Rozdział siedemnasty. Urodziny króla

Pewnego letniego dnia mały Karolek i jego mama przybyli ze swojego domu na wsi do miasta, ponieważ król miał urodziny i wszyscy ludzie cieszyli się i świętowali. Monarcha miał przejeżdżać ulicami na swoim wspaniałym białym rumaku, aby każdy mógł go zobaczyć.

Mały Karol zebrał piękny bukiet kwiatów, który chciał rzucić królowi – nagietki i bratki z ogrodu mamy. To był dla niego wielki dzień. Przed wyjściem z domu pożegnał się ze wszystkimi: cętkowanym cielakiem, ulubioną krową, owcą i białymi jagniątkami.

– Do widzenia! – powiedział. – Idę zobaczyć króla.

Droga była długa, ale Karol nie narzekał. Szedł dzielnie obok mamy, trzymając mocno kwiaty w małej rączce. Wielkimi niebieskimi oczami rozglądał się wokoło za królem, na wypadek gdyby władca wyjechał im na spotkanie.

Chłopcu szkoda było swojego taty, który przez całe dnie musiał pracować w polu i wychodził z domu, zanim syn się budził. Myślał o wspaniałych widokach, których nie dane będzie ojcu zobaczyć, zwłaszcza tych w mieście, gdzie flagi powiewały na wszystkich wieżach, dachach i w oknach.

W mieście było tylu ludzi, ile ptaków na wsi. Gdy rozległy się werble, tłum rzucił się do przodu i wszyscy wołali jednocześnie:

– Król! Król! Niech żyje król!

Mama uniosła Karola, aby mógł lepiej widzieć. Monarcha jechał powoli na wspaniałym białym wierzchowcu, a za nim podążał orszak dworzan. Mały Karolek rzucił swoje kwiaty i machał czapką, gdy inni wiwatowali.

Szkoda mu się zrobiło bukietu, bo koń podeptał kwiaty, a król nie zwrócił nawet na nie uwagi. Chłopiec poczuł się nagle bardzo zmęczony, wysunął rękę z dłoni mamy i tłum porwał go ze sobą. Karol myślał, że mama pewnie zaraz się pojawi. Wokół jednak widział tylko obce twarze, a był tak mały, że nikt go nie zauważał. I w końcu został sam.

Poczuł się ogromnie nieszczęśliwy. Łzy spływały mu po policzkach, ale przypomniał sobie, że to urodziny króla i wszyscy muszą się cieszyć. Otarł więc oczy i powlókł się przed siebie.

Przy ulicy stały okazałe domy z wielkimi ogrodami i Karol pomyślał, że pewnie należą do króla, ale nie chciał wchodzić do środka. Wydawały mu się zbyt wspaniałe. W końcu doszedł do stojącego na uboczu budynku z wysoką wieżą i ogromnymi drzwiami, przez które przechodziły setki ludzi.

Może mama tam jest, pomyślał mały Karol. Kiedy nie znalazł jej wśród osób wychodzących z budynku, wbiegł po białych marmurowych schodach, wszedł do środka i zobaczył, że jest sam w niezwykle pięknym wnętrzu.

***

Sufit podpierały wysokie kolumny, a na podłodze tyle było różnych wzorów co na patchworku (1) jego mamy. Wszędzie znajdowały się okna tak kolorowe, jak książki z obrazkami. Gdy Karol zobaczył jedno, zaraz chciał obejrzeć drugie, zupełnie jakby oglądał barwne ilustracje.

Na niektórych oknach widać było klejnoty i korony, na innych pęki lilii, a na jeszcze innych łagodne twarze i ludzi z harfami. W końcu Karol podszedł do wielkiego okna, które różniło się od pozostałych i było od nich piękniejsze.

Tamte wyglądały jak obrazki w książce, natomiast to jedno przypominało mu dom. Były tam bowiem kwiaty, owieczka i jakiś miły pan o twarzy pełnej dobroci. Trzymał na rękach jagnię.

Kiedy mały Karol to zobaczył, podszedł bardzo blisko. Usiadł, złożył głowę na rękach i zasnął, pochlipując.

Gdy spał, promienie słońca wpadały przez okno, tworząc świetliste kółeczka wokół jego głowy. Białe gołębie mieszkające na kościelnej wieży wleciały przez otwarte okno, żeby przyjrzeć się chłopcu.

– Dobrze mieć gniazdo na wieży kościoła – zagruchał jeden – bo tutaj jest dzwon i możemy tu sfruwać i patrzeć na twarz Chrystusa. Zobacz! To jedna z jego owieczek!

– Guu, guu! – odparł cicho drugi gołąb. – Nie potrafimy gruchać tak głośno i donośnie jak biją dzwony. Ale możemy latać tam, gdzie chcemy, a one muszą zawsze pozostawać na miejscu.

Całe to gruchanie nie obudziło chłopca, ponieważ śnił o królu, który miał twarz tak dobrą, jak człowiek z witraża. Na rękach zamiast jagnięcia trzymał Karola i niósł go do mamy. A gdy chłopcu się śniło, że zbliżają się do niej, obudził go jakieś dźwięk.

Leżał nieruchomo i nasłuchiwał, bo myślał, że to dalej sen. Ktoś mówił o nim i słowa te wydały się mu zrozumiałe.

– Drogi Ojcze w niebiosach, zgubiłam swojego synka. Jestem jak Maryja szukająca małego Chrystusa. Błagam, zwróć mi moje dziecko!

Karol znał ten głos i zerwał się, wołając:

– Mamo! Mamo! Jestem tutaj!

W tym uroczystym dniu urodzin króla nie było radości większej od szczęścia małego Karola i jego mamy.

Niech dziecko uważa Jezusa za kogoś bliskiego.
Dzięki twej wierze wzmocni własną, mamo.
Nie przerazi go śmierć ani nic innego,
Jeśli tylko nigdy nie będzie czuło się samo.

Maud Lindsay

(1) Patchwork (ang.) – kompozycja (np. narzuta) ze zszytych kawałków tkaniny, dzianiny, skóry, futra itp.

Powyższy tekst jest fragmentem książki Maud Lindsay Opowieści mojej mamy.