż cały pudding trząsł się, jakby dostał się w jakiś wir.

– Co się dzieje? – zawołała biedna matka Tomcia. – Ten pudding z pewnością został zaczarowany. – Chwyciła w pośpiechu garnek i wyrzuciła go na drogę.

Tak się złożyło, że akurat w tym momencie przechodził tamtędy włóczęga. Kiedy zobaczył parujący pudding, złapał naczynie i schował pod swoją czerwoną peleryną. Nie uszedł jednak dalej niż do bramki w płocie, gdy poczuł, że pudding zaczął się trząść i słychać było cieniutki głosik wołający:

– Och, wypuśćcie mnie, wypuśćcie mnie!

Z przerażenia włóczęga upuścił naczynie i przelazł przez bramkę tak szybko, jak tylko mógł.

– To musi być zły duch! – zawołał w wielkiej trwodze.

Kiedy naczynie z puddingiem upadło na ziemię, stłukło się i ściereczka się rozwiązała, a Tomcio wystawił głowę, całą upapraną w puddingu, i zaczął krzyczeć ze śmiechu, gdy zobaczył uciekającego włóczęgę.

Po tej przygodzie Tomcio siedział spokojnie w domu, dopóki pewnego dnia matka nie zabrała go ze sobą do obory, gdzie miała wydoić krowy. Tym razem miała mocne postanowienie, że będzie bardzo uważna, i wzięła ze sobą mocną nić, którą przywiązała Tomcia do mlecza.

– Zostaniesz tutaj, aż będę gotowa, aby zabrać cię do domu – powiedziała. – Przywiązałam cię mocno, aby wiatr cię nie zdmuchnął.

Myślała, że chłopiec jest teraz całkiem bezpieczny, ale nie minęło dużo czasu, a przechodziła tamtędy ruda krowa w poszukiwaniu trawy. Zrobiony z liścia dębu kapelusz Tomcia wyglądał tak zachęcająco, że zanim chłopiec zdołał krzyknąć, i on, i mlecz byli już w gardle krowy.

– Tomciu, Tomciu, gdzie jesteś? – wołała matka, kiedy odwróciła się i odkryła, że tam, gdzie ich zostawiła, nie ma ani ostu, ani jej ukochanego syna.

– Jestem tutaj, matko! – krzyczał cienki głosik, a brzmiało to tak, jakby dochodził z brzucha rudej krowy, która stała obok i najspokojniej przeżuwała sobie trawę.

Wtedy Tomcio zaczął kopać z całej siły, dopóki biedna krowa nie poczuła się, jakby połknęła żniwiarkę. Otworzyła pysk i bardzo głośno zaryczała z bólu i wtedy Tomcio wyskoczył na zewnątrz, wprost w ramiona swojej matki.

– Po tym wszystkim lepiej się tobą zaopiekuję – zawołała matka i ostrożnie wsadziła Tomcia do kieszeni i zaniosła do domu.

Ale następnego dnia, kiedy ojciec Tomcia szedł orać pole, chłopiec zaczął go błagać, by mu pozwolił iść razem z nim, i jak zwykle udało mu się postawić na swoim. Usadowił się za uchem konia, skąd poganiał go batem zrobionym ze słomy jęczmiennej, i jechał sobie wesoło, gdy nagle z góry spadł na niego czarny kruk i pochwycił dziobem.

Kruk uniósł go z taką łatwością, jakby Tomcio był ziarenkiem pszenicy, i leciał z nim ponad wzgórzami dopóki nie dotarł do zamku wielkoluda. Tam ptak zatrzymał się, otworzył dziób i wypuścił Tomcia, a ten spadł wprost do talerza z owsianką, którą olbrzym jadł na śniadanie.

Wielkolud w ogóle nie zauważył Tomcia. Pomyślał tylko, że na powierzchni owsianki jest czarna plamka, i tak oto biedny Tomcio został zjedzony wraz z kolejną łyżką owsianki. Jednak wkrótce wielkolud poczuł się bardzo źle – coś jakby szczypało go i łaskotało w gardle. Kaszlał i kaszlał, aż w końcu kichnął tak mocno, że Tomcio wylądował na środku morza.

– Aha! Oto kijanka na mój obiad – zawołała wielka ryba, kiedy spostrzegła Tomcia unoszącego się na falach. Jeden łyk i biedny Tomcio znów został połknięty.

Ale był to ostatni posiłek w życiu tej ryby, bowiem w tej samej chwili została złapana w sieci i zawieziona na brzeg, gdzie miała zostać sprzedana na targu.

– To bardzo piękna ryba – powiedział kucharz królewski, który na targu kupował składniki na obiad dla króla Artura.

Kupił więc rybę i zaniósł do pałacu. Jakież było jego zaskoczenie, gdy po jej rozcięciu wyjrzała ze środka malutka główka, a potem śmieszne małe ciałko i zwinne nóżki!

