Rozdział siódmy. Pożegnanie z Ecully

Wreszcie nadszedł najwspanialszy dzień w moim życiu. Było to 13 sierpnia 1815 roku. Tego dnia w mrocznych murach Wyższego Seminarium w Grenoble, licząc sobie dwadzieścia dziewięć lat i trzy miesiące, otrzymałem największy zaszczyt, jaki człowiek może otrzymać na tym świecie. Zostałem nie królem, prezydentem czy milionerem, ale kapłanem – kolejnym Chrystusem, mającym przywilej składania co dzień ofiary Ojcu Niebieskiemu i otrzymywania w zamian najcudowniejszych błogosławieństw dla siebie i dla innych!

– Drogi Boże, chciałbym być prawdziwie świątobliwym księdzem – wyszeptałem cicho tuż przed rozpoczęciem swojej pierwszej Mszy świętej. – Chciałbym ocalić wiele dusz, żeby trafiły do Raju! Proszę, czy mógłbyś mi w tym pomóc?

Później, kiedy rozmyślałem o kwestii dusz, zastanawiałem się, dokąd zostanę posłany, żeby dla nich pracować. Być może do Les Noës, małej wioski w lesie Le Forèz, w pobliżu której pięć lat temu ukrywałem się u rodziny pani Fayot? Napisałem już do tamtejszego proboszcza, ofiarowując mu swoją pomoc. Jednak powróciwszy do Ecully, dowiedziałem się, że poczynione zostały inne ustalenia.

– Janku, przydzielono mi wikarego – zawołał rozradowany ksiądz Balley. – I to ty nim jesteś, mój synu! Ty! Och, jak wspaniale!

Byłem naprawdę poruszony tą niemal dziecięcą radością mojego lojalnego przyjaciela i nauczyciela. On, w całej swej świętości, nigdy nie chciał, żebym wyjechał do Les Noës. Ani gdziekolwiek indziej. Chciał, żebym został z nim. I to pomimo całego cierpienia i zawstydzenia, jakiego mu przysporzyłem swoimi problemami w nauce.

– Zrobię wszystko, co będę mógł, żeby być ci tu pomocny – powiedziałem z wdzięcznością. – Naprawdę!

I tak latem 1815 roku zacząłem pełnić swoje pomocnicze obowiązki w Ecully. Moim pierwszym aktem duszpasterskim był chrzest, którego udzieliłem 27 sierpnia. Ale bardzo prędko znalazłem się w dość niezręcznej sytuacji. Ponieważ spędziłem tyle lat w Ecully, najpierw w domu mojej ciotki Małgorzaty jako uczeń, a później na plebanii jako zakrystian i człowiek do wszelkich robót, poznałem tu sporo przyjaciół. Teraz przychodzili do mnie i prosili, żebym zadbał o ich dusze: żebym ich spowiadał i udzielał im duchowej porady.

– Ale ja nie mogę spowiadać – oświadczyłem z żalem. – Będziecie musieli chodzić do księdza Balleya, jak zwykle.

Moi przyjaciele byli zdumieni. Co ze mnie za ksiądz, który nie jest w stanie spowiadać? A więc starałem się wytłumaczyć im pokrótce, w czym rzecz.

– Ja nie mam wystarczających studiów – powiedziałem.

Moi przyjaciele taktownie powstrzymali się od zadawania dalszych pytań, chociaż domyślałem się, że naprawdę łamali sobie głowy. „Nie mam wystarczających studiów? Jak to, dlaczego? Ksiądz Balley przez lata nie szczędził wysiłków dla mojego dobra, ślęcząc całymi godzinami nad taką czy inną książką. Teraz, kiedy zostałem wyświęcony, zapewne tak to zaaranżował, żebym mógł mu odpłacić za jego dobroć jako wikary. Ale na co właściwie mogłem się przydać? Oczywiście, codziennie rano odprawiałem Mszę świętą w kościele parafialnym, od czasu do czasu wygłaszałem krótkie niedzielne kazania, trochę pomagałem przy nauczaniu katechizmu. Ale ksiądz Balley z pewnością wykonywał tyle samo pracy, co zawsze – i to mając już sześćdziesiąt cztery lata”.

