Rozdział siódmy. Kentigern, Klemens, Krzysztof

Kentigern

Dawno, dawno temu w Szkocji w klasztorze nad morzem żył sobie dobrotliwy stary mnich o imieniu Serwan. Codziennie rano przed śniadaniem chodził na spacer po plaży. Rozmawiał z mewami, wsłuchiwał się w szum muszli i zbierał na opał patyki wyrzucane przez fale. Pewnego ranka znalazł na plaży coś innego niż dotąd – młodą matkę z nowonarodzonym synem, drżących i przemokniętych, wyrzuconych przez morze na brzeg. Szybko zabrał ich do klasztoru. Zakonnicy próbowali rozgrzać i ocucić kobietę, ale ona tylko westchnęła znużona i poprosiła, by zaopiekowali się dzieckiem, a potem zmarła w ich ramionach.

I tak mnisia rodzina pozostała z podarkiem od Boga, darem, którego nikt się nie spodziewał, ani też nikt nie był nim specjalnie zachwycony. Jak teraz będą modlić się w ciszy, gdy dziecko zacznie z płaczem domagać się jedzenia lub zmiany pieluch? Wszędzie będzie go pełno, zacznie chować się pod szaty zakonników, szczypać ich w stopy i śpiewać psalmy piskliwym głosem!

Mnisi wiedzieli jednak, że Bóg przysłał im dziecko po to, by się wzmocnili, stali bardziej cierpliwi i je pokochali. Ochrzcili chłopca imieniem Kentigern, ale wołali na niego Mungo, co znaczy „kochany”. Kiedy osiągnął odpowiedni wiek, poszedł do szkoły klasztornej. Ciężko mu tam było, ponieważ inni chłopcy mu zazdrościli. Uważali, że skoro mieszka w klasztorze, pewnie jest ulubieńcem mnichów, tak więc próbowali wszelkich możliwych sztuczek, aby mu dokuczyć.

Jeden z ich figlów był wyjątkowo okrutny. Brat Serwan, zakonnik, który znalazł Mungo na brzegu morza, teraz całkiem już stary, miał oswojonego drozda, przynoszącego mu wiele radości. Ptak latał po komnacie Serwana, zjadał okruszki z jego ręki, a nawet przysiadał mu na ramieniu. Pewnego dnia kilku bardziej niegodziwych chłopców zakradło się do pokoju Serwana i zabiło jego przyjaciela drozda. Największy złośliwiec pobiegł do mnicha z martwym ptakiem w ręku, aby powiedzieć mu, kto popełnił ten straszny uczynek.

– Popatrz, bracie, co zrobił okrutny Kentigern! Zabił twojego ptaka!

Sevran rozpłakał się i ujął drozda w dłonie. Czuł wielki ból nie tylko z powodu utraty przyjaciela, ale też dlatego, że to Mungo popełnił ów niecny czyn.

Poszedł do niego i rzekł surowo:

– Jak mogłeś zrobić coś tak okrutnego? Kochałem tego drozda tak samo jak ciebie.

Kentigern zaniemówił na chwilę i łzy napłynęły mu do oczu.

– Och, bracie – odparł smutno – jak mogłeś pomyśleć, że to ja go zabiłem?

Chłopcy, którzy przyszli za Serwanem, zawołali z tyłu:

– Pewnie, że ty. Widzieliśmy cię!

Kentigern spojrzał Serwanowi w oczy i rzekł:

– Nie zrobiłem tego. Dowiodę, że to nie ja. Podaj mi drozda, bracie.

Mnich wręczył martwego ptaka Kentigernowi, który zaczął modlić się do Boga, aby przekonać Serwana o swojej niewinności. Prosił o przywrócenie życia małemu śpiewakowi.

Łzy Kentigerna spadły na drozda, który poruszył się, nastroszył pióra, podleciał i usiadł na ramieniu Serwana, świergocząc, jakby chciał nadrobić stracony czas.

Chłopcy przestraszyli się i zawstydzili. Bali się kary, więc przyznali, że im bardzo przykro.

