Rozdział siódmy. Dwa małe krokodyle. Mistyczne Ciało Chrystusa

„Mamusiu, zobacz, jestem krokodylem!” – krzyczy Mati, chodząc na czworaka i wydając niepokojące odgłosy. „Uważaj, zaraz cię ugryzę!” Jasio, który siedzi mi na kolanach i trzyma gazetę do góry nogami próbuje naśladować tatę, jak czyta na głos. Przerywa swoje zawodzenie, żeby z pewną dezaprobat ą spojrzeć na dziecinne zabawy swojego starszego brata, i patrzy na mnie uroczo, jakby chciał powiedzieć: „Co też my, ludzie rozsądni, poczniemy z tym wariatem?”. Jednak tyle hałasu i zamieszania jest zbyt pociągające. Jaś ześlizguje się z moich kolan i dołącza do brata, tak jakby znał się na krokodylich zwyczajach równie dobrze, co Mati, który przerabiał już ten temat w przedszkolu.

Co za widok – dwóch chłopców, to skomlących, to chrząkających czołga się po podłodze, starszy prowadzi, młodszy próbuje naśladować swego przywódcę przez kilka chwil, potem rzuca się na kocyk i aż piszczy z radości że może tak cudownie bawić się z bratem. Jak trafnie ujął to Psalmista: „jak dobrze i miło gdy bracia mieszkają razem” (Ps 133).

Jacy moi synowie są od siebie różni: Mati, sportowiec i artysta, świetny rowerzysta i budowniczy, z oczami zielonymi po tacie, długimi nogami i rączkami; Jasio, myśliciel i człowiek czynu, ten, który widzi dalej, porządnicki, zabawna kopia swego taty, z szerokimi barkami, ciałkiem niewielkich rozmiarów i okrągłą główką, ale o ciemnych oczach mojej siostry nieoczekiwanie błyszczących spod grzywy blond kosmyków. Jakie to niesamowite, że obaj mają tego samego tatę i mamę, w ich żyłach płynie ta sama mieszanka irlandzkiej, angielskiej, francuskiej i niemieckiej krwi, a jednak są tak od siebie różni od pierwszych lat życia… Chciałoby się mieć dziesiątki dzieci, chociaż po to, żeby się przekonać, jakie by były.

A pomyśleć tylko o wszystkich dzieciach na tym osiedlu, w tym mieście, kraju, miliony dzieci na całym świecie. Wszystkie należą do rodzaju ludzkiego, wszystkie mają wspólnego przodka, Adama, a jednak Bóg chciał, by każde było inne. Stworzył każde na odrębny sposób, by kochało Go i służyło Mu we własny, szczególny sposób, właściwy tylko i wyłącznie tej jednej osobie. Każde z nich jest odbiciem Jego Syna, by szło w jego ślady w ten jedyny, wyjątkowy sposób. Każde z nich odnajdzie w Nim wieczną szczęśliwość, każde na swój sposób będzie radować się życiem Bożym, przez co niebo pełne będzie nieskończonej, różnorodnej radości… Cóż za przejmująca myśl. Prawdziwie, „według swej mądrości rozmnożyłeś potomstwo synów swoich”.

Co jeszcze bardziej niewiarygodne, Bóg stworzył tych dwóch chłopców, i wszystkie inne istoty ludzkie przed nimi i po nich, by byli różni, by każdy stanowił indywidualność, z własnym charakterem i przeznaczeniem. Ale stworzył nas także zależnymi od siebie nawzajem, byśmy byli złączeni ze sobą w jedności Mistycznego Ciała Chrystusa. On dał nam życie z jednego źródła, Adama, pragnie, byśmy zajmując sobie przypisane miejsce w świecie, służyli sobie nawzajem i pomagali sobie osiągnąć pełnię jego życia w cudownej współzależności członków Mistycznego Ciała. Tych dwóch chłopców, tak jak miliony małych chłopców i dziewczynek na całym świecie, miliony ludzi w przeszłości, przyszłości i dziś, wszyscy stworzeni by kochać i służyć Bogu, by pomagać sobie nawzajem żyć w Chrystusie, budować Mistyczne Ciało Chrystusa, uzyskać pełnię Tego, który wypełnia każdego. Wielka tajemnica różnorodności i jedności, a my mamy jej miniaturowy obraz w naszych chłopcach, we własnym domu, naszym małym Kościele.

Jasio zaczyna strasznie krzyczeć.

„Mati, co się stało?”