– To będzie wspaniały prezent dla króla – powiedział kucharz uszczęśliwiony znaleziskiem. Tak więc Tomcia zabrano i zaniesiono przed oblicze króla Artura.

– To najweselszy mały elegant, jaki kiedykolwiek znalazł się na mym dworze! – zawołał król. – Zatrzymamy go tu, wśród rycerzy, będzie nam dostarczał rozrywki.

I wtedy nastały naprawdę szczęśliwe czasy dla Tomcia! Miał wszystko, czego tylko zapragnął, i był ulubieńcem całego dworu króla Artura. Zatańczył nawet menueta na prawej dłoni królowej, wykazując się taką gracją i szybkością, że wszyscy wołali „Brawo!”, a król zdjął z palca królewski sygnet i podarował go małemu tancerzowi. Pierścień był na tyle duży, że mógł posłużyć za pas Tomciowi, który wśliznął się do środka i odtąd stale nosił go z dumą.

Król tak bardzo polubił Tomcia Palucha, że wszędzie zabierał ze sobą swego małego rycerza. Kiedy król jechał na przejażdżkę, Tomcio siadywał na łęku królewskiego siodła, a jeśli padało albo wiał zimny wiatr, wślizgiwał się przez dziurkę od guzika i sadowił przy sercu króla. Będąc w takim miejscu, często prosił dobre, królewskie serce o przysługę, która była natychmiast spełniana.

– Wasza królewska mość – powiedział Tomcio pewnego dnia – błagam, podaruj mi tyle srebra, ile będę mógł unieść. Zaniosę je moim dobrym rodzicom, bo są bardzo biedni.

Wtedy król nakazał, by zabrano Tomcia do skarbca i pozwolono mu wziąć tyle srebra, ile tylko mógł udźwignąć. Tomciowi wydawało się, że to wielki ciężar, ale, prawdę mówiąc, były to tylko trzy srebrne pensy. I tak Tomcio wyruszył w drogę do domu, uginając się pod ciężarem monet.

Ojciec i matka Tomcia mieszkali zaledwie pół mili od pałacu królewskiego, ale dla niego była to wielka podróż. Ciężko mu było nieść srebrne pensy, poza tym miał krótkie nóżki, więc dotarcie do domu zabrało mu dwa pełne dni.

Kiedy rodzice Tomcia otworzyli drzwi, a na progu stanął ich mały syn, byli najszczęśliwszymi i najdumniejszymi ludźmi na świecie. Nie mogli nacieszyć się z jego powrotu. Jego matka położyła przy kominku łupinę orzecha włoskiego, aby Tomcio miał gdzie odpoczywać, i wszyscy troje ucztowali przez trzy dni.

Potem jednak nadszedł czas, by Tomcio powrócił na dwór królewski. Pożegnał się więc ze swoimi rodzicami i właśnie miał zamiar wyruszyć w drogę powrotną, gdy spadło na niego kilka kropli deszczu, który akurat się rozpadał. To było poważne niebezpieczeństwo dla Tomcia, bo jedna kropla była wystarczająco duża, aby go zatopić. Ojciec Tomcia obmyślił więc inny plan – wziął swój róg i dmuchnął w niego tak mocno, że Tomcio został dmuchnięty wprost na dwór króla Artura.

Niedługo potem rozpoczęły się turnieje rycerskie i Tomcio zdobył w nich taką sławę i zaszczyty, że na całym dworze o tym mówiono. Nawet sam sir Lancelot nie mógł się z równać małym rycerzem, bo był on tak zwinny i poruszał się tak szybko, że już chyba łatwiej byłoby walczyć z małą muszką. Czasami królowa zdejmowała obrączkę ze swego palca i wyciągała ją przed siebie, a Tomcio brał rozbieg i bez żadnego wysiłku przeskakiwał przez obrączkę z takim wdziękiem, że nigdy jej nawet nie dotknął.

Jednak pewnego dnia mały rycerz zachorował, przyszli lekarze i zbadali go przez szkło powiększające, lecz nie potrafi li wyleczyć, więc tylko ze smutkiem kiwali głowami. Królowa elfów przybyła ze swymi roztańczonymi nimfami w zielonych sukienkach, wzięła delikatnie na ręce Tomcia Palucha i zabrała do krainy elfów.

Król Artur i wszyscy dworzanie przez wiele dni opłakiwali swojego małego ulubieńca. Do dziś dzieci w Anglii nie zapomniały o nim. Kiedy księżyc świeci jasno na czarcie kręgi, a odziane w zielone suknie nimfy szykują się do tańca, opowiadamy historię o Tomciu Paluchu zastanawiając się czy królowa elfów kiedykolwiek znów przyniesie go ze swej baśniowej krainy.

Amy Steedman

Powyższy tekst jest fragmentem książki Amy Steedman Najpiękniejsze bajki.