I rzeczywiście zostali ukarani. Serwan bowiem nie tylko był dobry, ale także sprawiedliwy. Przez sześć miesięcy musieli dzielić się pożywieniem ze wszystkimi ptakami, które przylatywały do klasztoru, nawet z dzikimi gęśmi, i jedli tylko resztki. A kiedy chcieli coś powiedzieć, musieli wyśpiewywać to, co mieli na myśli, nawet prośbę o podanie mleka podczas posiłków. I już nigdy więcej nie dokuczali Kentigernowi.

Kiedy dorósł, postanowił zostać pustelnikiem i znalazł sobie grotę niedaleko rzeki Clyde w Glasgow. Spędził wiele radosnych lat w otoczeniu mew, ryb i kwiatów polnych. Kiedy Bóg dał mu znak, że pora wracać do ludzi, Kentigern posłuchał Go i wkrótce został biskupem Glasgow.

Podczas życia w odosobnieniu rozwinął wielką mądrość i wykorzystywał później swoją wiedzę, pomagając w kłopotach ludziom z miasta. Do Kentigerna przychodzili wszyscy – poeci, wieśniacy i księżniczki, a nawet królowe. W tamtych czasach żył król imieniem Roderick, który miał bardzo niemądrą żonę. Podarowała ona swój pierścionek zaręczynowy jednemu z ulubionych rycerzy (osobistemu strażnikowi). Rycerz ten też był dość głupi, ponieważ nosił ów pierścień na palcu.

Pewnego dnia podczas polowania król i rycerz postanowili odpocząć nad strumieniem i zasnęli pod drzewem. Król przebudził się pierwszy i zobaczył zaręczynowy pierścionek swojej żony na dłoni śpiącego. Zdjął go z palca, nie budząc rycerza, i wrzucił do potoku.

Nic nie powiedział rycerzowi, ale kiedy wrócił do domu, poprosił królową, żeby pokazała mu pierścień. Język stanął jej kołkiem w ustach i próbowała wymyślić kilka wymówek naraz, jak często czynią to ludzie, kiedy kłamią, starając się z czegoś wyplątać. Wreszcie powiedziała, że pierścień pewnie się gdzieś zawieruszył.

– No cóż – rzekł król srogo – mam nadzieję, że go znajdziesz, bo jeśli nie, jutro w południe zostaniesz zgładzona.

Królowa bardzo się zdenerwowała. Pomyślała, że to zbyt wielka kara jak na tak małe przewinienie. Przywołała do siebie rycerza i spytała go o pierścień.

– Wasza wysokość – odparł, jąkając się – zgubiłem go, polując wczoraj z królem.

A prawda była taka, że nie miał pojęcia, co się stało z pierścieniem.

Królowa chwyciła pelerynę i poszła do swojego przyjaciela biskupa. Może będzie w stanie jej pomóc. Lubił ją, nawet gdy postępowała niemądrze. Opowiedziała mu o wszystkim.

Kentigern westchnął. Ładne buty! Pomodlił się do Pana Boga, aby przebaczył królowej i pomógł jej wydostać się z tarapatów, gdyż chodziło o jej życie. Wtedy rozległo się pukanie do drzwi. Do środka wszedł wieśniak, przyjaciel Kentigerna z czasów, gdy mieszkał on nad rzeką Clyde. Człowiek ten chciał ofiarować biskupowi wielkiego łososia, którego złowił rankiem tego dnia.

– To miło z twojej strony! – rzekł biskup.

Królowa chciała, by się pospieszył i zajął jej sprawą, ale Kentigern dalej spokojnie rozmawiał z wieśniakiem, ponieważ nie chciał być nieuprzejmy.

– Wiesz co – powiedział – ta ryba jest zbyt duża jak dla mnie, tak więc dam ci połowę, żebyś zabrał dla swojej rodziny na kolację.

Kentigern wziął nóż, przeciął łososia na pół i co zobaczył? W samym środku ryby tkwił złoty pierścień królowej, cały i połyskujący. Rolnik zabrał swoją połowę łososia z radością, ponieważ były akurat urodziny jego syna, a biskup i królowa pospieszyli do pałacu.