„Mamusiu, idę do mojej kryjówki, ale nie chcę, żeby mały ze mną szedł, bo jeszcze go ugryzę.”

„Ale to nie powód, żeby go bić. Pozwól mu iść ze sobą, bądź dobrym krokodylkiem.”

„Ale on jest za mały.”

„A nie mógłby być małym krokodylem?”

Trzymam Jasia, który wierci się, żeby tylko dołączyć do brata, albo zacząć od nowa wrzeszczeć.

„No dobra” – poddaje się Mateusz. „Chodź, Jasiu.”

Mały krokodylek znika pod stołem w ślad za dużym i wzdycham z ulgą. Nie na długo. Zaraz dochodzi do przepychanki, słyszę krzyki Jasia. „Co znowu?”

„Jasio znalazł moją piłkę, mamusiu, i nie chce mi jej oddać.”

„Ale to on ją znalazł, prawda?”

„No tak, ale ona jest moja i jej potrzebuję.”

(Od każdego według możliwości, każdemu według potrzeb.)

„Daj mu się chwilę pobawić, Mati, zaraz będzie twoja kolej.”

„Ale, mamusiu…”

„Żadne ale, bo zabiorę piłkę i żaden nie będzie się bawił, jeśli nie potraficie się podzielić.”

Czyżby to miało być jedno z tych popołudni? Niektóre dni wydają się być nieustannym, beznadziejnym pasmem upominań: „Nie, nie wolno bić brata, Mati… Jasiu, zostaw Mateusza w spokoju, to są jego klocki” i chyba to będzie taki dzień. Jakże często nasz „mały Kościół” przypomina te mniej chwalebne momenty w historii Kościoła, a nie wewnętrzne piękno Królewskiej córki.

Jasio wynurza się cały potargany spod stołu, triumfująco trzymając piłkę. Teraz krzyczy Mati: „Mamusiu, on nie chce mi oddać mojej piłki”. Jasio rzuca mi piłkę na kolana i patrzy wyczekująco.

„Wychodź Mati, pobawimy się nią razem.”

„Nie, ja chcę sam…”

„No to znajdź inną piłkę, a my ci damy tę.”

Wszystkie fundamentalne kwestie praw majątkowych, własności prywatnej i dóbr wspólnych, wszystkie społeczne i ekonomiczne problemy ludzkości pojawiają się w pomniejszonej skali na arenie naszej małej rodziny. Pewnie musi tak być, inaczej życie rodzinne nie byłoby poligonem przed rozpoczęciem samodzielnego życia w społeczności ludzkiej, życia we wspólnocie Mistycznego Ciała Chrystusa. Ale ile to kosztuje rodziców!

O ileż łatwiej byłoby wychowywać dzieci gdyby nie było żadnego grzechu pierworodnego. Wówczas nie chciałyby koniecznie czegoś, co akurat trzyma ktoś inny, albo akurat tej jedynej rzeczy w całym domu, której im nie wolno ruszać. Wówczas bracia pałaliby do siebie braterską miłością przez cały czas, nawet gdy mają cztery lata i półtora roku. A wówczas w domach, społecznościach, narodach i na całym świecie wszyscy rozwijaliby własne i cudze talenty, budowaliby cywilizację na Bożą chwałę i dla dobra ogółu, zamiast zajmować się tym, co wyprawiają dzisiaj.

Mati niechętnie wraca z wielką piłką plażową, którą mamy się bawić z Jasiem, chwyta swoją piłeczkę i odchodzi naburmuszony do kuchni, odbijając o podłogę swoją własność. Rzucam dużą piłką do przedpokoju, a Jasio goni ją uradowany. Ledwo potrafi ją chwycić, ale w końcu podnosi ją i wraca, kierując się mniej więcej ku mamie. „Tak, ślicznie, chodź do mnie i… łap!” Stoi z nogami szeroko rozstawionymi, oczy błyszczące od podniecenia. „Oooo, pudło.” Ale oto i Mateusz, odechciało mu się dąsać. Chęć zabawy z nami szybko okazała się większa niż potrzeba posiadania piłki tylko dla siebie. „Jasiu, rzuć piłkę do brata.” Jaś jest zachwycony.

„Ja potrafi ę rzucać lepiej od niego, prawda mamusiu?” – pyta Mateusz, chcąc odbudować swoją pozycję w naszej małej grupie.

„Tak kochanie, ale tak powinno być. Jesteś od niego dużo starszy. Teraz ty pokaż mu, jak ma rzucać.”

