Rozdział piętnasty. Bóg wzywa mnie do nieba

Otrzymałam ostatnie namaszczenie 30 lipca. Do tego czasu wszyscy byli przekonani, że śmierć będzie kwestią tylko kilku godzin, gdyż cierpiałam ogromnie. Każdy oddech był torturą. Ledwo mogłam znieść ból, mimo że wiara mówiła mi, iż wielu biednych grzeszników otrzymuje pomoc, bo swój ból złożyłam w ofierze za nich.

– Ale siostra Teresa będzie miała przynajmniej lekką śmierć – stwierdziła jedna z zakonnic. – Same się przekonacie. Będzie tak, jakby po prostu zapadła w sen.

Nie zgodziłam się z tym. By oszczędzić siostrom smutku, z radością przyjęłabym lekką śmierć, ale wciąż pamiętałam o tym, że moje własne plany nie mają znaczenia. Już dawno temu poprosiłam Boga o to, by zabrał mi wolę i sprawił, żeby we mnie objawiała się tylko Jego wola. Oprócz tego była jeszcze śmierć Chrystusa na krzyżu. Czy była piękna albo lekka? Nie, była krwawa i bolesna. Dla dobra grzeszników Ojciec w niebie zezwolił na to, by Jego syn przeżył najpotworniejsze cierpienia. Wspomagana przez łaskę, teraz spróbuję naśladować Chrystusa do samego końca.

Wbrew przewidywaniom wszystkich sióstr, wciąż miałam przed sobą jeszcze kilka tygodni życia. 1 sierpnia Paulina jeszcze raz powiedziała mi, jak wielką radość sprawiła jej moja książka. To naprawdę były Dzieje duszy. Miała nadzieję, że po pewnym czasie zostanie przeczytana całej wspólnocie, a również wydana drukiem. Być może niektóre siostry zaprotestują, że moje skromne słowa są przedstawiane tak ogromnej publiczności, ale Paulina czuła, że i tak nie będzie to miało znaczenia. Cały świat powinien się dowiedzieć o mojej małej drodze.

Gdy rozmawiała ze mną, jakiś impuls sprawił, że udzieliłam jej następującej rady:

– Moja mateczko, po mojej śmierci nie powinno się nikomu mówić o rękopisie aż do momentu, kiedy zostanie opublikowany. Jeśli postąpisz inaczej, albo jeśli opóźnisz wydanie książki drukiem, szatan zastawi na ciebie liczne sidła, aby przeszkodzić w dobrej pracy dla Boga… Pracy, która jest bardzo ważna…

Tak, byłam przekonana, że moja książka jest dobra, w czym nie było żadnej mojej zasługi. Stało się tak dzięki pomocy Ojca w niebie, której mi udzielił. Natchnął mnie do umiejętnego pisania o Jego dobroci i miłosierdziu, ponieważ życzył sobie, żeby wszystkie dusze kochały Go tak, jak ja. Miały nie lękać się Jego woli.

Zastanowiło mnie stwierdzenie jednej z sióstr. Powiedziała, że mnie łatwo było pokładać zaufanie w Bogu, ponieważ nigdy nie obraziłam Go grzechem śmiertelnym. A co z innymi, ludźmi żyjącymi poza klasztorem, którzy dopuścili się wszystkich możliwych poważnych przewinień? Z pewnością im będzie trudno być jak małe dzieci, uciec w ramiona Ojca Niebieskiego, w pełni ufając, że On im przebaczy? Odpowiedziałam na jej pytanie tymi słowami, które później umieściłam w historii mojego życia: „Wiem, że nie powinnam tracić nic ze swej ufności, nawet jeśli miałabym na sumieniu wszystkie zbrodnie, jakie można popełnić. Zrozpaczona, ze skruchą rzuciłabym się w ramiona mojego Zbawcy. Wiem, że On kocha syna marnotrawnego, słyszałam też Jego słowa skierowane do świętej Marii Magdaleny… Nikt nie mógłby mnie przerazić, bo wiem, w co wierzyć na temat Jego miłości i miłosierdzia. Wiedziałam, że nieprzebrana liczba grzechów zniknie w ułamku sekundy, niczym kropla wody wrzucona do płonącego paleniska”.