Królowa położyła pierścień przed królem i obiecała, że już nigdy więcej nie spojrzy na nikogo poza ukochanym mężem. Król przebaczył żonie, ponieważ naprawdę ją kochał; był tylko trochę zbyt porywczy. Zaprosili Kentigerna na obiad i uczcili ów dzień pieczonym łososiem ze śmietaną i zielonym groszkiem oraz cytrynowymi babeczkami na deser.

Klemens

Pewnego razu żył sobie biskup Rzymu o imieniu Klemens (niektórzy powiadają, że był następcą Piotra). Jeśli ktoś zajrzy pod hasło „clement” w słowniku angielskim (lub „clemens” w łacińskim), zobaczy, że słowo to oznacza „łagodny” lub „litościwy” i Klemens taki właśnie był. Podobnie jak Feliks czy Dorota, starał się dawać świadectwo swej wiary w Chrystusa i wymykać się tym, którzy chcieli zabić go za jego pobożność. Często nie było gdzie się ukryć i chrześcijanie musieli liczyć się z możliwością ujęcia. Tak więc Klemens nie zdziwił się, kiedy go schwytano. Z jakiegoś powodu jednak cesarz Trajan nie rzucił go na pożarcie lwom, ani nie kazał ściąć, lecz zamiast tego zesłał na Krym. Klemens wiedział, że nigdy nie powróci do Rzymu, ale uświadomił sobie, że Bóg musi mieć dla niego jakieś zadanie do wykonania na tej nieznanej ziemi. Wielu przyjaciół wybrało się razem z biskupem, aby okazać mu swoje przywiązanie, tak więc Klemens miał towarzyszy, z którymi pracował w kamieniołomach przy wydobywaniu marmuru na Krymie.

Była to ciężka praca w kurzu i skwarze. Wszyscy bardzo cierpieli, ponieważ kończyły się zapasy wody. Gdyby byli Indianami, pewnie zatańczyliby, modląc się o deszcz. Oni jednak uklękli, a następnie, kołysząc się i pochylając głowy, prosili Boga o chłodną, czystą wodę, by mogli przepłukać gardła i zaspokoić pragnienie.

Kiedy tak się modlili, wyobrażając sobie łaskę Boga spadającą niczym deszcz, zza krzaku mirtu wyszła biała owieczka i trąciła Klemensa w ramię. Nigdy wcześniej nie widział tego zwierzęcia ani żadnej innej owcy w pobliżu, więc od razu pomyślał, że przysłał ją Bóg. Poszedł za owcą, która zaprowadziła go w pewne porośnięte trawą miejsce, znajdujące się pobliżu. Owca grzebała kopytkiem w ziemi, aż w końcu Klemens zrozumiał. Wziął łopatę oraz kilof i zaczął kopać z całych sił.

– Módlcie się dalej, przyjaciele! – zawołał do swych towarzyszy.

Po dwóch minutach z wykopanej dziury wytrysnął strumień. Wszyscy tam pobiegli. Obmywali twarze, pili wodę dużymi haustami i tańczyli w mokrych ubraniach. Kiedy Klemens odwrócił się, by podziękować owieczce, znikła bez śladu. Nie było jej ani przy krzaku mirtu, ani też nigdzie indziej.

Po tym wydarzeniu wielu innych niewolników uwierzyło w Chrystusa, o którym opowiadał im Klemens. Tak bardzo rozzłościło to cesarza, który sądził, że pozbył się już kłopotów z tym chrześcijaninem, iż rozkazał żołnierzom przywiązać do Klemensa kotwicę i wrzucić do morza, by nikt nie mógł go odnaleźć. Zwolennicy biskupa poszli go szukać i modlili się do Boga, aby ich prowadził. Kiedy stali na brzegu, morze cofnęło się o kilka mil i znaleźli ciało Klemensa. Leżało w marmurowej kaplicy, którą anioły zbudowały dla niego na dnie morza.

Na obrazach zwykle przedstawia się Klemensa z kotwicą. W pewnym kościele w Anglii znajduje się wiatrowskaz w kształcie kotwicy zamiast koguta na cześć tego Świętego. Kiedy jest pogodnie, warto pomyśleć o Klemensie i jego łagodności.

