Rozdział siódmy. Eugenika. Niepodjęte wyzwanie

Doktor Saleeby uczynił mi zaszczyt, wspominając o mnie w jednym ze swoich przemówień. Stwierdził, że nawet ja, gdybym miał upośledzonych umysłowo przodków, mógłbym spłodzić jedynie upośledzone umysłowo dziecko. Na co odpowiem, po pierwsze, że on nie mógłby spłodzić upośledzonego umysłowo dziecka. Cały nasz spór polega na tym, że wspomniane wyrażenie nie odnosi się do niczego konkretnego i obiektywnego. Istnieje coś takiego jak obłęd, który zawsze można było wskazać. Ale upośledzenie umysłowe to nowe sformułowanie, pod które można podciągnąć każdego. Współczesnym ludziom trzeba koniecznie uświadomić ten podstawowy i oczywisty błąd w stosowaniu statystyk. Muszą zrozumieć, że na nic się zdadzą dokładne liczby, jeśli odnoszą się do niedokładnego pojęcia. Jeśli powiem: „W Acton mieszka pięciu głupców”, to chociaż żaden matematyk nie sprawi, że pięć będzie tym samym co sześć lub cztery, z całą pewnością nie przeszkodzi to nikomu znaleźć w Acton paru głupców więcej. Otóż upośledzenie umysłowe, tak jak głupota, to pojęcie różniące się od obłędu w pewien zasadniczy sposób: w pewnym sensie odnosi się do wszystkich ludzi, w innym do większości, w jeszcze innym do bardzo wielu i tak dalej. To tak, jak gdyby doktor Saleeby miał powiedzieć: „Próżność jest niewątpliwie dziedziczna. Na przykład pani Jones bardzo przejmuje się krytycznymi uwagami na temat swoich sonetów, a jej córeczka ubrała się w nową sukienkę i patrzy w lustro. Eksperyment zakończony, dowód jest kompletny. W pierwszym pokoleniu mamy artystyczny temperament – czyli próżność, a w drugim ubrania – też próżność”. Moglibyśmy odpowiedzieć: „Przyjacielu, wszystko próżność i pogoń za wiatrem – zwłaszcza jeśli ktoś musi słuchać twojego ulubionego rodzaju logiki. To oczywiste, że wszyscy ludzie się cenią i że w tej ocenie jest element słabości, bo nie jest to osąd odwiecznej sprawiedliwości. Jaki pożytek z odkrycia u niektórych ludzi czegoś, co jak nam podpowiada rozum, musi być u wszystkich?”.

W tym miejscu dobrze będzie na chwilę się zatrzymać, by uniknąć możliwego nieporozumienia. Nie chodzi mi o to, że w praktyce nie da się wyróżnić takiego czy innego ekscentrycznego lub pośredniego typu, do którego mogłoby znakomicie pasować wyrażenie „upośledzony umysłowo”, odnoszące się do rzeczywistego, choć nieuchwytnego stanu rzeczy. Tak samo możemy mówić, i mówimy, że ta czy inna osoba jest „szaleńczo próżna” i wcale nie chcemy, by weszli dwaj strażnicy i ją wyprowadzili. Proszę jednak, by czytelnik zawsze pamiętał, że mam na myśli nie słowa używane w rozmowach czy powieściach, ale słowa, które będą i są używane w nakazach, zaświadczeniach i ustawach parlamentarnych. Różnica między nimi jest całkiem jasna i praktyczna. Polega na tym, że w rozmowie lub powieści dąży się do znalezienia jak najbardziej obrazowego słowa, by można było rozpoznać i, mówiąc literacko, powiesić właściwego człowieka. Ale w interesie władzy i urzędników nie jest wcale zawsze wieszanie właściwego człowieka. To, że często naciąga się paragraf, aby kogoś oskarżyć, jest właśnie argumentem za niezmiennymi prawami i wolnymi instytucjami. Nie chodzi mi o to, że nigdy nie spotkałem osoby, którą można by raczej nazwać upośledzoną umysłowo niż obłąkaną. Chodzi mi o to, że jeśli będę chciał wywłaszczyć bratanka, usunąć rywala, uciszyć szantażystę albo pozbyć się natrętnej wdowy, to z logicznego punktu widzenia nic nie stoi na przeszkodzie, by nazwać ich ociężałymi umysłowo. A im mniej konkretny będzie zarzut, tym trudniej będzie się przed nim bronić.

