Rozdział piętnasty. Zaniechania ojca

Pewien zakonnik próbował wyplątać młodego człowieka lat dwudziestu dwu z przykrych i niemal nieprzezwyciężalnych trudności; młody człowiek wyjaśnił mu pisemnie, dlaczego upadł tak nisko, w następujący sposób:

„…mam podobne uzdolnienia, co każdy normalny człowiek i mogłem, jak każdy inny, odnieść sukces na studiach, lecz z powodu pewnych godnych pożałowania nawyków – a mówię te słowa drżąc z bezradnej wściekłości – nawyków, które zaczęły zatruwać dzieło Boże… Mój kuzyn i kolega są razem ze mną odpowiedzialni za pierwsze kroki w kierunku tych rujnujących sensacji, które wznieciły ten ohydny płomień, który z kolei naruszył moje życie umysłowe i fizyczne. Nie miałem już siły woli, a raczej siły pomimo dobrej woli; skończyła się pamięć – wszystkie te efekty nastąpiły kolejno. Winię swoich rodziców, a zwłaszcza ojca, który zarzucił zupełnie praktyki religijne.

Nigdy nie rozmawiał ze mną tak, żeby mnie zrozumieć; nigdy nie mieliśmy nawet najmniejszej rozmowy, która mogłaby świadczyć o jakiejkolwiek wspólnocie myśli czy uczuć; żywił moje ciało, to wszystko…”

Jak strasznym oskarżeniem są te słowa! Jak bardzo dowodzą konieczności obserwowania z kim dzieci przestają, jak pracują, jakie są przyczyny ich lenistwa; jak bardzo dowodzą wagi posiadania u dzieci zaufania, umiejętności zdobywania go, okazywania im zrozumienia i chęci przyjścia z pomocą, dawania im gwarancji zwycięstwa.

„Mam podobne uzdolnienia, co każdy normalny człowiek i mogłem odnieść sukces.” Nic równie łatwo nie osłabia prężności sił umysłu i serca jak pożądliwość. Jest absolutną prawdą to, co powiedział młody człowiek; oddał się nieczystości, stracił ostrość swej inteligencji, dobrą pamięć i ochotę do wysiłku. Czasami nawet wynikają z tego poważne okaleczenia fizyczne. „Rujnujące sensacje” i „ohydny płomień” szybko uszczupliły i zużyły energię witalną.

„Kuzyn i kolega.” Jak absolutnie koniecznym jest czuwanie nad przyjaźniami, które są często zapoczątkowywane przez okoliczności i kontakty, a które czasami, niestety, starają się zainicjować pewni zdemoralizowani osobnicy szukający ujścia dla swego zamiłowania do perwersji.

Gdyby tylko dziecko zwierzyło się komuś na początku pierwszych poważnych kłopotów! Lecz nic w postawie rodziców nie zachęcało do zwierzenia się, do prośby o pouczenie, do pokornego przyznania się do braku rozsądku lub błędów już popełnionych. Jak wiele dzieci, jak wielu młodych ludzi chce mówić! Ktoś – ich ojciec lub matka lub kierownik duchowy – musi zrobić pierwszy krok.

Lecz nic takiego się nie dzieje. Nikt nie wyobraża sobie, że tamci potrzebują pomocy; nikt nie raczy zainteresować się nimi. Matka zaabsorbowana jest swoimi światowymi sprawami lub nie ma zupełnie pojęcia o ich potrzebach; ojciec zamotany jest w swój biznes; kierownik duchowy, jeżeli w ogóle takiego mają, nie znajduje czasu lub środków, by pomóc…

I dziecko, młodzieniec czy dziewczyna, dźwiga owo wewnętrzne cierpienie i jest nim przytłoczone.

„Winię swoich rodziców… nigdy nie rozmawiał ze mną tak, żeby mnie zrozumieć; nigdy nie mieliśmy nawet najmniejszej rozmowy, która mogłaby świadczyć o jakiejkolwiek wspólnocie myśli czy uczuć; żywił moje ciało, to wszystko…”

Czy ten ojciec zdawał sobie sprawę, że nawet jeśli żywił ciało swego syna, przyczyniał się do śmierci jego duszy przez podwójny grzech zaniechania? Nie pomógł bowiem swemu synowi w jego problemach moralnych, gdy ten tego potrzebował; dał mu też bardzo zły przykład otwarcie porzucając zasady chrześcijańskie.

Za takie grzechy się płaci, i to płaci się boleśnie. Jak zapobiec, żeby brak wychowania oraz błędy w wychowaniu nie wywoływały fatalnych skutków?

