Rozdział pierwszy. Święci na niebie

Żył sobie kiedyś pewien dobry człowiek o imieniu Jakub, który wykonywał bardzo niezwykłe zajęcie. Był farbiarzem, co oznacza, że gładkie tkaniny barwił na wszystkie kolory tęczy. Bogacze, gdy widzieli fioletowe jedwabie Jakuba, jego purpury, błękity i żółcie, zwykle od razu postanawiali szyć sobie nowe ubrania i kupowali długie połacie tych wspaniałych materiałów. Dzięki temu, Jakub stał się całkiem zamożnym człowiekiem i wybudował piękny dom dla swojej żony i całej rodziny.

Dom Jakuba był ogromny. Mieszkały w nim jego liczne dzieci, żona, a także służba oraz wszyscy mężczyźni i chłopcy, którzy pomagali w sklepie i sprzedawali towar klientom. Niezwykle rzadkie bywały chwile spokoju w domu Jakuba. Ciągle coś się tutaj działo, a to odbywał się bankiet, a to przeprowadzano transakcję, wyprawiano wesele, czy przyjmowano sąsiadów. W kuchni nieustannie coś się gotowało, bo potrzeba było mnóstwo jedzenia, by wykarmić wszystkich mieszkańców domu oraz przybyłych gości. Dom Jakuba zawsze tętnił życiem. Dzieci uwielbiały w nim przebywać, a gdy któryś syn się żenił, zawsze przyprowadzał do domu swoją wybrankę i zamieszkiwali w nim razem. Upływały lata, a dom Jakuba stawał się coraz bardziej zatłoczony, aż zastanawiano się, czy byłby w stanie jeszcze kogoś pomieścić.

Pewnego dnia w roku 1347 Bóg obdarzył Jakuba i jego żonę Lapę dwiema maleńkimi córeczkami. Para mieszkała we włoskim mieście Siena i miała już dwadzieścioro troje dzieci.

– Mój Boże! – wykrzykiwali sąsiedzi. – Gdzie oni pomieszczą kolejne dzieci?

– Nie ma drugiego takiego domu, jak dom Jakuba – odpowiadali krewni. – Znajdzie się dla nich miejsce.

I rzeczywiście, miejsce się znalazło, choć jak się okazało, tylko jedna z bliźniaczek przeżyła. Dano jej na imię Katarzyna.

– Mam nadzieję, że wyrośnie na piękną dziewczynę – westchnęła żona Jakuba. – Wtedy wyjdzie za mąż za bogatego chłopca, a my powiększymy nasz sklep.

Jakub pokiwał głową.

– Włosy ma w kolorze miedzianego złota – powiedział rozmarzony. A kiedy tak przyglądał się swojej maleńkiej córeczce leżącej w kołysce, zaczął myśleć o stworzeniu nowego koloru dla pofarbowania jedwabiu, sprowadzonego dopiero co ze Wschodu.

Katarzyna rosła w domu ojca, pośród codziennego hałasu i zamieszania czynionego przez tyle osób. Szybko przekonano się, że nigdy nie będzie piękna. Tylko jej złote włosy odróżniały ją od innych dziewcząt w mieście. Były śliczne, tak długie, miękkie i pełne loków.

– Czy ty możesz się nie ruszać? – zawołała matka któregoś dnia, próbując uczesać piękne loki Katarzyny. – Dlaczego tak się wiercisz?

– Bo nie cierpię być czesana – odpowiedziała dziewczynka. – Chcę wyjść na dwór, pobawić się.

– Nie możesz iść się bawić – powiedziała matka Katarzyny. – Mam paczkę i chciałabym, żebyś zaniosła ją swojej siostrze Bonawenturze. I masz wyglądać ładnie, kiedy do niej pójdziesz. Dlatego stój spokojnie i pozwól, że cię uczeszę. Brązowe oczy Katarzyny zaświeciły z radości. Bonawentura była jej ukochaną siostrą, mężatką, która mieszkała nieopodal. Katarzyna bardzo lubiła ją odwiedzać, ponieważ Bonawentura rozumiała, że małe dziewczynki uwielbiają prezenty. A także dobre rzeczy do jedzenia.

– Mamo, mogę iść sama? – zawołała. – Byłoby tak miło, gdybym chociaż raz mogła odwiedzić ją sama!

– Nonsens! – zawołała rozgniewana nagle matka, bowiem przypomniała sobie, że na obiad przychodzi dwanaście osób. – Pójdzie z tobą twój brat, Stefan. I pamiętaj – macie iść prosto do Bonawentury. Żadnego zatrzymywania się po drodze, ani dla zabawy, ani żeby wejść do Kościoła. Jesteś za mała, żeby przebywać dłużej sama poza domem.

– Ale ja mam już sześć lat – chciała powiedzieć Katarzyna, ale ugryzła się w język. Goście na obiedzie zawsze wprawiali matkę w zły humor, i w takie dni często się na wszystkich gniewała.