Jak już mówiłem, nie trzeba zaprzeczać istnieniu dziedziczności, by sprzeciwiać się takiemu ustawodawstwu, tak jak nie trzeba zaprzeczać istnieniu świata duchowego, by sprzeciwiać się pladze palenia czarownic. Przyznaję, że może istnieć coś takiego jak dziedziczne upośledzenie umysłowe, wierzę też, że istnieje coś takiego jak czary. Jeśli wierzę, że istnieją duchy, to rozum zmusza mnie, bym założył, że prawdopodobnie istnieją też złe duchy. Jeśli wierzę w złe duchy, to rozum zmusza mnie, bym założył, że niektórzy ludzie, zadając się z nimi, stają się coraz bardziej źli. To wszystko jest zwykłym racjonalizmem; natomiast przesąd (to znaczy nierozumne przerażenie) pojawia się u osoby, która dopuszcza istnienie aniołów, ale zaprzecza istnieniu diabłów. Przesąd pojawia się u osoby, która dopuszcza istnienie diabłów, ale zaprzecza, by istnieli ich czciciele. Z pewnością jednak byłbym przeciwny wszelkim poszukiwaniom czarownic, z prostego powodu, który jest kluczem do całego tego sporu. Powód jest taki, że czym innym jest wierzyć w wiedźmy, a czym innym wierzyć w poszukiwaczy wiedźm. Mam więcej szacunku dla ludzi polujących kiedyś na czarownice niż dla eugeników prześladujących wioskowego idiotę, ponieważ polujący na czarownice, zgodnie z własnym przekonaniem, podejmowali ryzyko. Wiedźmy nie były ociężałe umysłowo; wręcz przeciwnie – były złymi mesmerystkami dzierżącymi władzę nad żywiołami. Wiele polowań na wiedźmy, słusznych lub nie, było dla biorących w nich udział wieśniaków szlachetnym i powszechnym powstaniem przeciw potężnej duchowej tyranii. Wiemy jednak, że przerodziły się one w zaciekłe i nikczemne prześladowania słabych lub starych, a ostatecznie w wojnę przeciwko nim. Polujący na czarownice skończyli tam, gdzie eugenicy zaczynają.

Mówiąc, że wierzę w wiedźmy, ale nie w polujących na nie, przedstawiłem w pełni swoje stanowisko na temat eugenicznej koncepcji dziedziczności – owej niedopracowanej filozofii lęków i omenów, klątw, dziwnej cykliczności, ciemności i fatum – która głoszona dzisiaj ludzkości jest często jeszcze bardziej nieludzka niż czary. Nie zaprzeczam istnieniu tego ciemnego elementu. Twierdzę tylko, że jest ciemny, czy też, mówiąc inaczej, że jego najbardziej niestrudzeni badacze poruszają się po omacku. Doktor Karl Pearson nie wzbudzi we mnie większego zaufania, nawołując do tropienia dziedziczności, niż gdyby nawoływał do tropienia herezji. Jestem całkowicie gotów przedstawić powody, dla których tak myślę. Sądzę, że każda racjonalna osoba, kiedy się nad tym zastanowi, będzie myśleć tak samo. Otóż można mówić o dwóch rodzajach znajomości lub nieznajomości tematu. Na przykład znam arytmetykę, bo wiem, co to jest, chociaż nie jestem z niej dobry. Znam ją na tyle, by dostrzec niedorzeczność stwierdzenia: „Nie powinno się mówić o tak wulgarnym ułamku w obecności dam” albo: „Mam nadzieję, że ta jednostka jest unionistyczna”. Jako arytmetyk nie wiem prawie nic na temat arytmetyki, ale znam swój temat; rozpoznaję go z daleka. Istnieje też inny rodzaj człowieka, taki jak doktor Karl Pearson, który z pewnością posiada rozległą wiedzę w swojej dziedzinie i żyje w gęstym gąszczu faktów dotyczących pokrewieństwa i dziedziczności. Ale przeszukiwanie gęstwin to zupełnie co innego od wyznaczania granic. Te dwa zajęcia zazwyczaj angażują dwa bardzo różne typu umysłowości. Szczerze wątpię, czy królewski astronom napisałby najlepszy esej na temat związków astronomii z astrologią. Wątpię, czy prezes Towarzystwa Geograficznego podałby najlepszą definicję i historię słów „geografia” i „geologia”.

