Rozdział siódmy. Mnich Malchus

Kiedy uczony święty Hieronim mieszkał w Antiochii wraz z księdzem Ewagriuszem, wiele słyszał o świętym człowieku imieniem Malchus, który mieszkał w wiosce pięć kilometrów dalej, aż wreszcie zapragnął go poznać. Tymczasem do uszu Malchusa dotarło wiele opowieści o wielkiej uczoności Hieronima, dlatego z radością powitał gościa i odpowiedział na jego pytania.

– Powiedz mi coś o sobie – poprosił wreszcie Hieronim – a przede wszystkim jak się tu znalazłeś.

Wówczas Malchus opowiedział, co następuje:

– Urodziłem się w Nisibis, a ponieważ moi rodzice nie mieli innych dzieci, bardzo o mnie dbali i uważali, że zasługuję na wielkie bogactwo i honory. Kiedy wyrosłem na mężczyznę, chcieli, żebym się ożenił i dał im wnuki, aby ich pocieszały w ich starości, ja jednak pragnąłem czego innego. „Pozwólcie mi zostać mnichem i służyć Naszemu Panu” – prosiłem, ale oni nie chcieli o tym słyszeć i grozili mi karami, a nawet więzieniem. Przez pewien czas próbowałem ich przekonać, ale pozostawali głusi na moje prośby, więc opuściłem ich potajemnie w nocy, zabierając ze sobą tylko tyle pieniędzy, ile potrzebowałem na podróż.

Z początku zamierzałem udać się do klasztoru na Wschodzie, ale ponieważ Persowie planowali właśnie wydać wojnę Grekom, zmieniłem zdanie i ruszyłem na zachód za rzekę Eufrat, na południe od Aleppo. W tej pustynnej krainie zostałem na kilka lat, a tamtejsi mnisi uważali mnie za świętego człowieka, ponieważ przestrzegałem reguły, często pościłem i wiele się modliłem. Bardzo się jednak w tym mylili, ponieważ głęboko w moim sercu kryło się pragnienie pieniędzy, źródło wszelkiego zła.

Nikt o tym nie wiedział, nawet ja sam, aż odkryłem to w następujący sposób:

Dotarły do mnie wieści o śmierci mojego ojca, a wówczas Zły zasiał w mym sercu przekonanie, że moim obowiązkiem jest wrócić do domu, pocieszyć matkę i zająć się spadkiem, który na mnie przeszedł, aby nic się nie zmarnowało. Uważałem, że teraz będę mieć więcej do rozdania biednym, a może nawet będę mógł zbudować własny klasztor i umrzeć jako opat.

Te myśli mnie opętały, ale długo je ukrywałem, aż wreszcie opat zakonu wyczuł, że coś mnie dręczy i zapytał, co się stało.

Kiedy mu powiedziałem, że pragnę wrócić do domu, pokręcił głową i ostrzegł mnie, bym nie poddawał się pokusie. Kiedy jednak zobaczył, że już podjąłem decyzję, przestał nalegać i tylko powiedział smutno: „Mój synu, widzę, że pragnienie pieniędzy sprowadziło na ciebie zło. Wiem, że mnie nie posłuchasz, pamiętaj jednak, że owca, która odłączyła się od stada, łatwo pada ofiarą wilków”.

Tak się rozstaliśmy. Następnego dnia ruszyłem w drogę i dotarłem do miasta Edessy, gdzie się zatrzymałem czekając, aż zbierze się grupa podróżnych, która udawać się będzie w kierunku Nisibis, ponieważ na drodze czatowało wielu rozbójników i niebezpiecznie było podróżować samotnie.

Po kilku tygodniach zebrało się razem siedemdziesiąt osób udających się w tę stronę, wyruszyliśmy więc w drogę. Ale nie zaszliśmy jeszcze daleko, kiedy opadła nas banda straszliwych Arabów i musieliśmy się poddać, by ocalić życie. Na rozkaz ich przywódcy zostałem wsadzony na wielbłąda, a za mną pewna kobieta. Oboje bardzo się baliśmy, że spadniemy, bo żadne z nas nie próbowało wcześniej jazdy na takim zwierzęciu. Kiedy dotarliśmy do obozu Arabów, przywódca wprowadził mnie i tę kobietę do swego namiotu i polecił nam służyć jego żonie i uważać ją za naszą panią. Następnie dostałem wełniane szaty i posłano mnie, bym pilnował owiec i kóz, co bardzo mnie ucieszyło, gdyż mogłem być sam i czułem, że idę ścieżką synów Jakuba i króla Dawida.

