Rozdział piętnasty. Stracony tydzień

Jan Pertinand nauczał małych chłopców w Ars od pięciu lat. Był to wspaniały, młody człowiek i od czasu mojej choroby okazał mi wiele życzliwości. Ale mimo to nie słuchałem go teraz, kiedy próbował nakłonić mnie, żebym powrócił z nim do Ars.

– Nie – odparłem stanowczo. – Udaję się do domu, do Dardilly, odwiedzić mojego brata i jego rodzinę. Po prostu pokaż mi, gdzie jest droga, to sobie poradzę.

Kiedy Jan zobaczył, że naprawdę nie zmienię zdania, westchnął głęboko i wzruszył ramionami. No cóż. Nie będzie się dłużej ze mną spierał. Ale w jednej kwestii musi nalegać. Nie udam się w siedmiogodzinną podróż do Dardilly całkiem sam. On będzie mi towarzyszył.

Na to zgodziłem się dość łatwo i kiedy brnęliśmy w ciemnościach, niejeden raz dziękowałem Bogu, że Jan nadszedł z pomocą. Ponieważ dzięki niemu miałem teraz szansę wyjaśnić jeszcze raz, dlaczego opuszczam Ars. Była też okazja, żeby pomodlić się z bliźnim. I rzeczywiście, pomiędzy moimi pełnymi entuzjazmu opisami radości służenia Bogu jako pustelnik i mnich, obaj zdołaliśmy odmówić dziesięć Różańców. Ale w miarę zbliżania się do Dardilly stopniowo milkliśmy, wyczerpani brakiem pożywienia i snu.

Oczywiście, mój brat Franciszek nie posiadał się z radości, kiedy wreszcie dotarliśmy do jego domu. Ach, jak wiele czasu upłynęło, odkąd byłem w Dardilly! Odkąd on i ja widzieliśmy się ostatnio! Ileż wydarzyło się przez te lata! Ileż było do opowiedzenia! Ale jeszcze kiedy Franciszek serdecznie witał mojego młodego towarzysza i mnie, entuzjazm widoczny na jego twarzy przeszedł w głęboką troskę.

– Obaj jesteście wyczerpani – zawołał. – A ty, Janie Mario… Ach, sama skóra i kości! I blady jak śmierć! Szybko, musimy dać wam coś do jedzenia i picia. Potem obaj do łóżek!

Zaprotestowałem słabym głosem, mówiąc, że czuję się całkiem dobrze, ale Franciszek nie posłuchał. Tak samo jak jego dobra żona.

– Twój pokój jest gotowy i czeka – powiedzieli. – I jest też pokój dla Jana Pertinanda. No już, musicie zaraz tam iść. Jedno z dzieci przyniesie z kuchni śniadanie.

Z wdzięcznością pozwoliłem się zaprowadzić. Ach, jak dobrze było powrócić do domu lat dziecięcych, z jego wspomnieniami z dawnych czasów – o ojcu i matce… o mojej najstarszej siostrze, Katarzynie (która zmarła wkrótce po wyjściu za mąż)… o Franciszku i Gothon… i o drugim bracie Franciszku, który wyruszył na wojnę jakieś trzydzieści lat temu, żeby nigdy nie wrócić…

– Drogi Panie, dziękuję Ci za okazję, żeby tu być – wyszeptałem. – Krótka wizyta u moich bliskich jest właśnie tym, czego mi potrzeba.

Ale spokój i cisza, których tak pragnąłem, nie trwały długo. Dwa dni później u drzwi domu Franciszka pojawił się mer Ars, desperacko pragnąc zamienić ze mną kilka słów. Jednak mój brat nie zezwoli ł na żadne spotkanie; nawet nie przyznał, że jestem w domu i mer musiał się zadowolić napisaniem do mnie listu. Kiedy sobie poszedł, Franciszek przyniósł mi pismo.