Dotyczy to zwłaszcza badaczy dziedziczności, którzy rozumieją wszystko, co dotyczy ich dziedziny, ale nie znają jej zakresu. Jak przypuszczam, urodzili się i wychowali w tej gęstwinie faktów i naprawdę ją badają, nigdy nie dochodząc do jej granic. Innymi słowy, zgłębiają wszystko, nie wiedząc, co zgłębiają. Nie zamierzam jednak udzielić im odpowiedzi na to pytanie, polegając wyłącznie na sobie. Jak się za chwilę okaże, przywołam świadectwo wielkiego człowieka, który sam zajmował się zagadnieniem dziedziczności. Przedtem jednak chcę zwrócić uwagę na to, że temat ten jest (dla tych, którzy dostrzegają jego granice) rodzajem trójkąta. Ograniczają go z trzech stron trzy fakty. Po pierwsze, dziedziczność niewątpliwie istnieje, bo inaczej nie byłoby rodzinnych podobieństw, a każda matka mogłaby niespodziewanie wydać na świat małego Murzynka. Po drugie, nawet proste dziedziczenie nigdy nie będzie proste. Jego złożoność jest dosłownie niezgłębiona, ponieważ wchodzą tu w grę miliony nieprzewidywalnych czynników. Nigdy nie jest to prosta dziedziczność, bo z chwilą, kiedy ktoś zaistnieje, zaczyna doświadczać. Po trzecie, owe niezliczone wpływy i natychmiastowy zalew doświadczeń łączą się w sposób całkowicie niepowtarzalny. Jest to połączenie, które naprawdę łączy. Już nigdy nie będzie można go cofnąć, nawet w dzień sądu ostatecznego. Dwoje całkowicie różnych osób staje się w najbardziej świętym, wzniosłym i niezaprzeczalnym sensie jednym ciałem. Jeśli złotowłosa skandynawska dziewczyna poślubiła bardzo śniadego Żyda, jej rodzina może sobie mówić, ile chce, że dziecko ma nos albo oczy matki. Jeśli jednak krewni spojrzą dalej niż czubek nosa matki, nie będą tacy pewni, czy czarnowłosy Beduin nie jest obecny w każdym rysie i w każdym calu.

Takie są więc trzy podstawowe fakty dotyczące dziedziczności: że istnieje; że jest subtelna i złożona z milionów elementów; że jest prosta i nie może być z powrotem na nie rozłożona. Spróbujmy wyobrazić sobie, że w zupie jest wino. Nie wiemy, ile jest w niej win, bo nie wiemy, ile jest win na świecie. I nigdy się nie dowiemy, bo wszyscy chemicy, kucharze i ludzie o zdrowym rozsądku powiedzą nam, że składu tej zupy nie da się chemicznie zanalizować. Jest to bardzo zasadne porównanie do dziedzicznego elementu w ludzkiej duszy. Można na wiele sposobów przekonać się, że w zupie jest wino, na przykład nagle rozpoznając w niej smak szczególnie lubianego wina. To tak, jakby nagle zobaczyć na młodej twarzy obraz przodka. Ale nawet wówczas nie można być pewnym, czy nie jest to tylko jedno wino pośród wielu innych nieznanych gatunków wina, czy też jeden znany przodek wśród miliona nieznanych. Można też upić się zupą, co obrazuje tych, którzy twierdzą, że ku grzechowi i śmierci skłania ich dziedziczne fatum. Ale nawet wtedy pijak nie może być pewien, że to za sprawą zupy.