– Te słowa, a również te, które zapisałam, są prawdziwe! – powiedziałam uszczęśliwiona. – Drogi Boże, dziękuję Ci, że pomogłeś mi je zapisać!

Od kilku miesięcy nie byłam w stanie przebywać z nowicjuszkami. Przeorysza oświadczyła, że mają mi nie zawracać głowy swoimi kłopotami i wątpliwościami, gdyż nie miałam wystarczająco siły, by mówić więcej, niż to było konieczne. Jednak któregoś dnia w sierpniu małej grupce dziewcząt zezwolono na wizytę w infirmerii. Tego dnia nie cierpiałam aż tak bardzo, jak zwykle. Być może jedno spotkanie z przyjaciółkami nie wyrządzi mi krzywdy.

Młode siostry zgromadziły się wokół mego łóżka, z oczami rozszerzonymi współczuciem. Jaką zmianę wywołała choroba w siostrze Teresie od Dzieciątka Jezus! Była taka chuda, taka osłabiona! W końcu jedna z nich odezwała się:

– Zawsze starasz się być jak małe dziecko – rzekła – ale czy mogłabyś nam powiedzieć, co trzeba zrobić, by osiągnąć żywot wieczny?

Uśmiechnęłam się na dźwięk tego pytania. Kiedy ktoś rezygnuje z dumy, gdy duchowo staje się małym dzieckiem, już zrobił najważniejszy krok w stronę życia wiecznego. Przecież już im to tłumaczyłam. Dlaczego nowicjuszki nie rozumiały, że dziecięctwo i niebo są ze sobą powiązane? Jednak zachowałam swoje myśli dla siebie i cierpliwie spróbowałam jeszcze raz wyjaśnić moją małą drogę.

– „Pozostanie małym” oznacza, że jesteśmy świadomi naszej znikomości – stwierdziłam – że oczekujemy wszystkiego od dobroci Boga, tak jak małe dziecko oczekuje wszystkiego od swojego ojca, że się o nic nie martwimy i że nie myślimy o gromadzeniu bogactw duchowych. Nawet u ludzi biednych dzieje się tak, że dziecko otrzymuje to, co jest mu niezbędne, gdy jest jeszcze małe. Kiedy staje się dorosłe, ojciec już go nie utrzymuje, lecz każe mu pracować i zarabiać na siebie. To żeby uniknąć usłyszenia komentarza, że odłożyłam na bok pragnienie, by dorosnąć, bo czułam się niezdolna, by zarabiać na życie, które jest żywotem wiecznym. To dlatego pozostałam mała. Moim jedynym zadaniem było zrywanie kwiatów miłości i poświęcenia, a następnie wręczanie ich Bogu, ku Jego radości.

Nowicjuszki przez chwilę milczały. Potem jedna z nich z wahaniem zauważyła, że wiele osób może źle zrozumieć moje słowa. Żeby duchowo stać się małym dzieckiem, by ulokować się w ramionach Boga i znaleźć w nim wszystko. Ależ na pewno świadczy to o lenistwie!

– Och nie – pospieszyłam z wyjaśnieniem. – Gdy znajdujesz się w ramionach Boga Ojca, tak naprawdę jesteś w wieży strażniczej. Możesz poznać wiele nowych i wspaniałych sposobów sprawiania Mu radości. Odkąd wybrałam to miejsce, jestem jak strażnik na czatach, wypatrujący wroga z najwyższej wieżyczki fortecy. Nic nie umknie mojej czujności… Często zaskakuje mnie moja własna wnikliwość.

Następnie podałam jeszcze jedną definicję świętości:

– Na świętość nie składa się wykonywanie określonych pobożnych ćwiczeń, ale usposobienie, które sprawia, że jesteśmy pokorni i mali w ramionach Boga, świadomi naszej słabości lecz bezgranicznie wierzymy w jego ojcowską dobroć.