Wyczuwając, że tak właśnie myślą, zdecydowałem się na szczere wyznanie:

– Myślę, że wasz dobry proboszcz przyjął mnie, bym z nim zamieszkał, z dobroci serca i dlatego, że nikt inny by mnie nie chciał – oznajmiłem. – Och, módlmy się usilnie, żeby nie musiał za bardzo cierpieć…

Mijały miesiące, a ja robiłem, co mogłem dla ludzi z Ecully. Niekiedy zanosiłem chorym Komunię świętą. Kiedy indziej gromadziłem wokół siebie dzieci i opowiadałem im o Bogu i o świętych. Przeważnie jednak towarzyszyłem księdzu Balleyowi podczas wizyt u parafian, słuchając z miłością i czcią, jak doradzał i inspirował różnych członków swojej wspólnoty.

Od czasu do czasu zdarzały się też wyprawy poza parafię. Niekiedy do Tassin, wspaniałej wiejskiej posiadłości należącej do Antoniego Jaricota, zamożnego fabrykanta z Lyonu. Miałem tam zaszczyt poznać jedną z córek Jaricota, szesnastoletnią Paulinę, piękną i utalentowaną dziewczynę, która – chociaż nikt by się wtedy tego nie domyślił – pewnego dnia miała założyć Dzieło Rozkrzewiania Wiary. To znów ksiądz Balley zabierał mnie czasem Lyonu, żeby odwiedzić zaprzyjaźnione osoby. I oczywiście, na plebanii wiele godzin spędzaliśmy razem nad książkami, gdyż ten dobry człowiek nie pozwolił mi zrezygnować z nauki. A powód? Wszystko stało się jasne, kiedy pewnego dnia z biura wikariusza generalnego w Lyonie nadszedł ważny dokument.

– Janku, oto nowiny, które dotyczą ciebie, jak mi się zdaje – odezwał się mój przyjaciel i nauczyciel, uśmiechając się lekko. – Sadzę, że domyślasz się, co to jest?

Pokręciłem przecząco głową.

– Nie, ojcze. Nie mam pojęcia.

– Ależ możesz teraz spowiadać, czy to tutaj w Ecully, czy gdziekolwiek indziej w tej archidiecezji!

Serce podskoczyło mi z radości. Mogę spowiadać? Och, na pewno nie! Ale ksiądz Balley powtórzył, że tak właśnie jest. Upłynęło kilka miesięcy od mych święceń i przez ten czas nabrałem sporo doświadczenia jako kapłan. A nawet więcej: nie przerywałem nauki i opanowałem dużo nowego materiału. Niedawno wikariusz generalny otrzymał zapewnienie, że umiem teraz dość, żeby być w stanie podejmować w konfesjonale właściwe decyzje.

– A zatem oto dokument, którego brakowało ci tak długo, Janku. Och, mój synu! Ile dobra będziesz mógł teraz czynić!

Wziąłem dokument drżącymi palcami. Jaka olbrzymia odpowiedzialność nagle na mnie spadła! Wysłuchiwanie grzechów moich bliźnich, jak gdybym był samym Bogiem; doradzanie, ostrzeganie, zachęcanie; pilnowanie, żeby każdy grzech został wymieniony, żeby penitent naprawdę postarał się żałować za swoje grzechy; żeby – dzięki łaskom udzielonym mu przez Boga – był zdecydowany nigdy nie popaść w ciężki grzech. A na koniec, wypowiadając wzniosłe słowa rozgrzeszenia, mocą stanu kapłańskiego uwalniać tkwiącą we mnie niebiańską moc i zmywać wszystkie winy i plamy z duszy grzesznika…

Odwróciłem się nagle i serce znów we mnie podskoczyło. Ksiądz Balley bez uprzedzenia uklęknął przede mną!

– Pobłogosław mnie, ojcze, bo zgrzeszyłem – odezwał się z pokorą. – Proszę, czy wysłuchasz mojej spowiedzi?

Tego już było za wiele. Mój świątobliwy przyjaciel i nauczyciel klęczący przede mną… gotów opowiedzieć mi o swoich nielicznych ludzkich słabostkach. Ale kiedy ta myśl do mnie dotarła, zastąpiła ją inna. Ksiądz Balley nie klęczał przede mną. On klęczał przed Chrystusem we mnie. Chociaż byłem powolny w nauce i niezbyt mądry, łaska Boża uczyniła ze mnie księdza i teraz miałem przywilej spowiadać tak samo jak każdy kardynał czy arcybiskup… albo nawet sam papież.

– Dobrze, ojcze – odpowiedziałem. – Z radością wysłucham twojej spowiedzi.