„Ojcze, nie podejmuj jeszcze żadnej decyzji”, namawiał mnie ten dobry człowiek. „Potrzebujesz odpoczynku; ja wiem to lepiej niż ktokolwiek. Pozostań u brata tak długo, jak uważasz za konieczne, ale nie zapominaj o swojej biednej parafii w Ars. Pomyśl o tych wszystkich świątobliwych duszach, którym pokazywałeś drogę do nieba, i o tych wszystkich, które porzuciły tę niebiańską ścieżkę i które sprowadzisz na nią z powrotem…”

Ogromnie poruszył mnie ten list, podobnie jak ten, który nadszedł od Katarzyny Lassagne. Ale, och, jakież niedobre wieści miała mi do przekazania moja młoda przyjaciółka! Po pierwsze, moje odejście niemal zrujnowało działanie szkoły „Pod Opatrznością”. Stan liczebny zmalał z sześćdziesięciorga do piętnaściorga dzieci. Po drugie, nikt w Ars nie dbał już więcej o pracę ani o modlitwę. Kościół był prawie opuszczony. Po trzecie, ksiądz Raymond, mój zastępca, nie był ani trochę lubiany.

„Wracaj, ojcze”, błagała Katarzyna. „Sprawy mają się okropnie, odkąd odszedłeś!”

Był jeszcze jeden nieszczęśliwy list od człowieka, który otworzył karczmę w Ars, ku mojemu wielkiemu niezadowoleniu. Pisał, że ponieważ nie ma mnie już w okolicy, pielgrzymi przestali nadciągać. A jak mógł mieć nadzieję na zarobek bez pielgrzymów?

„Ojcze, zaklinam cię, żebyś nas nie porzucał”, napisał. „Ty wiesz, co zawsze ci mówiłem, i teraz powtarzam to z całego serca: jeżeli jest u mnie coś, co cię nie zadowala, to w pełni dostosuję się do twojej woli.”

Byłem głęboko poruszony taką szczerością, a jednak wciąż żywiłem przekonanie, że moje dni jako parafialnego księdza dobiegły już końca. Bóg chciał, żebym został pustelnikiem, tego byłem pewien, więc starałem się zapewnić sam siebie, że niepokojąca sytuacja w Ars jest chwilowa. Jednak czwartego dnia mojego pobytu w Dardilly wydarzyło się coś naprawdę krępującego. Wczesnym rankiem tuziny obcych ludzi zaczęły nadciągać do wioski – pieszo, prywatnymi powozami, konno, na wozach ciągniętych przez woły, muły lub osły. I wszyscy szukali mnie!

– Chcemy się wyspowiadać u ojca Vianneya – powiedzieli księdzu z parafii Dardilly. – Prosimy, powiedz, gdzie on jest?

Dobry ksiądz najlepiej jak potrafił powitał zalew przybyszów – modnie ubrane damy z Lyonu, prawników i lekarzy z Paryża, przemysłowców z Ecully, studentów uniwersytetu, młode małżeństwa, dzieci wraz z rodzicami, a nawet księży i zakonnice – ale stanowczo odmówił wyjawienia, gdzie przebywam. Całkowicie rozumiał i doceniał moje pragnienie, by zostawiono mnie w spokoju podczas cichej wizyty u mojej rodziny.

Jednak bardzo prędko przybysze wzięli sprawy we własne ręce i odkryli, gdzie znajduje się nasz dom. Niczym armia najeźdźców wkroczyli na naszą ziemię i nakłaniali Franciszka, żeby mnie wyprowadził, tak by mogli otrzymać ode mnie błogosławieństwo.

Mój brat rozgniewał się na pielgrzymów.

– Ojciec Vianney to chory człowiek – oświadczył. – Nie jest w stanie udzielić nikomu błogosławieństwa, a tym bardziej spowiadać.

– Ale proszę pana, przyjechaliśmy z tak daleka!

– Tak. Ja nawet zamknąłem sklep, żeby odbyć tę podróż!

– I ja też!

– I ja!

– Spójrzcie! Przywiozłem ze sobą kalekiego chłopczyka…

– A ja tę biedną niewidomą staruszkę…

Franciszek posępnie pokręcił głową.

– Równie dobrze możecie wracać do domów – powiedział. – Mój brat z nikim się nie spotka.