Te fakty dotyczące dziedziczności widzi każdy. Ich efekt jest taki, że wszystko da się nimi udowodnić. Jeśli dziecko ma nos (lub nosy) rodziców, może tak być na skutek dziedziczności, lecz jeśli jego nos jest inny, może tak być również na skutek dziedziczności. Nie musimy lekceważyć dziedziczności dlatego, że dwa pokolenia się różnią, ale wcale nie musimy traktować jej ani trochę poważniej dlatego, że dwa pokolenia są do siebie podobne. Dziedziczność występuje, ale nie wiemy kiedy i w jakich proporcjach i wiedzieć tego nie możemy.

Tu właśnie ujawnia się wyraźna różnica między zadaniem doktora Saleeby’ego i moim. Do niego należy badanie ludzkiego zdrowia i chorób w ogólności, w duchu bardziej lub mniej mądrych domysłów. To całkiem naturalne, że tu i ówdzie uwzględnia dziedziczność, tak jak człowiek wspinający się na szczyt albo żeglujący łodzią uwzględnia pogodę, nawet sam się nad tym nie zastanawiając. Zupełnie inna postawa obowiązuje każdego skrupulatnego człowieka piszącego o prawach, które należałoby wprowadzić albo o tym, jak należałoby rządzić państwami. Wszyscy wiemy, jak oczywistym faktem jest morderstwo, a jednak bardzo trudno nam rozstrzygnąć o winie mordercy. Wszyscy wiemy, jak nieskomplikowanym czynem jest kradzież, a mimo to bardzo trudno jest skazać i ukarać bogatych piratów biznesu, którzy kradną najwięcej. Kiedy pomyślę, jak okrutne i nieporadne potrafi być prawo – nawet w odniesieniu do rzeczy tak starych i oczywistych jak dziesięć przykazań – po prostu nie potrafię wyobrazić sobie, jak ktokolwiek odpowiedzialny mógłby zaproponować uchwalanie praw opartych na naszej fragmentarycznej wiedzy o dziedziczności.

Jednak mimo że muszę przedstawić tę sprawę w należytym porządku logicznym, to wydaje mi się, że ta jej część została rozstrzygnięta, i to rozstrzygnięta w iście mistrzowski sposób przez kogoś, kto ma nieskończenie większe niż ja prawo do wypowiadania się na jej temat. Nasza prasa ma chyba wielki talent do przyczepiania ludziom niewłaściwych etykiet i kierowania pod ich adresem niewłaściwych pochwał i obelg. Ludzie mówią na przykład o Bernardzie Shaw jako o niesfornym, puszczającym oko Pierrocie, podczas gdy jest on ostatnim wielkim purytaninem i naprawdę wierzy w bycie poważanym; podobnie (si parva licet (1) itd.) mówią o moich paradoksach, podczas gdy cały czas głoszę, że truizmy są prawdą. Tak samo wielka rzesza czytelników gazet wbiła sobie do głowy, że pan H. G. Wells jest agresywnym i strasznym eugenikiem w wielkich okularach, który chce nas wszystkich wcisnąć pod metaliczne mikroskopy i pociąć metalicznymi narzędziami. Tymczasem panu Wellsowi daleko do wyrazistych poglądów; przeciwnie, zazwyczaj jest za mało wyrazisty. Jest absolutnym mistrzem, gdy chodzi o wyczuwanie atmosfery albo otwieranie nowych horyzontów, ale jego odpowiedzi są bardziej mgliste niż pytania. O jego książkach można powiedzieć wszystko oprócz tego, że się zamykają. Daleko mu do eugenika, który chce powstrzymać ludzi przed rozmnażaniem się. On sam nie potrafi nawet powstrzymać kropek na końcu zdań. Nie jest wystarczająco eugeniczny, by powstrzymać je przed rozmnażaniem się i przechodzeniem w wielokropki.