Krzysztof

Pewnego razu w Kanaanie żył sobie olbrzym o imieniu Offero. Nie był to po prostu człowiek pokaźnych rozmiarów, który jada za dużo deserów bananowych i frytek, ale prawdziwy wielkolud. Był nawet większy od filistyńskiego olbrzyma, którego Dawid zabił z procy.

Podobno miał dwanaście łokci wysokości (czyli około siedem metrów) – „był wielkiej postury i wyglądał groźnie”. Niektórzy powiadali, że z kudłatymi, zmierzwionymi włosami, które opadały mu na małe, przenikliwe oczy, przypominał złego psa. Bywał niegrzeczny i nieokrzesany, nikt więc nigdy nie powiedział mu tego wprost. Nikomu nie uśmiechało się zostać zgniecionym dłonią olbrzyma.

Z powodu swoich rozmiarów Offero pasował do wszystkiego jak wół do karety. Ale chyba mu się to podobało. Był wiejskim siłaczem i wykonywał różne dziwne prace, takie jak odciąganie drzew tarasujących drogi, przenoszenie stad wielbłądów, wyrąbywanie lasów i inne tego rodzaju rzeczy. Był więc bardzo przydatny dla okolicznych mieszkańców.

Choć nikt nie wiedział, co dzieje się w jego głowie porośniętej zmierzwionymi włosami, Offero stale nad czymś się zastanawiał. Wiedział, że jest bardzo silny i czuł, że mógłby lepiej to wykorzystać, zamiast tylko siedzieć w rodzinnej wiosce czy wałęsać po okolicy. Postanowił poszukać najpotężniejszego króla na świecie. Chciał go odnaleźć i mu służyć. Zapakował więc do plecaka kilka beczek jedzenia i wyruszył. Ludzie, którzy go znali, żałowali, że ich opuszcza. I nic w tym dziwnego. Kto miałby teraz przesuwać granitowe płyty, których nawet trzech mężczyzn na raz nie mogło ruszyć z miejsca? Offero podnosił je, nie napinając nawet mięśni.

Podróżował przez cztery miesiące, aż trafił do miasta, gdzie odbywał się akurat wielki festyn. Kiedy Offero spytał, co się dzieje, dowiedział się, że do miasta przybywa największy król na świecie, który ma otworzyć doroczny turniej. Offero poszedł do władcy i uklęknął przed nim, a ludzie rozpierzchli się, ponieważ wzniósł wokoło chmurę pyłu.

– Wasza wysokość – rzekł – podobno jesteś najpotężniejszym królem na świecie. A skoro ja jestem najsilniejszym człowiekiem, chciałbym ci służyć. Moglibyśmy razem zdziałać cuda.

Król był zaskoczony. Nie spodziewał się cenniejszego podarku. Nadał Offero tytuł Królewskiego Siłacza i wkrótce zaczął zatrudniać go przy budowie fos i zatykaniu masztów na szczytach zamków. Offero stał się częścią dworu i biedny kucharz musiał przygotowywać w nocy dwie uczty – jedną dla króla, jego rodziny i przyjaciół, a drugą dla olbrzyma.

Pewnego wieczora podczas wieczerzy przybył do zamku wędrowny śpiewak i spytał, czy może zabawić władcę i jego dworzan podczas kolacji. Król pomyślał, że przyjemnie posilać się przy muzyce, przybysz więc wyciągnął swoją harfę i zaczął grać. Śpiewał pieśni o niezwykłych i bohaterskich czynach.

Offero zauważył, że za każdym razem, kiedy śpiewak wypowiada pewne imię, król pochyla głowę, drży i żegna się, robiąc znak krzyża. W końcu bardzo zaciekawiony olbrzym spytał króla, czemu to robi, a ten wyszeptał:

– Boję się imienia księcia ciemności, króla zła, szatana! – I znowu się przeżegnał.

Offero poczuł się załamany. Jego król wcale nie był taki potężny, skoro bał się jakiegoś szatana. Olbrzym pomyślał więc, że musi go opuścić.

