Rozdział piętnasty. Wezwanie z Polski

Wieść o cudzie błyskawicznie rozniosła się w Rzymie, więc tysiące ludzi pielgrzymowało do Świętego Sykstusa, by ujrzeć na własne oczy hiszpańskiego cudotwórcę i porozmawiać z nim. Co do zakonnic od Matki Boskiej, ich obawy i skrupuły dotyczące życia według Reguły córek Dominika należały już do przeszłości. Cudownie było mieć świętego za przewodnika! Ślubować mu posłuszeństwo!

W następną niedzielę odbyła się uroczystość przyjęcia przez zakonnice klauzury. Czterdzieści cztery mniszki, w tym kilka nowicjuszek i zakonnic z innych klasztorów, otrzymały czarno-biały habit zakonu. Tej samej nocy, Dominik, w towarzystwie kardynałów Stefana, Mikołaja oraz kilku innych bliskich przyjaciół, boso i z zapalonymi pochodniami w rękach, przeniósł najcenniejszy skarb mniszek – obraz Najświętszej Maryi Panny namalowany przez świętego Łukasza – do Świętego Sykstusa.

– Jeżeli obraz tu pozostanie, będzie to niewątpliwy znak od Boga, że nowy zakon Go uradował – rzekł kardynał Mikołaj. – Lecz co zrobisz, jeśli obraz powróci na miejsce, Dominiku?

– Nie powróci, ekscelencjo – odparł Dominik. – Jestem tego pewien.

Chociaż ta pewność wypełniała jego serce, wkradł się w jego myśli cień smutku. Dopiero co do klasztoru Świętej Sabiny dotarła wiadomość, że brat Reginald, który zdziałał tak wiele dla zakonu w Bolonii, zmarł w klasztorze Świętego Jakuba w Paryżu, po krótkiej chorobie.

„Był ledwie po trzydziestce” – myślał Dominik. – „I był nam tak bardzo potrzebny! Lecz naturalnie, Bóg wie najlepiej…”

Lecz gdy tak rozmyślał o Reginaldzie, wspominając jak Najświętsza Panna ukazała mu szkaplerz zakonu, jak jego kazania „rozpalały” wiernych w Bolonii – wedle słów jednego z jego zakonnych pomocników, i jak Diana Andalo zrezygnowała ze światowego życia pod wpływem jego kazań, Dominik stopniowo odzyskiwał pogodę ducha. Reginald odszedł, lecz jego dusza z pewnością trwała w chwale. Z pewnością teraz, w Niebie, nadal wstawiał się u Boga o błogosławieństwo dla dzieła swych braci. Dominik czerpał otuchę z innej jeszcze myśli. Na kilka dni przed śmiercią, Reginald przyjął do zakonu dwóch młodych Niemców – braci Jordana i Henryka, studentów uniwersytetu…

„Dość dobrze pamiętam tych młodych ludzi z mojej ostatniej wizyty w Paryżu” – pomyślał Dominik. „A zwłaszcza Jordana. Wciąż pamiętam żarliwy wyraz jego twarzy, gdy opowiadałem mu o cudownym uzdrowieniu brata Reginalda, o naszej pracy, i o mojej pewności, że Bóg powołał go na zakonnika”.

Następnie przypomniał sobie liczne obawy Jordana związane z życiem zakonnym i zdecydowaną niechęć Henryka, i uśmiechnął się. Jak niezbadane są ścieżki Pańskie! On, Dominik, zasiał ziarno. Reginald je pielęgnował, a już wkrótce nadejdzie pora żniw, bo Jordan i Henryk z pewnością zdziałają wiele jako bracia kaznodzieje. Dzięki ich wysiłkom, wiele dusz zwróci się do Chrystusa. W głębi serca Dominik był głęboko przeświadczony, że gdy sam wyda ostatnie tchnienie, młody brat Jordan zostanie wybrany na generała zakonu.