Nie to jest jednak ten wyraźny błąd, o którym mówiłem. Prawdziwy polega na czym innym. Pan Wells zasługuje z przeróżnych powodów na korony i girlandy medali. Gdybym jednak, z przyczyn oszczędności publicznych, był zmuszony ograniczyć się do wręczenia mu tylko jednego medalu ob cives servatos (2), wyróżniłbym go jako eugenika, który zniszczył eugenikę. Wszyscy mówili o nim, słusznie lub nie, jako o eugeniku. W przeciwieństwie do mnie z pewnością posiada przygotowanie i rodzaj kultury konieczne, by rozważać to zagadnienie w sensie biologicznym, a nie ogólnym i moralnym. Skutek był taki, że w świetnej książce Mankind in the Making, gdzie, jak można się było spodziewać, podjął ten problem, rzucił eugenikom intelektualne wyzwanie. Moim zdaniem jego argument jest nie do obalenia, a przynajmniej nikt nie podjął się na niego odpowiedzieć. Nie twierdzę, że żaden eugenik nie pisał na ten temat, bo nie da się czytać wszystkiego, zwłaszcza dzieł eugeników. Twierdzę natomiast, że czołowi eugenicy piszą tak, jak gdyby to wyzwanie nigdy nie zostało rzucone. Rękawica wciąż leży na ziemi.

Oddawszy sprawiedliwość tej idei, pozwolę sobie skrótowo ją przedstawić. Pan Wells stwierdził, że nie można mieć pewności co do dziedziczenia zdrowia, ponieważ zdrowie nie jest jakością. Nie jest czymś takim, jak ciemny kolor włosów albo długość kończyn. Jest związkiem, równowagą. Na przykład wysoki i silny mężczyzna nie może być zbyt wysoki jak na swoją siłę, jeśli ma pozostać silny. Zdrowy, krwisty facet nie może być zbyt krwisty, jeśli ma być zdrowy. Serce, które będzie silne dla karła, będzie za słabe dla olbrzyma; system nerwowy, który zabije człowieka obarczonego jakąś chorobą, podtrzyma go do dziewięćdziesiątki, jeśli ten nie będzie cierpiał na ową chorobę. Co więcej, ten sam system nerwowy może zabić go, jeśli jego organizm będzie posiadał w nadmiarze jakąś inną, pozytywną cechę. Najwyraźniej istnieją różnego rodzaju zdrowi ludzie, więc jest oczywiste, że jeśli połączymy dwie osoby, to dwie niedobrane harmonie mogą stworzyć dysonans. Jest oczywiste, że zrodzenie udanego potomstwa jest tak samo pewne jak uzyskanie udanej melodii przez jednoczesne granie dwóch pięknych utworów na tym samym fortepianie. Jeszcze bardziej wątpliwa jest kwestia urody, o której tak wiele rozprawiają eugenicy. Jeśli pobierze się dwoje pięknych osób o orlich nosach, ich dziecko może okazać się gnomem o nosie przypominającym dziób papugi. Znam nawet tego rodzaju przypadek. Eugenik ma określić wynik połączenia nie dwóch stabilnych, ale dwóch pozostających w chwiejnej równowadze jakości.

To jest właśnie ten interesujący wniosek. To na podstawie takiego stopnia wiedzy każe się nam porzucić powszechną moralność ludzkości. Kiedy już powstrzymamy mężczyznę przed poślubieniem nieszczęsnej kobiety, którą kocha, kiedy już znajdziemy dla niego inną, niesłychanie zdrową kobietę, której wcale nie kocha – nawet wtedy nie będziemy mieć żadnego logicznego dowodu, że skutek nie będzie tak samo potworny i niebezpieczny jak wówczas, gdyby zachował się jak człowiek honoru.

Gilbert Keith Chesterton

(1) (Łac.) Si parva licet componere magnis – „Jeśli godzi się porównywać rzeczy małe z wielkimi”.

(2) (Łac.) „Za ocalenie obywateli”.

Powyższy tekst jest fragmentem książki Gilberta Keitha Chestertona Eugenika i inne zło.