Jaka długa droga ciągnie się od nauki dzielenia się zabawkami czy pogodnego kończenia swych dąsów, do osiągnięcia pełni bezinteresownego ofiarowania się Bogu i widzenia Chrystusa w każdym bliźnim, jak powinien każdy dojrzały chrześcijanin. Czasami cała ta robota z rodzicielstwem wydaje się po prostu zbyt trudna. Kim jestem, ja, która jeszcze nie nauczyłam się z miłością służyć Bogu obecnemu w innych ludziach, żeby uczyć tego moje dzieci? Skoro często tracę cierpliwość w te trudniejsze dni, gdy nic nie jest w stanie nas zadowolić, jak mogę oczekiwać, że moje dzieci nauczą się miłości bliźniego? Oj, coś gra w piłkę nie idzie dziś chłopcom za dobrze. Mati zaczyna się nudzić, i wcale mu się nie dziwię. Co ja z nimi pocznę do czasu gdy tata wróci z pracy?

Ale Jaś nagle zapomina o istnieniu piłki. Leży na brzuszku, rozpaczliwie próbując wyciągnąć coś spod kanapy. „Mamusiu, zobacz, co znalazł. Dzwoneczki!” No pewnie, Jasio musiał znaleźć to, czego nie udało się wciągnąć mojemu niedoskonałemu odkurzaczowi, dwa srebrne dzwoneczki na sznureczku, pozostałość po świętach, które nigdy nie wylądowały w pudłach, bo ich dźwięk daje tyle radości wszystkim domownikom. Mati próbuje zabrać je bratu, na co Jaś zaczyna krzyczeć. „Mati, poszukajmy twojej trąbki, to będziecie mogli maszerować razem po domu, tak jak pokazał wam kiedyś tatuś.” Boże drogi, mam nadzieję, że ta trąbka jest gdzieś na wierzchu…. Na szczęście leży w skrzyni z zabawkami, tam gdzie jej miejsce. „No dobrze, Mati, proszę bardzo, ty zaczynasz. Raz, dwa. Raz, dwa.” Mateusz idzie dumnie na przedzie, dmuchając w swą trąbkę. Za nim Jasio, dzwoniąc dzwoneczkami. Co za piękna parada! Coraz szybciej, i szybciej, trąbią i dzwonią, zaraz gonią się i śmieją… Cudowne dźwięki dwóch chłopców spędzających razem miło czas!

A więc życie rodzinne nie polega tylko na łzach, sprzeczkach i kazaniu innym robić, czego nie lubią i nie chcą. Czasami Mati i Jaś nawet chcą robić to, co powinni! To co, że nie są aniołami od kołyski, św. Teresa też nie była od razu świętą. Chciała dostać wszystko, nie lubiła dzielić się, zupełnie jako moich dwóch synów. A jeśli Mati i Jaś nie są uświęceni posiadaniem świętej matki – no cóż, wielu świętych miało zupełnie zwyczajne matki. W końcu Bóg nie wystawia nikogo na próby ponad jego siły – nawet matki dwóch małych chłopców. Czasami ześle parę dzwoneczków, nawet gdy nie pomyśli się, by poprosić o pomoc… Dzikie harce już ustały, atmosfera została rozładowana. Obaj bracia bawią się w kuchni w chowanego, czemu towarzyszą głośne okrzyki radości. Panie, spraw proszę, żeby zabawa trwała w najlepsze dopóki tata nie wróci z pracy!

Bo oczywiście to Nasz Pan jest głównym budowniczym naszej rodziny, naszego małego Mistycznego Ciała, jako że to On jest całym Mistycznym Ciałem zawsze i wszędzie. Gdybym tylko pamiętała, by prosić o Jego pomoc, nawet w niewielkich codziennych kryzysach, nie wpadałabym w stany irytacji i rozpaczy. On stał się jednym z nas, byśmy mogli mieć udział w Jego boskości. On, Syn Boży, narodził się jako Syn Naszej Pani. Został członkiem rodziny ludzkiej i głową Kościoła, by przez swą mękę i śmierć uczynić nas dziećmi Bożymi w wielkiej rodzinie Bożej.

Tak więc Mati i Jasio są braćmi nie tylko poprzez więzy krwi; są braćmi w Chrystusie. Obaj mają w sobie życie jakie tchnął w nich chrzest, by rośli w Chrystusie, by uczyli się, jak postępować w stosunkach między sobą, polegając na braterskiej więzi. Chrystus, Nasz Pan, będzie sam jednał ich w miłości i wzajemnej pomocy przez swoja łaskę, przez pokarm Przenajświętszej Eucharystii, przez wszystkie wskazówki, pomoce i nauczycieli, jakich im przygotował. My, jako rodzice, musimy jedynie współpracować w ich wychowaniu z naszym Mistrzem, a nie próbować poradzić sobie sami.