„Chłopiec nie będzie chciał przyjąć tego zadania, lecz i tak przypadnie mu ono w udziale” – rozmyślał. „A ile dobra może zdziałać dla braci, dla sióstr, a zwłaszcza dla Diany z Bolonii! Jego listy do niej zmienią bieg historii…”

Jednak już kilka godzin później uwagę Dominika zajęły poważniejsze sprawy niż przyjemne rozważania o przyszłości. Posłaniec przyniósł wieść do Świętej Sabiny, że Iwo Odrowąż, nowo wybrany biskup krakowski, prosił o audiencję u Dominika.

Dominik pospieszył przywitać biskupa i jego kuzynów, także duchownych – ojca Czesława i ojca Jacka, oraz dwóch świeckich służących o imionach Herman i Henryk. Widywał już wcześniej tych błękitnookich jasnowłosych przybyszów z północy, także tego ranka, gdy matka Eugenia wraz z mniszkami przybyła do Świętego Sykstusa, a młody Napoleon Orsini miał wypadek. Z pewnością byli obecni w kapitularzu, kiedy chłopiec powrócił do życia.

– Witam, ekscelencjo! – zakrzyknął Dominik. – To dla mnie zaszczyt!

Pomimo tak serdecznego powitania widać było wyraźnie, że nikt z nowo przybyłych, nawet sam biskup, nie czuł się swobodnie w obecności Dominika. Przecież ten człowiek wskrzeszał umarłych i uczynił tak wiele innych cudów, że jego imię znalazło się na ustach wszystkich mieszkańców Rzymu!

Przez krótki czas mówił tylko Dominik, podczas gdy goście siedzieli w milczeniu, wpatrując się w niego z zachwytem. Powoli jednak jego swobodne zachowanie ujęło ich serca, tak że biskup, z natury skromny i prosty w obejściu, w wielu słowach wyjaśnił przyczynę swej wizyty. Odwiedził Dominika, ponieważ Polska rozpaczliwie potrzebowała księży, jak powiedział, a zwłaszcza wyszkolonych kaznodziejów. Zatem gdyby ojciec Dominik mógł oddelegować kilku mnichów do pracy w Krakowie…

– Wystarczyłoby trzech, czterech młodych zakonników z kościoła Świętej Sabiny – powiedział.

– A nawet pięciu lub sześciu – dodał Czesław. – Nie wyobraża sobie ojciec jak bardzo potrzebujemy księży na północy.

– To prawda – zgodził się Jacek. – Prawdziwa wiara przybyła do Polski w roku 966, prawie trzysta lat temu, lecz nie poczyniliśmy wielkich postępów. Nadal ogromne rzesze ludzi żyją bez chrztu.

Twarz Dominika zachmurzyła się, gdy słuchał sprawozdania gości o sytuacji Kościoła w Polsce. Jak się zdawało, było tam niewielu mnichów na terenach wiejskich, a w miastach zaledwie garstka księży diecezjalnych. Polska jednak zajmowała setki tysięcy kilometrów kwadratowych, rozciągając się na północ od Karpat do Bałtyku, i na wschód od Niemiec aż po Ruś. Mieszkańcy tego olbrzymiego obszaru pokrytego lasami, równinami i dolinami niewiele różnili się od pogan, a co kilka lat wybuchały krwawe waśnie, gdy miejscowi książęta i panowie wojowali ze sobą.

– Ojcze, musisz nam pomóc! – nalegał biskup. – W naszym kraju nie zapanuje pokój dopóki wszędzie nie dotrze Dobra Nowina.

Dominik przez dłuższą chwilę zastanawiał się nad jego słowami. Potem powoli potrząsnął głową.