Rozwijać ciało – to rzecz dobra, godna polecenia, jest to także obowiązek. Lecz jeszcze ważniejszą rzeczą jest rozwijać duszę, chronić ją, wzmacniać i podnosić na wyższy poziom moralny.

Matka do swego syna

Gdy Leon Bloy miał około dwudziestu lat, popadł w ów kryzys, nierzadki u młodzieży, szczególnie u młodzieży przebywającej w otoczeniu, gdzie łatwo o kontakt z niewierzącymi i ludźmi o swobodnym morale, i odszedł od wiary. Był zresztą strasznie nieszczęśliwy ze względu na ten właśnie obrany przez siebie kierunek; niemniej jednak mimowolny nieporządek i pewna doza umyślnej pychy nie pozwoliła mu zerwać ze zwątpieniem i wrócić na ścieżkę światłości.

Matka czytała jasno w jego duszy. Nie robiła mu wyrzutów, nie rozmawiała z nim też wyłącznie i natychmiast na temat jego problemów z religią; przypisała jego wewnętrzne problemy różnym przyczynom niższego rzędu, które bez dwóch zdań odegrały jakąś rolę w jego nieszczęściu. Napisała mu:

„Dlaczego nie piszesz do nas, drogie dziecko. Ciężko mi z tego powodu na sercu, bo jestem pewna, że nie zdajesz sobie sprawy, co się dzieje w twojej biednej duszy; wszelkiego rodzaju rzeczy tam toczą z sobą bój – ona zaś jest gorąca i brakuje jej właściwego dla niej pożywienia; zwracasz się to w jedną, to w drugą stronę i nie możesz odróżnić, co cię naprawdę trapi. O biedne dziecko, uspokój się, zastanów się. To nic, że czujesz, że nie ma dla ciebie przyszłości lub że jest ona nie taka, jakiej sobie życzysz; w twoim wieku nie można ułożyć sobie przyszłości lub jej opłakiwać. Czyż dla większości osób w twoim wieku nie jest ona niepewna? Nie o to chodzi. Twoja praca, twoje studia nie wykazują należytego postępu? Dlaczego? Może dlatego, że chcesz mieć zbyt wiele rzeczy od razu; jesteś zbyt niecierpliwy. Też nie o to chodzi? Twój umysł jest dostatecznie chętny, lecz twoje serce i twoja dusza cierpią; mają tyle tęsknot, że ich sobie prawie nie uświadamiasz, i ich niepokój oraz cierpienie oddziaływają na twój umysł wysysając z niego niezbędną siłę i uwagę.

Cierpisz, jesteś nieszczęśliwy. Czuję to wszystko, czego doświadczasz, a jednak nie mam mocy, by cię pocieszyć, zachęcić cię tak, jak bym tego chciała. O gdybyśmy mieli te same przekonania! Dlaczego odrzuciłeś wiarę z czasów dzieciństwa bez dogłębnego przeanalizowania racji za i przeciw? Tezy tych, których wiara irytuje, albo którzy nie wyznają religii z braku pouczenia, odbiły się na twojej młodej wyobraźni; jednakże twoje serce potrzebuje ośrodka, którego nigdy nie znajdzie na ziemi. Jest nim Bóg; to nieskończoności ci potrzeba i wszystkie twoje tęsknoty pchają cię tam. Należysz do owej doborowej liczby wybranych, z którymi Bóg się komunikuje i ze względu na których ma nadmiar miłości – z chwilą, gdy zgodzą się uniżyć, poddając się tajemnicom wiary”.

Jak olbrzymie obowiązki mają matki! Wydać fizycznie na świat dzieci jest piękną posługą; uformować ich dusze – jeszcze wspanialszą.

Jaka męka dla matki, gdy dorosłe dzieci, syn jako młody mężczyzna lub córka jako młoda kobieta, odchodzą od wiary i lekceważą Boga! Jeżeli kiedykolwiek czuje, że straciła kontrolę nad synem czy córką, że jej się wymykają, to wtedy gdy widzi ich idących drogą zwątpienia lub ulegających czarowi obezwładniających uroków flirtu.

Matka przez całe życie musi rodzić swoje dzieci. W tym sensie pozostaną zawsze jej maluchami. Nie, żeby miała im nadal dawać odczuć więzy zależności, lecz że czuwa nad nimi. I modli się! Poza krótkim przypomnieniem od czasu do czasu, jasnym przedstawieniem swych nadziei, dołączonym do jednoznacznego choć pełnego miłości przesłania ze strony ojca, okazjonalnym listem przywołującym prawdziwe zasady – główną rolą matki, której dziecko się zabłąkało, jest modlitwa, cierpliwe czekanie i poświęcenie – ciągły wysiłek stawania się świętym.