Często zdarzało się, że zostawiano mnie samemu sobie nawet przez miesiąc, ale zawsze kiedy mój pan mijał miejsce wypasu, zatrzymywał się, żeby sprawdzić jak się miewają jego owce. A gdy widział je zdrowe i grube wiedział, że strzegę ich pilnie i chwalił mnie i nagradzał.

W ten sposób żyłem przez jakiś czas, jedząc kozi ser i pijąc mleko, a w swej samotności miałem wiele czasu, by zastanowić się nad przeszłością i przyszłością. To była moja własna wina, że popadłem w niewolę. Jakże często przypominała mi się twarz opata z klasztoru, który porzuciłem z powodu uporu i żądzy zysku!

Siedziałem tak pewnego dnia, rozmyślając o rzeczach smutnych i wstydliwych, kiedy mój wzrok padł na znajdujące się u mych stóp mrowisko. Pracowite owady uwijały się wokoło, a kiedy obserwowałem je dzień po dniu, zaczęło mi się zdawać, że ich ruch ma jakiś cel i że wcale nie krążą bezczynnie. Zbudowały wąskie wejście do mrowiska i bez przerwy wchodziły tam i wychodziły, a żadna nie zastępowała drogi towarzyszkom. Niektóre przynosiły do mrowiska nasiona, żeby je umieścić w spichlerzu i mieć co jeść w zimie. Inne niosły na plecach swoich towarzyszy, których spotkał zły los na świecie pełnym wielkich stworzeń – zdawały się ich nieść w miejsce, gdzie miano je leczyć. A kiedy je tak obserwowałem, zauważyłem, że przed wejście wyrzucono tłum mrówek, które osiedliły się tam, jak przypuszczałem, bezprawnie, żeby zrobić miejsce dla tych, dla których to był dom. Jeszcze inne mrówki niosły na grzbietach odrobiny ziemi, zapewne żeby wzmocnić ściany mrowiska, aby nie zmyły go zimowe deszcze.

Widziałem to i wiele innych rzeczy zastanawiając się nad mądrością tych małych stworzonek i przestałem się dziwić, że Salomon kazał nam się od nich uczyć.

W ten sposób mijały mi dni, a z każdym upływającym coraz bardziej pragnąłem porzucić obóz Arabów i wrócić między własny lud. Wreszcie pewnego wieczoru poszedłem do kobiety, którą schwytano razem ze mną, a która na polecenie żony wodza robiła sery i powiedziałem jej, że zamierzam uciec. Słysząc to zaczęła prosić bym ją zabrał ze sobą, gdyż chce poszukać klasztoru, gdzie mogłaby dokonać żywota, a ja na to przystałem.

Potem zabiłem dwie duże kozy i uszyłem z ich skór bukłaki na wodę i upiekłem ich mięso, abyśmy mieli co jeść i pić w podróży, a kiedy zrobiło się ciemno, wyruszyliśmy w drogę. Pomimo strachu, że będą nas gonić, droga wydawała się krótka, bo czyż nie byliśmy wolni? Szliśmy szybko aż doszliśmy do szerokiej rzeki.

– Jak przejdziemy na drugą stronę? – spytała kobieta. – Nie uda nam się, musimy zawrócić, a oni z pewnością nas zabiją!

Uspokoiłem ją i kazałem zebrać odwagę, ponieważ wpadłem na pewien pomysł. A był on taki. Opróżniłem bukłaki z koziej skóry i nadmuchałem, aż stały się napięte, a wtedy zawiązałem ich otwory, żeby powietrze nie mogło uciec. Potem położyłem je na wodzie i usiedliśmy na nich, trzymając się za ręce i wiosłując stopami, aż znaleźliśmy się na środku rzeki, gdzie uniósł nas prąd i po jakimś czasie osadził nas wreszcie na drugim brzegu.

Wielka była nasza radość, gdy znów znaleźliśmy się na lądzie. Napiliśmy się na zapas, bo nie wiedzieliśmy kiedy znowu znajdziemy wodę, a potem ruszyliśmy dalej, z nową nadzieją w sercach, choć cały czas oglądaliśmy się przez ramię, żeby sprawdzić, czy nie ścigają nas Arabowie.

Z tego powodu, a także z powodu palącego słońca, za dnia chowaliśmy się w kryjówkach, a ruszaliśmy dalej po nastaniu zmroku.