– Ekscelencjo, nie mogę spełnić twej prośby – odrzekł, po czym widząc cień rozczarowania na twarzy dostojnika, pospiesznie wyjaśnił, że pomimo szybkiego rozwoju w Paryżu, Rzymie i Bolonii, Zakon Kaznodziejów nie był jeszcze gotów posyłać misjonarzy na pogańskie tereny. Od chwili powstania jego praca polegała na zwalczaniu herezji, zwłaszcza w miastach uniwersyteckich.

– Jak, ekscelencjo, wiesz, gdy nawróceni zostaną przywódcy herezji, a są to zazwyczaj utalentowani ludzie z uniwersyteckim wykształceniem, ich zwolennicy stają się jak zagubione owieczki. Są łatwą zdobyczą dla prawdy. Stąd nasza misja: żyć i pracować w pobliżu uniwersytetów, wyłapywać te błyskotliwe umysły, które wpadły w pułapki błędnego rozumowania, a przez nich starać się zbawić mniejsze umysły, sprowadzone przez nich na manowce.

Biskup westchnął.

– Rozumiem, ojcze – rzekł. – Obaj pracujemy dla zbawienia dusz… choć każdy z nas w inny sposób.

Nagły ból przeszył serce Dominika, gdy biskup podniósł się z miejsca by odejść. Z pewnością żywił olbrzymią nadzieję na uzyskanie pomocy u Świętej Sabiny! A teraz…

Dominik też zerwał się na równe nogi.

– Ekscelencjo, czemu nie powierzysz mi tych młodych ludzi, którzy przybyli z tobą do Rzymu? – wykrzyknął. – W niedługim czasie mógłbym ich wam odesłać jako doświadczonych pracowników.

Biskup otworzył szeroko oczy.

– Ojcze, nie masz chyba na myśli Czesława i Jacka?

– Tak, ekscelencjo, właśnie ich mam na myśli. Dla dobra Polski, oddaj mi twoich kuzynów.

Dwaj młodzi księża popatrzyli po sobie. Nagle Jacek z roziskrzonym wzrokiem upadł na kolana.

– Ojcze, skąd wiedziałeś? – wyszeptał. – Nie przypuszczałem, że ktokolwiek wie…

Czesław uklęknął obok swego młodszego brata.

– Ojcze, mówisz poważnie? Czy naprawdę chcesz przyjąć nas do twego zakonu?

– Tak. Hermana i Henryka również. Podejdźcie tu, moje dzieci.

W tej samej chwili wszystkie spojrzenia zwróciły się na dwóch świeckich młodzieńców, zwykłych służących w domu biskupa, chłopców niezbyt wykształconych, którzy nie okazywali nadzwyczajnej pobożności. Lecz teraz, gdy Dominik przyzywał ich do siebie, obaj pospieszyli naprzód pragnąc z dziecięcą gorliwością uklęknąć u jego stóp.

Biskup Iwo załamał ręce. Musiało zajść jakieś nieporozumienie! Przybył do Świętej Sabiny, żeby prosić o mnichów kaznodziejów do pomocy w swej pracy w Polsce. Tymczasem zamiast tego, odebrano mu obu synowców i sługi…

– Ojcze… – zaczął niezręcznie, po czym przerwał, gdyż ujrzał mnicha, który nagle pojawił się w korytarzu niosąc w ramionach kilka białych wełnianych habitów. Za nim podążał drugi zakonnik z wodą święconą i zapaloną świecą. Po chwili, jak na sygnał, czterech młodych towarzyszy biskupa padło krzyżem na posadzkę w dowód tego, jak niegodni byli przyjęcia na szczególną służbę Bogu. Już po chwili każdy z nich przywdział habit zakonu, a Dominik tymczasem modlił się na głos, tonem czystym i radosnym:

– Wyciągnij, o Panie, do tych sług Twoich, prawą dłoń Twej niebiańskiej pomocy, by mogli poszukiwać Ciebie całym sercem, i by mogli otrzymać to, o co proszą…

cdn.

Mary Fabyan Windeatt

Powyższy tekst jest fragmentem książki Mary Fabyan Windeatt Święty Dominik.