Rozdział piętnasty. Giorgione

Gdy przeglądamy biografie wielkich malarzy, widzimy, jak każdy z nich wnosił nową wiedzę do historii sztuki i ukazywał oczom świata nieznane dotąd piękno. Stopniowo dokonywano wszystkiego, tak jak pąk rozwija powoli płatki, zmieniając się w pełni rozkwitły kwiat i pokazując swą nieskazitelną urodę. Ale gdzieniegdzie znajdujemy wśród malarzy artystę, który odróżnia się od reszty – kogoś, kto podąża własną, nową i zaskakującą drogą. Nie dodaje stopniowo nowych prawd do starych, tylko tworzy całkowicie nowy porządek. Takim człowiekiem był Giorgione, którego dzieje teraz opowiemy.

W czasie, gdy cała Florencja mówiła o Leonardo da Vinci, w Wenecji działał inny wielki geniusz, stawiający sobie cele znacznie wyższe, niż ci, którzy byli przed nim. Giorgio Barbarelli urodził się w Castelfranco, małym miasteczku niedaleko Wenecji, a gdy osiągnął odpowiedni wiek, wysłano go do wielkiego miasta nad morzem, by został uczniem sławnego Belliniego. Był przystojnym chłopakiem, wysokim i dobrze zbudowanym, i ze względu na taką królewską postawę koledzy nadali mu przezwisko Giorgione, czyli Jerzy Wielki. Jak to często bywało w tamtych czasach, przydomek przylgnął do niego – jego prawdziwe nazwisko zostało niemal zapomniane i do dziś znany jest jako Giorgione.

Giorgione miał poetycką naturę i uwielbiał muzykę. Komponował pieśni i śpiewał je przy własnym akompaniamencie na lutni – naprawdę zdawało się, że niewiele jest rzeczy, których nie potrafi robić. Ale najpiękniejsze jest jego malarstwo, bo malował kobiety i mężczyzn, którzy wyglądali jak żywi, i uchwycił w swoich obrazach muzyczny nastrój.

Giorgione szybko stał się znany jako wielki artysta i będąc jeszcze całkiem młodym człowiekiem, został zatrudniony przez władze Wenecji przy malowaniu fresków na zewnętrznych ścianach nowej Giełdy Niemieckiej. Wiatr, deszcz i powietrze przesycone morską solą zniszczyły dziś całkowicie te freski i niewiele dzieł Giorgionego dotrwało do naszych czasów, ale może to czyni je tym cenniejszymi w naszych oczach.

Jego rysunki też są nieliczne, jeden z nich pochodzi z wielkiego szkicu znajdującego się w Galerii Uffizi we Florencji. Przedstawia mężczyznę w stroju weneckim, który pomaga dwóm kobietom usadowić się we wnęce marmurowego pałacu, by mogły oglądać przechodzącą paradę, nie stojąc na drodze tłumu.

W Akademii Weneckiej znajduje się przypisywany Giorgionemu obraz. Zainteresuje on każdego chłopca i dziewczynę, którzy lubią dawne opowieści. Opowiada starą wenecką legendę, dziś niemal zapomnianą, ale dawniej opowiadaną z zapartym tchem i uważaną za zdarzenie prawdziwe. Historia jest następująca:

Dwudziestego piątego lutego 1340 roku w Wenecji rozszalał się straszliwy sztorm, gorszy od wszystkiego, co było dotychczas. Przez trzy dni wichura wzburzała wodę i zawodziła wokół pałaców, wzbijając wielkie morskie fale i wstrząsając miastem do fundamentów. Grzmoty i błyskawice nie ustawały, a deszcz lał się z nieba wielką ścianą szarej wody, tak że wydawało się, iż drugi potop nawiedził ziemię. Poziom wody podnosił się stopniowo, a Wenecja zapadała coraz niżej i ludzie mówili, że jeśli deszcz nie przestanie padać, miasto zostanie całkowicie zatopione. Nikt nie odważył się płynąć kanałami i tylko pewien stary rybak, który akurat był w łodzi, został poniesiony przez kanał San Marco i z trudem dopłynął do schodów. Ciesząc się, że jest już bezpieczny na stałym lądzie, przywiązał starannie łódź i usiadł, by zaczekać na koniec burzy. Kiedy tak siedział, obserwując błyskawice i nie słysząc nic oprócz wycia wichury, ktoś dotknął jego ramienia i usłyszał nieznany głos:

– Dobry rybaku, czy zawieziesz mnie do San Giorgio Maggiore? Dobrze ci za to zapłacę.

Rybak spojrzał przez wirujące fale tam, gdzie przez ścianę ulewnego deszczu widać było na odległej wyspie wysoką dzwonnicę.

– Jak można dopłynąć do San Giorgio? – spytał. – Moja mała łódka nie przetrwa pięciu minut w tej rozszalałej wodzie.

Ale nieznajomy nalegał jeszcze bardziej i błagał rybaka, by zrobił, co w jego mocy.

Rybak był zahartowanym, starym człowiekiem i miał odważne serce, odwiązał więc łódkę i powiosłował prosto w burzę. Ku jego zdziwieniu droga nie była tak straszna, jak się spodziewał, i wkrótce łódź dobiła bezpiecznie do schodów San Giorgio Maggiore.