A co jeżeli miałaby umrzeć nie doczekawszy się powrotu Syna Marnotrawnego? Albo dziecko miałoby umrzeć, zanim ona zobaczy jego „powrót”?

Nie powinna się zniechęcać. Czy jesteśmy w stanie zgłębić tajemnice duszy? Czy możemy poznać, co następuje w ostatnim momencie? Czy możemy wiedzieć, co się dzieje wewnątrz, gdy strona zewnętrzna nic nam nie odkrywa? Czy możemy ocenić wartość łez matczynych? Monika do samego końca będzie nawracała Augustyna; ale Monika musi zostać świętą.

Tik-tak

Matka kardynała Vaughana miała czternaścioro dzieci: ośmiu chłopców i sześć dziewczynek. Choć była znakomitym wychowawcą, uważała, że najlepsza cząstka jej czasu należy się jej małemu światu.

Specjalny pokój dla dzieci wyglądał jak nawa kościoła, bo każdy chłopiec i każda dziewczynka – mieli swoją figurkę, którą się opiekowali, i dzieci nigdy nie zapominały, na specjalne okazje, ozdobić te swoje figurki kwiatami.

Z jakim artyzmem ta matka usadzała kłótliwego chłopca lub próżną czy nieprawdomówną dziewczynkę! Wobec najmniejszych nie obawiała się stać małą i jak one – siadać na podłodze. Tak usadowiona na ich poziomie – jak określa to biografia jej syna jezuity – przystawiała im zegarek do uszu i tłumaczyła, że któregoś dnia Bóg zatrzyma owo tykanie ich życia i wezwie do siebie do nieba swe dzieci, które wypożyczył ziemi.

W ciągu dnia pani Vaughan lubiła wybrać jednego czy drugiego ze swej drużyny – najlepiej dwoje, wybieranych na zasadzie ich gorliwych wysiłków lub ze względu na szczególną potrzebę poprawy któregoś z nich – i odbywała wizytę w kościele. Tak, miały również modlić się w domu; nosiły Boga w sercu; lecz w każdej wiosce lub dzielnicy miejskiej jest specjalny dom, zazwyczaj z kamienia, gdzie mieszka Pan Jezus, podobnie jak kiedyś mieszkał w Nazarecie, tyle że teraz jest ukryty pod postacią Hostii.

Wyjaśniała im, że modlitwa nie polega na odmawianiu ustalonych słów, lecz na rozmowie z Jezusem. A gdy były bardzo, bardzo grzeczne pozwalała im ucałować obrus ołtarza, a czasem nawet sam ołtarz, co dzieci uważały za najcenniejszy przywilej. Gdy miały piękne kwiaty w swoim ogrodzie, przynosiły je do kościoła; o jak szczęśliwe i dumne były te, którym powierzono postawienie bukietu lub wazonu z kwiatami!

Poza wizytami u „Jezusa – Głowy” były też wizyty u „członków Jezusa”: „Co czynicie najmniejszym z Moich braci, Mnie czynicie” (por. Mt 25, 40). I pani Vaughan wyjaśniała każdemu z dzieci wedle jego zdolności pojmowania wielki obowiązek miłości oraz dlaczego trzeba miłować. Nie wahała się zabierać je do obskurnych domów. Czasami ludzie byli przerażeni, jak widzieli ją zabierającą dzieci do chorych cierpiących na chorobę zakaźną. Czy nie obawiała się, że dzieci się zarażą? Lecz uprzejma i silna pani Vaughan nie pozwalała sobie na przejmowanie się takimi uwagami.

„Choroba? Jeżeli jedno z nich zaraziłoby się odwiedzając chorego, nie byłaby to jeszcze najwyższa cena za miłość chrześcijańską. Poza tym Bóg ochroni moje dzieci lepiej niż potrafi to zrobić miłość macierzyńska”.

Widzieliśmy tutaj prawdziwą formację w zakresie pobożności, prawdziwą formację w zakresie miłości. Tutaj również mieliśmy zachętę pójścia za wspaniałym wzorem.

Herbert, najstarszy z synów, był kiedyś mocno zafrasowany w związku z wyprawą myśliwską, ponieważ wyglądało na to, że popsuje się pogoda. „Mamo – rzekł – pomódl się, żebyśmy mieli dobrą pogodę!”