Ze swojego pokoju słyszałem wszystko, co się działo na zewnątrz, i raptem nie mogłem już dłużej wytrzymać. Ci biedni ludzie nie powinni zostać odesłani bez szansy wyspowiadania się! Prędko wyszedłem z domu i ku wielkiemu zaniepokojeniu Franciszka oznajmiłem, że wysłucham spowiedzi świętej w miejscowym kościele. Oczywiście, trzeba będzie jednak wysłać posłańca do arcybiskupa w Lyonie po niezbędne pozwolenie. Wolno mi było spowiadać tylko w diecezji Belley.

Franciszek wychodził z siebie, kiedy w ciągu kilku godzin nadeszła zgoda i zasiadłem w konfesjonale. Co to za wakacje? – pytał. Przecież jestem zbyt słaby, żeby być na każde skinienie? A okazało się, że to dopiero początek. Następnego dnia było jeszcze więcej pielgrzymów i nawet moja bratowa zaczęła się skarżyć. Na podwórku bez przerwy było pełno obcych, jak mówiła. Ludzie pukali do drzwi o każdej porze. Zaglądali nawet przez okna, tak że nikt z rodziny nie miał ani odrobiny prywatności. Zaś co do posiłków… cóż, nigdy nie miałem na nie czasu. Jak miałbym mieć, skoro pątnicy trzymali mnie całymi godzinami w konfesjonale?

– To nie w porządku, ojcze – zawołała. – Ci ludzie nie zdają sobie sprawy, jaki jesteś osłabiony… Jak bardzo potrzebujesz jedzenia i odpoczynku. Och, czemu nie możesz ich odesłać?

Przyznałem, że pielgrzymi sprawiają kłopot, ale pospiesznie wyjaśniłem, że już niedługo wszystko wróci do normalności. Bądź co bądź, już prawie tydzień temu napisałem do biskupa Deviego, prosząc go, by pozwolił mi wieść życie pustelnika w Montmerle. Cóż, wkrótce będzie odpowiedź. A kiedy przyjdzie pozwolenie, natychmiast wyruszę w drogę.

Następnego dnia nadszedł list od biskupa, przyniesiony do Dardilly przez księdza Raymonda, mojego zastępcę. Ale niestety! Nie zawierał dobrych wieści, na które miałem nadzieję i o które się modliłem. W prostych słowach biskup oznajmił, że nigdy nie pozwoli mi opuścić diecezji, chociaż pozwala mi zostać kapelanem w Beaumont, wiosce oddalonej o około pięćdziesiąt kilometrów od Dardilly. Miałem jednak dobrze rozważyć tę sprawę, nim podejmę decyzję.

Serce mi się ścisnęło, kiedy czytałem między wierszami. „Łatwo dostrzec, że jego wielebność sądzi, iż uchylam się od swoich obowiązków, zamierzając zostać pustelnikiem”, powiedziałem sobie ze smutkiem. „On naprawdę uważa, że powinienem wrócić do Ars…”

Ta myśl zaciążyła mi ogromnie i w końcu zawarłem umowę z księdzem Raymondem. Obaj w tajemnicy pojedziemy do Beaumont. Odprawię tam Mszę świętą i będę błagał Ducha Świętego, żeby oświecił mój umysł. I być może mój młody pomocnik uczyni tak samo?

Tego popołudnia ksiądz Raymond opuścił Dardilly. Wczesnym rankiem dnia następnego, niezauwa żony przez pielgrzymów, pożegnałem się z domem mojego dzieciństwa. Ponieważ było bardzo ciemno, Franciszek towarzyszył mi aż do Albigny. Była to okazja, by przeprosić za wszelkie kłopoty, które spowodowała moja wizyta, i pogratulować mu wspaniałego, chrześcijańskiego domu. Jaką dobrą miał żonę! Jakie cudowne dzieci!

Kiedy jednak zbliżała się chwila pożegnania, zrobiło mi się naprawdę ciężko na sercu. Franciszek miał pięćdziesiąt dziewięć lat, a ja pięćdziesiąt siedem. Wziąwszy pod uwagę, jak niepewna była przyszłość, mogło to być nasze ostatnie spotkanie na tym świecie.

