Rozdział siedemnasty. Praca trwa

– Wszyscy jesteśmy szczególnie umiłowanymi dziećmi Maryi – rzekł Dominik, opisując swym towarzyszom niedawną wizję. – Jesteśmy stale pod Jej opieką.

Wielka radość zapanowała nie tylko wśród zakonników u Świętej Sabiny, lecz także u sióstr u Świętego Sykstusa. Jak wspaniale było wiedzieć, że Bóg oddał ich rodzinę pod opiekę swej Matki! Wkrótce w Bolonii odbyło się pierwsze generalne zgromadzenie zakonu, na które stawili się wysłannicy ze wszystkich klasztorów braci kaznodziejów we Francji i Hiszpanii. Naturalnie, bezzwłocznie opowiedziano im historię niedawnego objawienia.

– Nasz dobry ojciec to święty! – Taką wieść przekazywali bracia jeden drugiemu. – Pomyślcie tylko, sam Bóg przychodzi, by go pocieszać i umacniać!

– Tak, razem z Najświętszą Panną!

– Już niedługo nie będzie mu to więcej potrzebne.

– Niepotrzebne?

– Czy nie zauważyliście, że jego zdrowie się pogarsza?

– Och, nie!

– To prawda. Pewnego dnia Pan Nasz i Jego Matka przyjdą po niego po raz ostatni i zabiorą go do Nieba.

Plotki o słabnącym zdrowiu Dominika rozprzestrzeniały się prędko.

– Bzdura! – wykrzyknął Dominik, gdy je usłyszał. – Bóg pozwoli mi pozostać na ziemi dopóki będę tu potrzebny. Nie lękajcie się.

– Ale naprawdę wyglądasz na zmęczonego, ojcze – upierał się brat Humbert. – Z pewnością trzeba ci więcej wypoczynku i pożywnego jedzenia…

Dominik potrząsnął głową.

– Czuję się całkiem dobrze – powiedział. – Uwierzcie mi, nie mam teraz czasu na choroby.

Bracia stopniowo pozwolili się przekonać, że wszystko jest w porządku. Gdy Dominik przechadzał się pomiędzy nimi na zgromadzeniu generalnym, wesoły i żarliwy, zawsze chętny do słuchania ich zwierzeń, a szczególnie do przekonywania co słabszych duchem mnichów, że reguła zakonu ma być pomocą w osiągnięciu szczęścia, a nie uciążliwością, że przyjęta pod grzechem nie jest wiążąca, mnisi porzucili swe obawy.

– Ojciec Dominik jednak czuje się dobrze – mówili. – Dzięki Bogu!

– Tak, ma dopiero pięćdziesiąt lat. Zostanie z nami jeszcze wiele lat.

Dominik odetchnął z ulgą, gdy bracia przestali martwić się jego zdrowiem. Kiedy postanowiono rozpocząć nawracanie albigensów na północy Włoch, był jednym z pierwszych, którzy zgłosili się do pomocy. I gdy tak modlił się i nauczał, przyszedł mu do głowy interesujący, choć nie całkiem nowy pomysł. Postanowił nie ograniczać swojego zakonu tylko do mnichów, a rozszerzyć go na ludzi spoza murów klasztornych. – W naszej pracy potrzebujemy pomocy świeckich – pomyślał. – Tak jak to było we Francji podczas wojny z księciem Rajmundem.

Nie minęło wiele czasu, a Dominik wraz z misjonarzami przekonywali pobożnych świeckich, by poświęcili się obronie Kościoła przed heretykami. Mieli nazywać się Milicją Chrystusową (1), nosić białe tuniki, a na wierzch czarne płaszcze z czarno-białym krzyżem Zakonu Kaznodziejów. Każdego dnia mieli odmawiać ściśle określoną liczbę Ojcze nasz i Zdrowaś Maryjo, a w zamian za swą służbę mieli mieć udział w dokonaniach całego zakonu.

Dominik naturalnie zastrzegł wyraźnie, że członkom Milicji nie wolno było uczestniczyć w okrutnych walkach, ani prowadzić rozlewu krwi w niesłusznej sprawie. Jedynym celem istnienia tego zgromadzenia było to, że miała służyć do obrony, nie tylko fizycznej, ale i duchowej. Mieli chwytać za broń tylko w wypadku, gdy herezja zagrażałaby katolikom i ich własności.

Przez kolejne miesiące nauczanie w północnych Włoszech zaowocowało wieloma nawróceniami. Milicja Chrystusowa także odnosiła sukcesy, co napełniało radością serce Dominika. W głębi duszy przeczuwał, że w wojnie z herezją szala zwycięstwa przechyla się powoli na stronę katolicką, zarówno we Francji, jak i we Włoszech. Niezliczone modlitwy do Matki Boskiej przynosiły skutek. Był pewien, że nim upłynie kilka lat albigensi przestaną zagrażać chrześcijańskiemu światu.

„Gdy nadejdzie ten dzień, Milicja Chrystusowa przyjmie nową nazwę” – pomyślał. – „Będzie to Zakon Pokuty, do którego będą należeć zarówno kobiety jak i mężczyźni.”

Dominikowi nigdy nie przyszło do głowy, że pewnego dnia zgromadzenie to będzie znane pod całkiem inną nazwą – jako III Zakon Dominikanów Świeckich, i że będzie ono działać we wszystkich zakątkach świata, dając niebu coraz to nowych świętych. Lecz myśli Dominika zaprzątały głównie przygotowania do drugiego walnego zgromadzenia zakonu, które miało odbyć się w Bolonii za kilka tygodni, nie miał więc czasu rozmyślać o odległej przyszłości.

„Cóż to będzie za zgromadzenie!” – pomyślał z zadowoleniem. „Ile ważnych decyzji podejmiemy!”