A pani Vaughan bardziej zainteresowana umocnieniem jego duszy niż zapewnieniem mu przyjemności, odpowiedziała z uśmiechem: „Będę się modliła, żebyś został księdzem!”. Jak w takim momencie chłopiec przyjął tę odpowiedź, nie zostało odnotowane. Wiemy jedno: Herbert… to przyszły kardynał.

Pani Vaughan przekazała również dzieciom umiłowanie sztuk pięknych. Sama grała przepięknie na harfie. Od czasu do czasu zbierała swoich domowników razem na galę, gdzie grano, śpiewano, a nawet trochę naśladowano innych; zawsze wówczas korzystała z okazji, żeby przypomnieć dzieciom, że są jeszcze inne melodie i inne radości – piękniejsze od tych na ziemi.

Ćwiczenie w wielkoduszności

Dziecko jest instynktownie samolubne, lecz łatwo uczy się wielkoduszności.

Wychowywanie dziecka należy ukierunkować pod tym kątem.

Dzieciństwo małej Róży z Limy naznaczone było szeregiem wypadków, chorób i cierpień, które przez surowość tamtych czasów były raczej dodatkowo potęgowane niż łagodzone.

Gdy miała zaledwie trzy miesiące przykrywa kufra przygniotła jej palec, tak iż trzeba było usunąć paznokieć. Musiała też przejść operację ucha; po niej nastąpiła choroba skóry, która pojawiła się na głowie. Matka smarowała ją maścią, która tak bardzo piekła, że chirurg musiał leczyć ją całymi tygodniami, usuwając opuchliznę, żeby wyleczyć zdrową skórę.

Dzięki napominaniom matki ta mała czteroletnia dziewczynka znosiła okrutny ból ze zdumiewającym spokojem i w absolutnym milczeniu. Czy zdumiewające umartwienia, jakie nakładała później na siebie, nie są przypadkiem efektem wcześniejszego przygotowania?

Jak wszystkie małe dziewczynki, była próżna i szczególnie dbała o swoje włosy, które rzeczywiście były piękne. Jej brat, drażniąc ją, zwykł rzucać w nie błotem, brudząc je kompletnie. Róża bardzo się złościła, lecz brat, przypominając zapewne jakieś kazanie, które słyszał, przybierał wówczas kaznodziejski ton i mówił uroczyście: „Uważaj, próżność będzie twoją katastrofą; kręcone włosy dziewcząt – to pęta diabelskie wiążące serca mężczyzn i zaciągające ich w ogień wieczny”.

Róża nie odpowiadała, lecz stopniowo zaczynała rozumieć… i zaczęła się odrywać od spraw tego świata. Ten brak przywiązania do rzeczy materialnych przygotował ją na większe poświęcenia, tak iż wkrótce widzimy, jak ofiaruje Bogu swoje dziewictwo.

Jacqueline była inną dziewczynką, dziewczynką naszych czasów, ćwiczącą się w poświęceniu. Była chora i bardzo cierpiała. „O chyba nikt nigdy nie cierpiał tak, jak ja.”

„– Co cię boli? – pytano ją.

– Brzuch, głowa i wszystko!

– To pomyśl o św. Franciszku, którego leczono przystawiając mu do oczu rozgrzane żelazo…”

Tym razem zastanowiła się. Zapomniała o własnej biedzie współczując swemu kochanemu świętemu, którego skrzywdzili ludzie.

„Czy po tym wszystkim udało się go wyleczyć?”

Guy de Fontgalland musiał przyjmować wiele zastrzyków strychniny w nogę.

„– Ofiaruj to Jezusowi, kochanie – sugerowała jego matka. – On z miłości do ciebie zgodził się, by Go ukoronowano cierniami.

– O tak, to prawda, i zatrzymał te ciernie na głowie, tymczasem mnie szybko usunięto igłę z nogi”.

Matka miała troje dzieci; najstarsze miało cztery lata, drugie – trzy, a niemowlę – dwadzieścia miesięcy. Był to Wielki Piątek. Dlaczego nie zachęcić ich, by zrobiły dla Jezusa na krzyżu małą ofiarę, niewiele je kosztującą?

„Dzieci, dostaniecie dzisiaj przy obiedzie swoją tabliczkę czekolady, ale dziewczynki kochające Jezusa będą same wiedziały, jak ofiarować swoją czekoladkę.”

Więcej o tym nie wspominała. Żadne z dzieci nic nie powiedziało. Owego wieczoru matka dogłębnie się wzruszyła, gdy zobaczyła wszystkie trzy tabliczki u stóp krucyfiksu. Pan Jezus na pewno uśmiechnął się widząc tę dziecięcą ofiarę; jedna z tabliczek miała na sobie ślad zębów maleństwa, które zawahało się przed złożeniem tej ofiary i zaczęło nadgryzać czekoladkę.