Dni mijały, a ja stopniowo opadałam z sił. Celina, obecnie siostra Genowefa od Najświętszego Oblicza, została powołana na pomocnicę siostry infirmerki i nocowała w celi sąsiadującej z infirmerią. Robiła wszystko, by mi pomóc, ale jednocześnie martwiłam się, gdyż wiedziałam, że niepokoją ją moje ataki kaszlu. Prosiłam Najświętszą Pannę, by te ataki miały miejsce tylko w czasie dnia, tak żeby Celina miała prawo do zasłużonego odpoczynku.

– Lecz jeśli mnie nie wysłuchasz, i tak będę Cię jeszcze bardziej kochać – powiedziałam do Matki Boskiej.

W owe dni szatan bardzo się starał i wkrótce pokusy przeciw wierze stały się jeszcze gorsze, niż wcześniej. Kiedyś, gdy leżałam wyglądając przez okno na piękne letnie niebo, jedna z sióstr próbowała mnie pocieszyć.

– Wkrótce będziesz tam w górze, ponad tym błękitnym niebem – powiedziała.

Uśmiechnęłam się, lecz potem wyznałam Paulinie, że słowa siostry wcale mnie nie rozweseliły. Owszem, niebo było piękne, ale jakoś nie mogłam sięgnąć wzrokiem ponad nie. Tylko uroczy kolor przyciągał mój wzrok. Wydawało się, że niebo z każdym dniem coraz szczelniej zamyka się przede mną.

Gdy po sierpniu nastał wrzesień, na mojej drodze stanęły jeszcze większe pokusy. Pewnej nocy smutek mojej duszy był prawie niemożliwy do zniesienia, i błagałam siostrę infirmerkę, by skropiła moje łóżko wodą święconą.

– Nie widzę wprawdzie szatana, ale czuję jego obecność! – krzyczałam. – Znęca się nade mną! Ujął mnie swoją żelazną ręką! Nie pozwala mi na chwile odpoczynku! Wzmaga mój ból, żeby doprowadzić mnie do rozpaczy…

Siostra infirmerka szybko przyniosła wodę święconą i obficie skropiła nią łóżko. Zapaliła również gromnicę.

– Módl się – zaleciła łagodnie. – Miej ufność.

Westchnęłam.

– Och, siostro, nie jestem w stanie się modlić! Mogę jedynie spoglądać na Najświętszą Pannę i mówić: „Jezu! Wiem, że nie cierpię za siebie, ale za inną duszę… a szatan jest taki niezadowolony!”.

Infirmerka, będąc pod wielkim wrażeniem tych słów, pozostała ze mną przez kilka minut. Na ile tylko byłam w stanie, próbowałam jej powiedzieć jak niezbędna jest modlitwa za umierających. Niewielu ludzi zdaje sobie sprawę, z jaką furią walczy szatan, by ściągać dusze do piekła. Robi to przez całe nasze życie, lecz szczególnie w godzinie naszej śmierci. Wie, że oto nadeszła jego ostatnia szansa, tak więc próbuje co sił zasiać w ludzkim sercu zniechęcenie. Nasze grzechy z przeszłości, dawno już odpuszczone, są wyciągane by postawić je w nowym i wstrętnym świetle. Już sama myśl o Bogu jest torturą, bo teraz objawia się jako Stwórca, który nie może znieść najmniejszej niedoskonałości. Ukazuje się jako Bóg sprawiedliwy, bez miłości. Biedna cierpiąca istota drży na myśl o karze, która ją czeka. To wszystko z łatwością osiąga się w przypadku cierpiącej duszy, bo moce szatana są przeogromne. Tak naprawdę to jest anioł, z właściwą aniołom bystrą inteligencją. Dobrze wie, jak przestraszyć słabego człowieka.

Nawet gdy zastanawiałam się nad tym wszystkim, i mocno walczyłam, by nie dać się pokonać zaciekłym atakom szatana, nagle spokój zalał moją duszę. Kolejny raz wiedziałam, że chociaż Bóg może być Bogiem sprawiedliwości, jest również Bogiem miłosierdzia. Błogosławieństwo Jego Kościoła świętego było w świecy płonącej tuż obok mojego łóżka, w wodzie święconej, którą zostałam skropiona. Szatan to również wiedział i salwował się ucieczką przed Mocą, która zawsze musi zwyciężyć.