Nieznajomy wysiadł z łódki, ale poprosił rybaka, by zaczekał na jego powrót.

Niebawem wrócił, a wraz z nim zjawił się młody człowiek, wysoki i silny, o postawie rycerza.

– Teraz płyń do San Niccolo da Lido – polecił nieznajomy.

– Jakże mam to uczynić? – zapytał przestraszony rybak. San Niccolo było bardzo daleko, a on używał tylko jednego wiosła, jak to jest w zwyczaju w Wenecji.

– Wiosłuj śmiało, na pewno ci się uda, a dostaniesz dobrą zapłatę – spokojnie odpowiedział nieznajomy.

Widząc zatem, że taka jest wola Boża, rybak powiosłował jeszcze raz, a gdy płynęli, woda wygładzała się przed nimi, dopóki nie dotarli do odległego San Niccolo da Lido.

Czekał tam na nich stary człowiek z białą brodą, a gdy on również wsiadł do łodzi, rybak otrzymał polecenie, by skierować się na otwarte morze.

Burza wzmogła się jeszcze i, o zgrozo, przez spienione wody płynęła prosto na nich wielka czarna galera. Zbliżała się tak szybko, jakby unosiła się na skrzydłach wiatru, a gdy była blisko nich, rybak zobaczył, że jest obsadzona straszliwymi czarnymi demonami. Wiedział, że zamierzają one zawładnąć pięknym miastem Wenecją.

Ale gdy galera zbliżyła się do łódki, trzej mężczyźni wstali i wyciągając ramiona, uczynili wysoko nad swymi głowami znak krzyża, każąc demonom wracać tam, skąd przybyły. Morze uspokoiło się w jednej chwili, a galera wśród okropnego wrzasku demonów znikła im z oczu.

Wtedy trzej mężczyźni kazali rybakowi wracać. Stary człowiek wysiadł na San Niccolo da Lido, młody rycerz na San Giorgio Maggiore, a ostatni z nich, nieznajomy, na San Marco.

Teraz, gdy rybak wykonał swoją pracę, pomyślał, że nadszedł czas, by otrzymał za nią zapłatę. Choć był świadkiem wielkiego cudu, nie zamierzał się zrzec należnych mu pieniędzy.

– Masz rację – powiedział nieznajomy, kiedy rybak przedstawił mu swoje żądanie – i na pewno otrzymasz dobrą zapłatę. Idź teraz do doży i opowiedz mu o tym, co widziałeś – jak Wenecja zostałaby zniszczona przez demony burzy, gdyby nie ja i moi towarzysze. Ja jestem święty Marek, patron tego miasta; dzielny młody rycerz to święty Jerzy, a stary człowiek, którego wzięliśmy ostatniego, to święty Mikołaj. Powiedz doży, że prosiłem go, by dobrze ci zapłacił za zadanie, które tak odważnie wykonałeś.

– Ale jeśli opowiem tę historię, czy uwierzą mi, że mówię prawdę? – zapytał rybak.

Wtedy święty Marek zdjął z palca pierścień i włożył do szorstkiej dłoni rybaka.

– Pokażesz im ten pierścień jako dowód – powiedział – a kiedy zajrzą do skarbca świętego Marka, zobaczą, że go tam brakuje.

Po tych słowach święty zniknął.

Następnego dnia rybak poszedł skoro świt do doży i opowiedział tę zdumiewającą historię, pokazując mu pierścień świętego. Początkowo nikt nie wierzył w niesamowitą opowieść, ale kiedy przeszukano skarbiec świętego Marka, okazało się, że pierścienia rzeczywiście brakuje. Wtedy mieli pewność, że rybakowi ukazał się sam święty Marek i ocalił ich ukochane miasto od zagłady.

Odprawiono więc uroczyste nabożeństwo dziękczynne w wielkim kościele świętego Marka, a rybak otrzymał należną mu zapłatę.

Nie musiał już zarabiać na życie, tylko otrzymał od władz miasta emeryturę i żył w dostatku przez resztę swoich dni.

Na obrazie widzimy wielką czarną galerę z demonami przy wiosłach, sunącą prosto na małą łódkę, w której stoi trzech świętych. Demony są nie tylko na pokładzie statku, ale zbliżają się również na delfinach i dziwnych rybach, tak że cała łódź jest otoczona przez złowieszczą załogę.

Niewiele wiemy o życiu Giorgionego, prócz tego, że było krótkie i smutne, a jego koniec upłynął wśród żalu i goryczy. Kochał piękną Wenecjankę i już miał się z nią ożenić, gdy przyjaciel, który również był mu bardzo bliski, odebrał mu ją, pozbawiając artystę i miłości, i przyjaźni. Nic nie mogło go pocieszyć po tej stracie – w jego życiu zgasło światło, a wkrótce i samo życie zaczęło przygasać. Niedługo potem zamknął oczy i skończyło się dla niego piękno i nadzieja, które niegdyś wypełniały mu świat. Ale choć mamy tak mało jego obrazów, wystarczą, by przekonać nas, że coś więcej niż pusty żart skłoniło jego towarzyszy, by nazwać go Jerzym Wielkim.

Amy Steedman

Powyższy tekst jest fragmentem książki Amy Steedman Rycerze sztuki. Fascynujące opowieści o malarzach.