Te opowiadania o udanych lekcjach z wielkoduszności nastrajają optymistycznie. Czy i mnie uda się to, co osiągnęli inni?

Matki a powołania

Gdy Motta został wybrany do Szwajcarskiej Rady Federalnej, pierwsze, co zrobił – to wysłał taki oto telegram do swej matki: „Do mojej czcigodnej matki, która stając się wdową, gdy byłem jeszcze dzieckiem, wyryła w moim sercu poczucie obowiązku, ucząc mnie, że obowiązek musi iść przed wszelkimi interesami, wszelkim egoizmem i wszelkimi innymi troskami”.

Niewątpliwie Bóg pozostaje Panem powołań. Motta nie przyjął święceń kapłańskich. Jego miejsce w planach Opatrzności Bożej miało być całkiem inne, zresztą bardzo owocne.

Niewątpliwie pewnym jest, że nigdy – chyba że rzadko, bardzo rzadko – powołanie nie rodzi się w rodzinie, gdzie matka nie wpaja w dzieci poczucia obowiązku i nawyku poświęcenia. Oczywiście nie wszystkie dzieci, które otrzymują mocne wychowanie religijne, wstępują w swoim czasie do kapłaństwa lub życia zakonnego, lecz żadne też dziecko nie podejmuje się później zajęcia wymagającego wielkiego samopoświęcenia, odłożenia na bok jakichś nadzwyczajnych wpływów, co rzadko się spotyka, jeżeli nie nabierze we wczesnym okresie życia solidnego ducha wyrzeczenia i wielkoduszności w wypełnianiu obowiązków.

Z drugiej strony, tam gdzie matki wiedzą, jak zabierać się do wpajania dzieciom, a nade wszystko praktykowania, absolutnej wierności obowiązkom i całkowitego wyrzeczenia; tam gdzie zawsze przedkładają nadprzyrodzoną miłość Boga nad miłość macierzyńską wobec dzieci – Chrystusowi Panu łatwiej znaleźć uprzywilejowane dusze.

Prałat d’Hulst mówił wiele razy opatowi Leprince: „Potrzeba matki – prawdziwej chrześcijanki, by mieć dobrego księdza. Seminarium go «wypolerowuje», lecz nie da mu istoty – kapłańskiego ducha”.

W każdym razie, tak wygląda to w odniesieniu do kandydatów do kapłaństwa lub życia zakonnego. Nic nie jest w stanie zastąpić wychowania rodzinnego, a przede wszystkim – wpływu matki. Lecz to wychowanie i wpływ muszą dotyczyć spraw nadprzyrodzonych.

Madame Acarie, założycielka Francuskiego Klasztoru Karmelitańskiego, gdzie była znana jako siostra Maria od Wcielenia, dążyła usilnie, by wychować swoje sześcioro dzieci dla Boga. Tłumaczyła im: „Nie zawahałabym się pokochać obce dziecko bardziej niż was, gdyby jego miłość do Boga była większa niż wasza”.

Jednak pozostaje zawsze wolna wola i Bóg jest zawsze Panem swych darów. Ta myśl powinna uspokoić obawy – mimo że nie uzasadnione, to jednak ludzkie – niektórych matek, które myślą: „Jeżeli będę prowadzić rodzinę według wzorców zanadto chrześcijańskich, jeżeli wpoję w dzieci zbyt mocne przywiązanie do cnoty, prowadzące do całkowitego wyrzeczenia, do wszechogarniającej gorliwości, doczekam się, że moi synowie i córki, jedni po drugich, odrzucą małżeństwo i ruszą ku kapłaństwu lub do klasztoru”.

Gdyby tak się miało stać, co by to szkodziło? Lecz coś takiego rzadko się zdarza w praktyce. A poza tym, czy małżeństwo to stan, który nie wymaga poczucia obowiązku lub wyrzeczenia?

Nie niepokójmy się o to, lecz zachowajmy doskonały spokój. Najważniejszą rzeczą na dzisiaj jest nie to, że Bóg może wybrać tego-a-tego, lecz żeby dom oddawał chwałę Bogu, jak tylko potrafi; żeby każde dziecko, bez względu na jego przeznaczenie, ćwiczyło się w wielkoduszności i prawdziwym duchu Ewangelii. Cała reszta, co się tyczy przyszłości, powinna być pozostawiona Bogu.

Ks. Raoul Plus SI

Powyższy tekst jest fragmentem książki Ks. Raoula Plus SI Chrystus w rodzinie. t. III: Wychowanie.