Gdy bracia zebrali się w Bolonii 30 maja 1221 roku na drugie walne zgromadzenie, rzeczywiście mieli wiele pilnych spraw do omówienia. Na pierwszym miejscu znalazła się kwestia wysłania zdolnych kaznodziejów do odległych państw.

– Ojcze, pozwól mi jechać do Anglii! – błagał brat Gilbert, który stamtąd właśnie przybył pewnego dnia do Bolonii studiować prawo na uniwersytecie. – Wiem, że mogę tam zdziałać wiele dobrego!

– A mnie pozwól jechać na Węgry – nalegał brat Paweł, który także opuścił ojczysty kraj, by uczęszczać na uniwersytet.

– Ojcze Dominiku, myślę, że mogę się przydać na coś w Danii – wtrącił brat Salomon. – I w innych krajach na północy.

– Ja mogę pracować w Grecji!

– Ja w Niemczech!

– Ojcze, znam angielski. Pozwól mi towarzyszyć bratu Gilbertowi!

– I mnie!

– I mnie!

Dominik z zadowoleniem popatrzył na gorliwe twarze swych synów. Każdy z nich był jak apostoł! Cóż za żar w nich płonął! Jak wspaniale, że pragnęli nieść światło prawdziwej wiary, a zwłaszcza do Anglii! Tam z pewnością było mnóstwo pola do działania dla nauczycieli i kaznodziejów Słowa Bożego. Nawet we Włoszech już wiedziano, że małe miasteczko Oksford błyskawicznie wyrastało na prężny ośrodek naukowy. Za kilka lat tamtejsze szkoły będą mogły śmiało konkurować z uczelniami w Paryżu i Bolonii.

Wkrótce pojawił się następny powód do radości. Biskup Konrad z Porto, legat papieski w Bolonii, nigdy naprawdę nie akceptował działań rodziny Dominika. Ostrożny z natury, żywił podejrzenia względem wszelkich nowych ruchów wewnątrz Kościoła, a widok młodziutkich zakonników w czerni i bieli nauczających na ulicach, a nawet żebrzących o chleb po domach, napełniał go strachem. Był pewien, że chłopcy powołani do życia zakonnego powinni przebywać w klasztorach, zamiast narażać swe powołanie na niebezpieczeństwa spędzając tyle czasu w świecie pomiędzy ludźmi. Aż pewnego dnia w trakcie drugiego walnego zgromadzenia…

– Biskup Konrad jest już po naszej stronie! – obwieścił radośnie brat Piotr zgromadzonym mnichom. – Bardzo podoba mu się nasza praca!

Pozostali bracia ledwie mogli uwierzyć własnym uszom.

– Co się stało? – pytali. – Co sprawiło, że biskup zmienił zdanie o nas?

Brat Piotr bez zwłoki wyjaśnił im, co się wydarzyło. Bardzo niedawno biskup zaniepokojony sposobem, w jaki młodzi pomocnicy Dominika wykonywali swą pracę, błagał Boga o oświecenie. Czy Zakon Kaznodziejów był naprawdę dobry? Czy właściwym było krytykować ojca Dominika za to, że pozwalał swym uczniom głosić kazania na ulicach i uczęszczać na wykłady na uniwersytecie?

Biskup modlił się, po czym poprosił o przyniesienie mszału – opowiedział brat Piotr zgromadzonym. – Otworzył księgę i dotknął palcem pierwszych słów, które zobaczył. Jak myślicie, co tam było napisane?

– Co?

– Laudare, benedicere, praedicare!

W niewielkim zgromadzeniu rozległ się szmer podniecenia. „Chwalcie, błogosławcie, głoście!” Przecież sam ojciec Dominik często używał tych dokładnie słów (pochodzących ze wstępu do nabożeństwa do Najświętszej Maryi Panny) gdy objaśniał, czym zajmuje się wraz ze swymi zakonnikami. A biskup naturalnie wiedział o tym…

Dominik ucieszył się tak samo jak pozostali na wieść, że jego praca tak nieoczekiwanie została zaakceptowana. Gdy zgromadzenie dobiegło końca, wyruszył do Wenecji odwiedzić starego przyjaciela – kardynała Ugolino – a trzy łacińskie słowa „Laudare, benedicere, praedicare!” rozbrzmiewały w jego sercu radosnym rytmem.

„Chwalcie, błogosławcie, głoście!” – powtarzał sam do siebie raz za razem.

– Przecież to doskonałe motto dla naszej rodziny! – A po zastanowieniu dodał: – I jeszcze jedno słowo – Veritas!

Rzeczywiście, veritas, czyli prawda, była prawdziwą przyczyną powstania zakonu. Przez lata, w rozmaitych miejscach szatan wykorzystywał herezję zabiegając o zdobycie dusz dla piekła. Wiedział, że ignorancja to kolebka zła, zatem starał się, by ludzkie serca opanowała niewiedza. Jego starania wieńczyło powodzenie, bo nie było dotąd armii wykształconych księży i nauczycieli, którzy ośmieliliby się z nim walczyć. Lecz teraz byli – we Francji, Hiszpanii, Włoszech, w Niemczech, Anglii, na Węgrzech…

– Przenajświętsza Matko, błogosław nieustannie nasze dzieło! – wyszeptał Dominik. – I módl się za nami grzesznymi, teraz i w godzinę śmierci naszej…

cdn.

Mary Fabyan Windeatt

(1) Trzeci Zakon św. Dominika od Pokuty zwany obecnie Zakonem Dominikanów Świeckich jest stowarzyszeniem wiernych żyjących wśród świata.

Powyższy tekst jest fragmentem książki Mary Fabyan Windeatt Święty Dominik.