Rzecz jasna, wkrótce rozeszła się wieść, że dostałem pozwolenie na wysłuchiwanie spowiedzi świętej. Dzięki temu nareszcie stałem się prawdziwie przydatny księdzu Balleyowi jako wikary – i rzadko zdarzał się dzień, w którym nie pomagałem jednej lub kilku duszom pojednać się z Bogiem. Ale gdy tak słuchałem grzechów innych ludzi, dobrze rozumiałem własną słabość. A zatem pewnego dnia postanowiłem zawrzeć coś na kształt umowy z Matką Najświętszą. Codziennie przez resztę swego życia będę odmawiał pewne modlitwy na Jej cześć. W zamian za to Ona udzieli mi łaski czystości. A jakie modlitwy będę odmawiał? Oczywiście, Regina Coeli (która zastępuje Anioł Pański w czasie świąt Wielkiej Nocy) i akt strzelisty: „Niech będzie pochwalone na wieki święte i Niepokalane Poczęcie Maryi Panny, Matki Bożej. Amen”.

„Będę odmawiał Regina Coeli raz, a Akty Strzeliste sześć razy dziennie”, powiedziałem sobie. „Chyba Matka Najświętsza będzie zadowolona i udzieli mi łaski czystego życia?”

I tak mijał dzień za dniem. Modliłem się i pracowałem najlepiej jak potrafiłem, nieustannie stawiając sobie za wzór księdza Balleya. Przecież ten człowiek był taki święty! Gdyby największy grzesznik na świecie mógł usłyszeć jego ulubiony akt strzelisty: „Mój Boże, miłuję Cię całym sercem” – na pewno by się nawrócił.

Ale ten spokojny okres, który był moim udziałem od czasu wyświęcenia, szybko miał się skończyć. Na początku 1817 roku ksiądz Balley zachorował. Na jego nodze pojawił się bolesny wrzód i w końcu ksiądz Balley został przykuty do łóżka. 17 grudnia, po tym jak wysłuchałem jego Spowiedzi i udzieliłem mu ostatniego namaszczenia, oddał duszę Bogu.

Jakiż to był dla mnie cios! Jakie bolesne przeżycie! Mój najlepszy przyjaciel odszedł… Ten, który bardziej niż ktokolwiek umożliwił mi zostanie księdzem! Och, co ja teraz pocznę? Dokąd pójdę?

– Ależ zostaniesz tutaj, z nami, ojcze – upierali się wszyscy w Ecully. – Będziesz naszym proboszczem, a ktoś inny będzie twoim wikarym.

Podziękowałem swoim dobrym przyjaciołom za tę propozycję, ale pospiesznie wytłumaczyłem, że jestem zbyt niedoświadczony. Bądź co bądź, Ecully było sporym miasteczkiem i obowiązki proboszcza były liczne. Radziłbym sobie znacznie lepiej na jakiejś mniej odpowiedzialnej placówce.

„Może w Les Noës”, powiedziałem sobie z nadzieją, raz jeszcze powracając myślami do małej wioski w lesie Le Forèz, w której wiele lat temu udzielono mi gościny. Z pewnością miałbym tam co robić – jeżeli nie jako proboszcz, to przynajmniej jako wikary. I jak dobrze byłoby znów zobaczyć moich licznych przyjaciół… Klaudynę Fayot i jej dzieci… mera i jego żonę… szewca… kowala…

Ale wikariusz generalny już poczynił inne ustalenia, przysyłając do Ecully niejakiego księdza Triplera na proboszcza, a mnie dalej ustanawiając wikarym. Zaś dwa miesiące później, w lutym 1818 roku, poinformowano mnie, że mój pobyt w Ecully dobiegł końca. Miałem wyjechać, ale nie do Les Noës, tylko do Ars – zapadłej wioski odległej o jakieś trzydzieści kilometrów – gdzie miałem służyć jako curé, czyli ksiądz parafialny.

– W Ars niewiele jest miłości do Boga, ojcze – powiedział z ubolewaniem wikariusz generalny. – Ty musisz trochę jej tam wnieść.

Przytaknąłem uroczyście.

– Postaram się, wasza wielebność.

– Dobrze. I zaplanuj wyjazd w ciągu tygodnia lub wcześniej. Bo widzisz, im prędzej rozpoczniesz swoją nową pracę, tym lepiej.

Zgodziłem się. Wczesnym rankiem 9 lutego wyruszyłem pieszo do Ars. Towarzyszyła mi dobra kobieta z Ecully, niejaka pani Bibost. Była wdową i w końcu przekonała mnie, że w Ars będę potrzebował gospodyni i że ona spisze się w tej roli lepiej niż ktokolwiek inny. Bądź co bądź, czyż nie znała mnie od czasu, gdy byłem chłopcem? Czyż nie wiedziała najlepiej, co lubię?