– Przykro mi, wasza wysokość – rzekł – ale jeśli szatan jest silniejszy od ciebie, muszę go odnaleźć i jemu zaofiarować swą służbę.

I Offero znowu wyruszył w drogę, aby znaleźć doskonałego pana.

Po trzydniowej wędrówce napotkał grupę brudnych i hałaśliwych, groźnie pomrukujących mężczyzn, którzy drapali się i spluwali dookoła. Pośrodku nich, na czarnym koniu o przerażającym wyglądzie siedziała ciemna postać odziana w czarną zbroję i hełm. Człowiek ten spojrzał na Offero i uciszył swoich towarzyszy.

Olbrzym zbliżył się do niego.

– Jesteś szatanem? Szukam najpotężniejszego władcy na świecie. Czy to ty?

Szatan uśmiechnął się. Czekał na olbrzyma od trzech dni.

– Twoje poszukiwania dobiegły końca, Offero. Jestem największym władcą ziemi, nieba i całego wszechświata. Przyłącz się do mnie! Nie potrzebuję nikogo, ale ty możesz mi się przydać, jeśli chcesz.

Tak więc Offero, szatan i banda wyjących, złorzeczących i śmiejących się odrażająco mężczyzn wyruszyli razem w drogę. Po przejściu niewielkiej odległości doszli do rozdroży. W miejscu, gdzie rozchodziły się drogi na prawo i lewo, stał krzyż zrobiony z dwóch konarów, pozostawiony tu przez jakiegoś pielgrzyma. Gałęzie były połączone ze sobą za pomocą kory. Szatan przystanął i zasłonił się dłonią. Zgiął się wpół, jakby nagle oślepł, a jego koń cofnął się, tocząc pianę z pyska.

– Szybko – zawołał szatan do swoich towarzyszy – idźmy inną drogą, żebyśmy nie musieli patrzeć na tę przeklętą rzecz!

Offero był wielce zdziwiony. Najpotężniejszy władca wszechświata przestraszył się dwóch kawałków drewna? Śmiało podszedł do szatana i spytał, czemu zachowuje się w ten sposób.

– Na krzyżu umarł Syn Boży i wy, głupi ludzie, nigdy już nie będziecie moimi niewolnikami. Nienawidzę tego, bo moc krzyża jest potężniejsza od mojej!

– W takim razie – odparł Offero – muszę cię opuścić i odnaleźć tego Boga, którego tak się boisz.

I znowu wyruszył w drogę.

„Gdzie jesteś, Boże?” – zastanawiał się Offero, szukając pod każdym drzewem, ale nikogo nie mógł znaleźć. Podniósł jakiś głaz i zaskoczony dojrzał staruszka w brązowej szacie, który siedział, wygrzewając się w słońcu.

Oferro zapytał pustelnika, ponieważ nim właśnie okazał się starzec, czy wie, gdzie można znaleźć Boga.

– Oczywiście – odparł pustelnik, mrużąc oczy przed słońcem.

– Gdzie On jest? – zawołał uradowany Offero.

– Najpierw musisz pościć i modlić się – odparł eremita.

– Co masz na myśli? Co to znaczy „pościć i modlić się”? – dopytywał się Offero. Nie rozumiał tylu rzeczy.

Pustelnik był wiekowym mędrcem i doszedł do wniosku, że Offero nie jest gotów na takie rzeczy, rzekł więc:

– Można także odnaleźć Chrystusa, służąc innym. To niełatwa, ale pewna droga. Kilka mil stąd płynie rwąca rzeka, pełna bystrzy, wirów i głębokich dołów. Można ją przejść jedynie w lecie, kiedy wody płyną spokojniej. Ludzie zaoszczędziliby sobie wielu mil okrężnej drogi, gdyby mogli przedostawać się przez rzekę. Mój wielki bracie, czy mógłbyś zostać przewoźnikiem i wykorzystać swoje wielkie ciało, żeby pomagać innym przedostawać się na drugi brzeg?