Wędrowaliśmy w ten sposób przez pięć dni i zaczęliśmy już sądzić, że jesteśmy bezpieczni, ale za którymś razem, gdy obejrzeliśmy się w tył, jak to mieliśmy w zwyczaju, zobaczyliśmy wodza Arabów i jednego z jego ludzi, którzy jechali za nami z obnażonymi szablami w dłoniach. Dotąd ukrywaliśmy się aż do zachodu słońca, ale ostatnio zrobiliśmy się nieco nieuważni, a poza tym zaczęło brakować nam wody i chcieliśmy jak najszybciej dotrzeć do studni, które znajdowały się w okolicy. Gdy zobaczyliśmy naszych wrogów i zrozumieliśmy, że oni też nas zobaczyli, spadło na nas tak wielkie przerażenie, że wydało nam się, iż słońce pociemniało. Ucieczka wydawała się niemożliwa, dojrzeliśmy jednak wśród skał jaskinię, w której chroniły się wszystkie węże mieszkające na pustyni, ponieważ nie lubią one nazbyt gorącego słońca. Kobieta, która ze mną uciekała, bała się okropnie węży, ale tak wielki był jej strach przed Arabami, że wcale na nie nie zważała. Ledwie trzymając się na nogach ze strachu dotarliśmy do jaskini powtarzając sobie:

– Jeśli Pan nam pomoże, ta jaskinia będzie naszym wybawieniem, ale jeśli nas opuści i wyda prześladowcom, stanie się naszą mogiłą.

Nasi prześladowcy nie mieli kłopotów z odnalezieniem naszych śladów, które prowadziły prosto do jaskini. Zsiedli przed jej wejściem z wielbłądów i gotowali się do wejścia do środka. Widzieliśmy ich poczynania klęcząc w ciemnościach i czuliśmy, że zostało nam już tylko kilka chwil życia. Niemal czuliśmy zimny dotyk stali na naszych gardłach.

– Wychodźcie, psy! – zawołał wódz, ale nasze języki były jak przyrośnięte do podniebienia i nie moglibyśmy przemówić, nawet gdybyśmy chcieli.

– Sądzicie, że nie wiem, że tam jesteście? – zawołał po chwili jeszcze raz, ale ponieważ dalej milczeliśmy, zwrócił się do swego towarzysza w te słowa: – Popilnuję wielbłądów, a ty wejdź tam i wyciągnij ich na ostrzu swej szabli.

Młody człowiek zrobił jak mu kazano i postąpił w głąb jaskini jakieś pięć kroków, po czym stanął nieruchomo ponieważ był oślepiony słońcem i wnętrze wydawało mu się bardzo ciemne. Byliśmy tak blisko niego, że gdyby nas widział, mógłby nas dotknąć ręką, na szczęście jednak nie widział, a my ledwie śmieliśmy oddychać.

– Wychodźcie! Sądzicie, że mi uciekniecie? – zawołał, a gdy to mówił, w powietrzu koło nas przemknęło coś wielkiego i płowego i przewróciło go na ziemię, po czym zapadła niemal zupełna cisza. Słychać było tylko jak lwica, bo ona to była, ciągnie martwe ciało młodzieńca po dnie jaskini, do legowiska, gdzie miała młode.

Wódz, który został na zewnątrz, sądził, że obezwładniliśmy młodzieńca i nie pozwoliliśmy mu krzyczeć, dlatego wyciągnął szablę i wpadł do jaskini, nawołując. Ale i jego oślepiało słońce, a zaraz potem spotkał go ten sam los, co jego towarzysza.

Zabiwszy wodza Arabów i jego sługę, lwica wzięła swe młode w zęby i odeszła w pustynię.

Śmierć minęła nas tak blisko, że nie mieliśmy sił, by się choć ruszyć. Dopiero następnego dnia o świcie odważyliśmy się wyjść i podejść do wielbłądów, na których grzbietach znaleźliśmy żywność i bukłaki z wodą. Zjedliśmy i napiliśmy się i poczuliśmy jak wracają nam siły. Wsiedliśmy więc na wielbłądy i przebyliśmy resztę pustyni, aż dotarliśmy do obozu Greków. Tu opowiedzieliśmy naszą historię, a dowódca odesłał nas, z eskortą żołnierzy, do niejakiego Sabinusa, księcia Mezopotamii, w którego kraju wreszcie byliśmy bezpieczni. Sabinus odkupił od nas wielbłądy, a my udaliśmy się do najbliższego klasztoru, gdzie umieściłem kobietę, która dzieliła ze mną tyle niebezpieczeństw. A jeśli o mnie chodzi, to miłość do pieniędzy opuściła całkowicie moje serce, a wraz z nią i pragnienie powrotu do Nisibis, wróciłem więc do swojego klasztoru, gdzie mieszkałem przez wiele lat, aż w końcu przybyłem tutaj. I taka jest moja historia.

Andrew i Lenora Lang

Powyższy tekst jest fragmentem książki Andrew i Lenory Langów Święci znani i nieznani.