– Och, Franciszku – zawołałem. – Gdybyś tylko wiedział, co ja przechodzę! Proszę, módl się za mnie… i to często!

Franciszek ze zrozumieniem położył mi dłoń na ramieniu.

– Modlę się za ciebie każdego dnia, Janie Mario – powiedział tylko. A potem, klękając, zapytał: – Czy dasz mi teraz swoje błogosławieństwo?

Powoli wypowiedziałem stare jak świat słowa, które w ustach księdza mają tak niezwykłą moc uświęcania i pocieszania:

– Niechaj błogosławieństwo Boga Wszechmogącego, Ojca, Syna i Ducha Świętego spłynie na ciebie i pozostanie z tobą na wieki.

W milczeniu uścisnęliśmy się i rozeszliśmy każdy w swoją stronę – Franciszek do domu, a ja poszukać księdza Raymonda, który wcześniej obiecał, że zaczeka na mnie w kościele w Albigny, gdzie każdy z nas odprawi Mszę świętą przed wyruszeniem do Beaumont.

Wędrówka do Beaumont była długa i ciężka, i kiedy nareszcie tam dotarliśmy, byłem zupełnie wyczerpany. Ale z ciekawością spoglądałem na okolicę – na drzewa i jeziora, które zdobiły krajobraz. Jakież to wszystko było opustoszałe! Jakie spokojne! A kaplica Najświętszej Panny, którą biskup Devie chciał powierzyć mojej opiece, była naprawdę piękna. Znajdowała się w pewnej odległości od wioski i jak powiadano, Najświętsza Panna często wysłuchiwała modlitw zasmuconych rodziców, którzy przybywali tam z pielgrzymką i przywracali pamięci małe dzieci, zmarłe przed ochrzczeniem, przedłużając tak odzyskane życie do czasu, aż maleństwa przyjęły sakrament.

– To będzie cudowne miejsce do życia jako pustelnik – mruknąłem, rozglądając się po spokojnym lesie, otaczającym sanktuarium Najświętszej Panny. – Ale oczywiście, jeżeli nie taka jest wola Boża…

Ksiądz Raymond spojrzał na mnie dziwnie. Jakaż zmiana nastąpiła we mnie w ciągu kilku ostatnich dni! Odkąd przyszedł list od biskupa, zachowywałem się jak inny człowiek.

– A więc co zamierzasz zrobić, ojcze? – zapytał po krótkiej chwili.

Wyrwało mnie to z zamyślenia.

– Odprawię Najświętszą Ofiarę, tak jak zaplanowałem – odpowiedziałem mu. – A potem będę służył do twojej Mszy.

W trakcie Mszy świętej księdza Raymonda Duch Święty obdarzył mnie zrozumieniem tego, co powinienem zrobić w przyszłości. Z pewnością byłoby wspaniale zostać pustelnikiem tutaj w Beaumont, pędzić dni w spokoju i ciszy. Jednak nie tego chciało ode mnie Niebo. Dano mi pociąg do samotniczego życia po to, bym mógł go poświęcić dla dobra dusz!

„Wracaj do Ars, Janie”, powiedział cichy głosik w moim wnętrzu. „Pomagaj ludziom kochać Boga, odwracać się od swoich grzechów, wieść świątobliwe życie…”

Skłoniłem głowę. Przez osiem dni – stracony tydzień – starałem się robić to, co uważałem za wolę Bożą. Ale to wcale nie była wola Boża. Ucieczka z Ars, pragnienie życia w samotności, walka o uwolnienie się od moich duszpasterskich obowiązków – wszystko to było tylko samolubstwem.

– Ojcze Niebieski, wybacz mi – modliłem się. – Wrócę do Ars. I z Twoją pomocą zacznę pracować dla dobra dusz jak jeszcze nigdy dotąd!

cdn.

Mary Fabyan Windeatt

Powyższy tekst jest fragmentem książki Mary Fabyan Windeatt Św. Proboszcz z Ars.