Offero roześmiał się. Co za łatwa praca! Zupełnie jak dziecinna zabawa. Czyż nie jest najsilniejszym człowiekiem na świecie? Służba u nowego pana wydawała mu się niemal zbyt prosta.

Podziękował pustelnikowi i poszedł nad rzekę. Zbudował małą chatkę na brzegu, w której zamieszkał. Była niewielka jak dla Offero, ale pustelnik mógłby się w niej przechadzać. Przez całe dnie olbrzym przenosił z jednej strony rzeki na drugą ludzi, jeźdźców na koniach, kobiety z dziećmi i koszami bakłażanów. Ściął drzewo i podpiera ł się nim w wodzie jak laską. Od ciągłego przebywania w rzece i na słońcu, stał się twardy i gładki.

Przyglądał się twarzom ludzi, którym pomagał. Który z nich to Chrystus? Czy przybędzie w królewskich purpurowych atłasach wraz z orszakiem? Trzeba będzie przenieść Go bardzo ostrożnie, aby woda nie zmoczyła Mu szat. Wtedy Chrystus doceni umiejętności olbrzyma i powie: „Chodź, Offero. Czekałem na ciebie. Nie musisz już dalej szukać”.

Pewnego wieczora o zmroku, zanim na niebie pojawiły się gwiazdy, ptaki zaczęły śpiewać swoje nocne pieśni, a wiatr lekko poświstywać w gałęziach, Offero usłyszał cichy głosik i poczuł, że ktoś szarpie go za nogę.

– Co to? Czyżby to jakiś komar do mnie przemawiał?

Spojrzał w dół, aby strząsnąć owada, i ujrzał małe dziecko, które spoglądało na niego łagodnymi oczami i rzekło:

– Offero, Offero, czy przeniesiesz mnie przez rzekę? Jestem sam i potrzebuję twojej pomocy.

Offero zaśmiał się radośnie. Nic łatwiejszego!

– Oczywiście, maluszku. Będziesz na drugim brzegu, zanim się obejrzysz. Wskakuj mi na ramiona. Choć jesteś tak mały, że pewnie wystarczy jedno ramię!

Podsadził dziecko i wszedł do wody ze swoim lekkim jak piórko bagażem. Nagle fale zaczęły rosnąć, wiry kręcić się coraz szybciej, a woda podniosła się wysoko, omal nie przewracając olbrzyma. Dziecko coraz bardziej ciążyło mu na ramieniu. Po raz pierwszy w życiu Offero przestraszył się, że nie zdoła przenieść kogoś przez rzekę.

Ledwie dotarł na drugi brzeg, chwiejąc się ze zmęczenia, poprosił dziecko, by zeskoczyło mu z pleców. Położył się na ziemi i spojrzał na chłopca, który uśmiechał się do niego, skąpany w złocistym świetle.

– Drogi Offero – rzekł malec – przeniosłeś Tego, którego szukałeś, i wszystkie troski i grzechy świata, jakie wziął na siebie. Bardzo cieszy mnie twoja praca! Od teraz nie będziesz już nazywał się Offero, lecz Krzysztof, co oznacza „niosący Chrystusa” (1).

Po tych słowach dziecko znikło, a Krzysztof ukląkł i pocałował ziemię w miejscu, gdzie przed chwilą stało. Znalazł wreszcie doskonałego pana.

Krzysztof miał bardzo szczególny dar. Nie potrafił pisać wierszy, rozszczepiać atomu ani stepować. Umiał tylko posługiwać się swoją siłą, aby pomagać Chrystusowi dźwigać świat. I robił to!

Czyni to nadal. Wezwij go, kiedy będziesz musiał przenosić góry (lub choćby tylko wynieść śmieci albo znieść niesprawiedliwe oskarżenie). Wtedy twój ciężar stanie się lekki jak piórko.

Ethel Pochocki

(1) Imię Krzysztof to po angielsku Christofer lub Christopher. Greckie słowo „Christophoros” oznacza „noszący Chrystusa”, „wyznający Go”.

Powyższy tekst jest fragmentem książki Ethel Pochocki Dawno, dawno temu. Opowieści i legendy o świętych.