14 września ktoś przyniósł mi różę. Trzymałam wówczas krucyfiks i na znak miłości do Naszego Pana wonnym kwiatem dotknęłam każdej z pięciu ran Chrystusa. Potem kilka płatków spadło na podłogę. Celina miała je zmieść i wyrzucić, lecz nagle zaskoczyłam ją słowami:

– Pozbieraj te płatki, ale nie zgub ani jednego. Potem pozwolą ci dawać radość.

Maria i Paulina były przy tym obecne i ich oczy wypełniły się zdumieniem na mój komentarz. Co ja miałam na myśli?

Wiedziałam, co mam na myśli. Kiedyś wielu ludzi przeczyta moją książkę, Dzieje duszy. Ujrzą Boga w nowym świetle. Odkryją, że jest On nie tylko ich Sędzią, ale także Ojcem, i tysiące dusz zapomni o swoim strachu przed Nim, przed Jego wolą w sprawach, które ich dotyczą. Radośnie zajmą się swoim najważniejszym zadaniem, a mianowicie osiąganiem świętości, poprzez upodobnienie się do małych dzieci. Ponieważ ja, wprawdzie biedna i słaba, zostałam wybrana, by nauczać dusze, że najpewniejsza wędrówka do nieba wiedzie małą drogą, płatki róż, których dotknęłam będą traktowane jak coś ogromnie drogocennego.

Dwa tygodnie później wciąż żyłam i nieustannie cierpiałam na ciele i umyśle. Jednak 29 września, około godziny dziewiątej wieczorem, nadszedł znak, który zdawał się wskazywać, że moja śmierć była już bardzo blisko, tuż za progiem. Celina dotrzymywała mi towarzystwa, gdy z jesiennego zmroku wyłoniła się biała gołębica i siadła na parapecie obok mojego łóżka. Pozostała tam przez kilka minut, łagodnie gruchając. Gdy obserwowałyśmy tego niespodziewanego małego gościa, przed oczami stanęły nam te piękne wersety Pieśni nad Pieśniami:

„Mój miły odzywa się i mówi do mnie:
Wstań, moja przyjaciółko,
moja piękna! Chodź!
Bo oto minęła zima,
skończyły się deszcze, ustały.
Kwiatki ukazują się na ziemi, czas śpiewu nastał
i gruchanie synogarlicy słychać w naszej ziemi.
Figowiec zarumienia już swoje owoce,
a winna latorośl zakwita i wydaje woń.
Wstańże, moja przyjaciółko,
moja piękna, chodź!”.

Tak, Bóg zapraszał mnie, niepozorną cząstkę swego Kościoła do niekończącej się wiosny, która jest w niebie!

Jednakże moje cierpienia jeszcze się nie skończyły. Przez całą noc i przez cały następny dzień, 30 września, brakowało mi powietrza i oddychałam z ogromnym trudem. Trawiła mnie gorączka. Nigdy nie sądziłam, że można cierpieć aż tak bardzo, nigdy, nigdy! Jedyne znaczenie takiego cierpienia mogło być następujące: skoro oddałam się w ofierze za innych, Bóg przyjmował ją w całej okazałości.

Moje siostry prawie ani na chwilę mnie nie opuszczały, podobnie jak matka Maria Gonzaga. Około trzeciej po południu cierpienie stało się tak straszliwe, że wydawało mi się, iż go nie zniosę. Wyciągnęłam ręce jak ramiona krzyża i błagalnie wpatrywałam się w przeoryszę.

– Och, moja matko! Czym prędzej zaprowadź mnie do Najświętszej Panny! Przygotuj mnie do dobrej śmierci!

Przeorysza uspakajała mnie tak dobrze, jak tylko mogła, potem pokazała mi niewielki obraz przedstawiający Najświętszą Maryję Pannę z Góry Karmel. Przypomniała mi o tym, że zawsze rozumiałam pokorę i kierowałam się nią w życiu, a również to, że Bóg jest miłosierny wobec tych, którzy uczynili się mali.