Wędrówka z Ecully do Ars przebiegała bez problemów, a droga wiodła przez dosyć nieciekawą, wiejską okolicę. Nie było tam lasów ani gór, a na drodze było pełno dziur. Uśmiechając się, przypomniałem sobie, co kiedyś usłyszałem: że ta część archidiecezji lyońskiej jest tak opuszczona i zaniedbana, że na proboszczów i wikarych posyłani są tam tylko ci księża, którzy nie rokują nadziei na osiągnięcie czegokolwiek.

„Cieszę się, że Ars to tylko mała wioska”, pomyślałem. „Będę mógł bardzo dobrze wszystkich poznać.”

Ale w miarę, jak mijały godziny i nastało późne popołudnie, oboje z panią Bibost żałowaliśmy, że Ars to nie jakieś naprawdę ważniejsze miejsce. Bo gdzie to właściwie było? Wydawało się, że nikt, kogo spotkaliśmy po drodze, tego nie wiedział. Aż wreszcie nad pola zaczęła nadciągać gęsta mgła i z zamierającym sercem zdaliśmy sobie sprawę, że zimowy dzień już prawie się skończył. Wkrótce zapadnie noc. I co my wtedy zrobimy?

Nagle pani Bibost pociągnęła mnie za rękaw.

– Na tym polu są jacyś mali pastuszkowie, ojcze – powiedziała z werwą, wskazując coś we mgle. – Może oni będą wiedzieć, gdzie to jest.

Krzyknąłem do grupki dzieci, które powoli podeszły na skraj drogi. Ich oczy rozszerzyły się z zaciekawienia na widok dwojga nieznajomych. Mijała minuta za minutą, a one nie odpowiadały ani słowa na nasze żarliwe pytania, gdzie znajduje się Ars.

– Co za głupie dzieci – wykrzyknęła wreszcie pani Bibost. – Nie potrafią nawet otworzyć ust!

– Nie sądzę, że są głupie. Po prostu nie potrafią nas zrozumieć, bo znają tylko swoją gwarę pasterzy.

Przez długą chwilę pani Bibost i ja staliśmy na drodze, wpatrując się w ponury krajobraz ponad głowami dzieci i zastanawiając się, co robić. Wtedy jeden z chłopców zrobił nieśmiały ruch ręką.

– Ars – powiedział.

Odwróciłem się zadziwiony, po czym zachęcająco skinąłem głową.

– Tak, przyjacielu. Ars. Gdzie to jest? Wiesz?

Chłopiec wskazał na drogę, a jednocześnie w urwanych zdaniach dał nam do zrozumienia, że wioska, skryta we mgle, była już niedaleko i że stoimy właśnie w miejscu, które wyznacza granicę parafii. Potem dodał, że ma na imię Antoni, Antoni Givre.

W jednej chwili kamień spadł mi z serca.

– Antoni, pokazałeś mi drogę do Ars – odezwałem się z wdzięcznością. – Ja pokażę ci drogę do nieba.

Potem, w odruchu natchnionym przez łaskę, uklęknąłem w miejscu, które wyznaczało granicę mojej parafii.

– Ojcze Niebieski, proszę, pozwól mi czynić tutaj dobro – błagałem. – Proszę, pozwól mi przywieść do Ciebie wiele dusz!

Nie było jednak czasu na długą modlitwę. W towarzystwie dzieci pani Bibost i ja ruszyliśmy drogą. Już po kilku minutach dostrzegliśmy rozproszone chaty, pomiędzy którymi stał rozpadający się kościół. W gęstniejącym mroku niskie, kryte strzechą domki wyglądały strasznie przygnębiająco.

– Jakie to wszystko małe – zawołałem. Zanim skończyłem mówić, jakieś dziwne przeświadczenie zagościło w mojej duszy. Ars było małe, owszem. I biedne, i zaniedbane. Jednak pewnego dnia będzie wielkie. Nie będzie w stanie pomieścić wszystkich ludzi, którzy tu przybędą. Dlaczego? Jak? Tego nie wiedziałem. Ale na pewno tak się stanie.

cdn.

Mary Fabyan Windeatt

Powyższy tekst jest fragmentem książki Mary Fabyan Windeatt Św. Proboszcz z Ars.