Gdyby nasz dom był jedynie polem ćwiczeń przed „uniwersalnym braterstwem”, gdybym miała sama nauczyć moje dzieci, jak być przykładnymi obywatelami, wówczas faktycznie mogłabym rozpaczać. Ale nasz dom jest przede wszystkim próbą przed prawdziwym życiem w Kościele na ziemi i tym w niebie, życiem wiecznym. Podczas gdy sprawia to, że cel naszej pracy jest dużo bardziej podniosły, łatwiej go też zrozumieć. Bowiem my i nasze dzieci, możemy dokonać wszystkiego w Nim, który daje nam siłę.

Dziecięcy płacz, krzyk, łzy i zawodzenie, nieskończone małe bitwy i decyzje każdego dnia (powinnam pozwolić Mateuszowi zatrzymać zabawkę, którą odebrał Jasiowi, czy kazać mu ją oddać? Jeśli dam starszemu lizaka, czy młodszy też zacznie domagać się jednego dla siebie i czy powinien go dostać, skoro bolał go brzuszek?) Wszystko to przewidziane zostało przez Boga, by młodzi żołnierze Chrystusa wprawiali się w tym życiu i mogli w przyszłości pomóc Mu zbawiać świat. Tak więc bycie rodzicem z pewnością jest warte trochę zmęczenia i słabości. Dlaczego mam martwić się i rozpaczać, skoro sam Chrystus, Nasz Pan, przejmie większość tej pracy na siebie?

Bóg, który jest Miłością, dopuścił, by pierwszy człowiek popełnił grzech pierworodny, bez którego wychowywanie dzieci byłoby o tyle łatwiejsze. Kościół jednak odnosi się do niego jako do „szczęśliwej winy”. Jaś i Mateusz, którzy potrafi ą być okropnie niegrzeczni, jak tylko chcą zajmują się cichutko sobą, tak jak teraz. Mają przed sobą, dzięki Bożej dobroci, możliwości na osiągnięcie pełni życia i radości. Nawet, mimo że chrzest nie usunął wszystkich następstw grzechu pierworodnego, nawet jeśli moi chłopcy przez całe życie będą musieli walczyć z tymi następstwami, nawet jeśli pomoc w tej walce jest bardzo męcząca dla rodziców, niemniej jednak są członkami Ciała Chrystusa, powołanymi, by pomagać Mu w zbawieniu świata, by dostąpić udziału w Jego wiecznej radości. Nie ma większego zaszczytu, jakim Bóg mógłby obdarzyć ludzi, niż włączyć ich w dzieło swego Syna.

A nasz dom, mimo że i rodzice i dzieci są tak niedoskonałe i podatne na grzech, również musi być milszy oczom Boga. Nasze małżeństwo jest odbiciem i ucieleśnieniem jedności Chrystusa i Kościoła, nasz dom jest miniaturą i częścią Mistycznego Ciała Chrystusa, w którym wszyscy dorastamy do pełni Jego łaski. Istnienie Kościoła na całym świecie na przestrzeni wieków jest wielkim dziełem Bożej Miłości. Kościół jest bowiem ciałem Chrystusa, Jego pełnią i Oblubienicą, a w dniu ostatecznym ujrzymy, że wszystko to jest tak…

Słychać otwieranie zamka i trzaśnięcie drzwi. Moi synowie wybiegają z kuchni. Słychać kroki na schodach. „Tata!” – Mati czeka już na szczycie schodów, Jasio trzyma się blisko za nim. „Tata wrócił z pracy!” Tata faktycznie wrócił i wszystko jest w porządku. W końcu wychowuję tę dwójkę niezwykłych, choć męczących, dzieci razem z mym mężem. Oboje jesteśmy jedynie współpracownikami Chrystusa, pokornymi pomocnikami Ducha Świętego. Tata w domu. Jesteśmy teraz wszyscy razem, nasz mały Kościół. A dzięki Bożej łasce, kiedyś znowu będziemy wszyscy razem w niebie, radując się pełnią życia i miłości, zjednoczeni na zawsze w wielkiej rodzinie Bożej. Bogu niech będą dzięki.

Mary Perkins

Powyższy tekst jest fragmentem książki Mary Perkins Macierzyństwo pełne Boga.