Znalazłam w tych słowach pocieszenie. Tak, nigdy nie szukałam nic innego jak tylko prawdę. Od dziecka rozumiałam pokorę serca. Poza tym, czyż nie było napisane w psalmie siedemdziesiątym piątym, że gdy nadejdzie koniec świata, Pan powstanie, by ocalić ludzi potulnych i pokornych? Nie było napisane, że przybędzie, by sądzić, ale że przybędzie, by uratować.

Z ogromnym wysiłkiem wytłumaczyłam matce Marii Gonzaga, że nie lękam się Boga ani tego, co dla mnie zamierzył. Pokusy przeciwko wierze były wciąż obecne, ale walczyłam z nimi do ostatka sił.

– Nie żałuję, że oddałam się miłości – powiedziałam.

Godziny mijały a ja się ociągałam. Kilka minut po siódmej przeorysza zwolniła większość sióstr, które modliły się wokół mojego łóżka. Słysząc, jak odchodzą, podniosłam wzrok.

– Matko, czy ja umrę?

– Tak, moje dziecko. Ale może dobry Bóg pragnie przedłużyć twoje cierpienie o kilka godzin…

Westchnęłam i zacisnęłam dłonie na krucyfiksie.

– Cóż, niech tak więc się stanie. Nie chciałabym mniej cierpieć.

Z wolna mijały sekundy. Już ledwo mogłam oddychać. Nagle po raz kolejny spojrzałam na krucyfiks. Czy w końcu nadszedł czas, bym odmówiła swoją ostatnią modlitwę na ziemi? Tak, powiedziałam, nadszedł. Z całą mocą wydyszałam te proste słowa:

– Och, kocham Go! Mój Boże… ja… Cię… kocham!

Potem zamknęłam oczy i moja głowa opadła na poduszkę.

Matka Maria Gonzaga natychmiast pomyślała, że umarłam. Poleciła, by za pomocą dźwięku dzwonu dać znać wspólnocie, aby zgromadziła się u mego boku. Jednak gdy siostry przybyły do infirmerii, spostrzegły, że nadal żyję. Cicho uklękły przy mnie, i modliły się, modliły, modliły. Potem wszyscy obecni stali się świadkami niezwykle dziwnej sceny. Nagle otworzyłam oczy, podniosłam się w łóżku i z radością wpatrywałam się w punkt trochę powyżej figurki Najświętszej Panny.

– Co się dzieje? – zastanawiały się po cichu. – Siostra Teresa nie wygląda już wcale na wyczerpaną czy chorą. Wygląda wprost pięknie!

Tak, koszmarne cierpienia już się skończyły, a Bóg podarował mi możliwość zobaczenia przez chwilę, jak jest w niebie. Wizja była tak pełna chwały, tak cudowna, że nie mogła nie odbić się na moim biednym ciele. Ponad minutę wpatrywałam się w piękny widok, nie będąc w stanie dosłownie wykrztusić słowa. Potem nadeszło wezwanie. Bóg był zadowolony ze swojej małej służebnicy, która dla niego pracowała na tej ziemi przez dwadzieścia cztery lata i dziewięć miesięcy. Teraz nagroda była już o krok.

Gdy moja głowa opadła po raz drugi na poduszkę, zakonnice zaczęły się modlić z podwojoną mocą. Siostra Teresa od Dzieciątka Jezus i Najświętszego Oblicza umarła!

Umarła? Ależ nie! Ja właśnie zaczynałam żyć. Czy wiele tygodni temu nie zostałam natchniona, by powiedzieć, że „w niebie czynić będę dobro na ziemi”? Tak, i już właśnie nadszedł czas. Był 30 września 1897 roku, ale i tak aż do końca świata będę pracować dla dusz. Będę schodzić do nich, gdy będą mnie wzywać. Hojną ręką będę sprawiać, by spadła ulewa róż, wonnych kwiatów Bożej łaski. A moja książka, Dzieje duszy, będzie nieść radosne wieści o mojej małej drodze do każdego zakątka ziemi!

Mary Fabyan Windeatt

Powyższy tekst jest fragmentem książki Mary Fabyan Windeatt Św. Teresa z Lisieux.