Wkrótce potem Katarzyna i nieco starszy od niej Stefan, szli do domu Bonawentury. Świeciło pięknie słońce. Na ulicach kłębiły się tłumy ludzi. Turkotały wozy zaprzężone w woły, a przy wielkiej fontannie na rynku zatrzymała się grupka wędrownych muzykantów, by grać i śpiewać dla ludzi.

– Posłuchajmy ich! – zawołał Stefan i puścił się biegiem w ich kierunku. – Mają tańczącego niedźwiedzia i małpkę!

Jednak Katarzyna, pomna słów matki, pokiwała przecząco głową.

– Musimy iść prosto do Bonawentury – powiedziała i ujęła stanowczo dłoń Stefana w swoją.

Dzieci spędziły u swojej siostry zaledwie godzinę, po czym zabrały się w drogę powrotną do domu z paczką dla matki. Postanowiły teraz jednak ominąć zatłoczone ulice miasta i wrócić do domu na skróty, przez pola. Po drodze rosło mnóstwo kwiatów, Katarzyna i Stefan zerwali kilka z nich. A za kościołem dominikanów, który stał frontem do miasta, rosło ich jeszcze więcej.

– Chodź, narwiemy stokrotek – powiedział Stefan. – Koło kościoła jest ich pełno.

– Ale mama kazała wracać prosto… – powiedziała Katarzyna i nagle serce zabiło jej gwałtownie.

Nad kościołem dominikanów, pośród błękitnego nieba, tuż ponad polem białych stokrotek, znajdowali się ludzie. Stali na niebie, jakby była to najbardziej naturalna rzecz na świecie, a niektórzy z nich klęczeli przed ogromnym białym tronem. Na tronie siedział Król, najwyraźniej zadowolony z ludzi, którzy Go otaczali. Wydawał się także zadowolony z widoku Katarzyny, bo odwrócił się w jej kierunku i obdarzył uśmiechem.

– Och! – krzyknęła dziewczynka, upadając na kolana. – Jakie to piękne!

– O co chodzi? – zawołał Stefan. – I dlaczego ty klęczysz?

Ale Katarzyna w ogóle go nie słyszała. Zapatrzyła się na niebo, na tych cudownych ludzi w świetlistych szatach, na Króla. Wiedziała – choć przecież nikt jej tego nie powiedział – że Królem był Pan Bóg, i nie mogła uwierzyć, gdy podniósł rękę, by ją pobłogosławić.

Stefan patrzył na niebieskie niebo nad kościołem, ale nic na nim nie widział, oprócz jednej białej chmury, bardzo zwyczajnej chmury. Przecież nie było tam nic takiego, co tłumaczyłoby wielkie szczęście na twarzy Katarzyny, co kazałoby jej klękać na polu tak, jakby się modliła.

– Co ci się stało? – zapytał. – Mama będzie zła, jeśli się spóźnimy z tą paczką.

A kiedy Katarzyna nadal nie odpowiadała, wpadł w złość.

– Czy – ty – wreszcie – idziesz – czy – nie? – wycedził.

Wyrwana nagle ze swojej wizji, Katarzyna spojrzała na Stefana błyszczącymi oczyma.

– Och, gdybyś mógł zobaczyć to, co ja widzę, nie męczyłbyś mnie tak! Spójrz Stefanie na tych wspaniałych ludzi na niebie. To święci, jestem tego pewna. A to Nasz Pan, siedzi na tronie i uśmiecha się do nas.

Stefan spojrzał tam, gdzie pokazywała.

– Ty głuptasie! – zawołał. – W powietrzu nie ma nikogo. Jakby to mogło być możliwe? A Nasz Pan jest w kościele, a nie nad nim, dobrze o tym wiesz.

Uśmiech zamarł na twarzy Katarzyny. Kiedy Stefan mówił, cudowna wizja rozpłynęła się. Na niebie nie było już świętych, zniknął też Pan Bóg.

– Idziesz w końcu czy nie?

– Idę – kiwnęła głową Katarzyna, a w sercu miała smutek. Święci i Pan Bóg byli tacy piękni, a niebo bez nich wydawało się puste.

– Nie powinnaś wymyślać historii i opowiadać je tak, jakby były prawdziwe – powiedział chwilę później Stefan. – Tak nie można.

– Ale ja niczego nie wymyśliłam! – odpowiedziała Katarzyna. – Na niebie naprawdę byli święci, Stefanie. I nadal mogłabym na nich patrzeć, gdybyś mi w tym nie przeszkodził.

Chłopiec wzruszył ramionami. Ech, te dziewczyny. Ciągle tylko gadają i gadają i zawsze chcą mieć rację. Nigdy nie przyznają się do błędu.

Kiedy dzieci zbliżyły się do domu, zauważyły że panuje w nim wielkie zamieszanie. Na dziedzińcu stali dziwni brodaci ludzie, o których dzieci wiedziały, że są kupcami ze Wschodu. W warsztatach leżały olbrzymie stosy jedwabiu i wełny, a na ogniu stały kadzie z barwnikami. Młodzi mężczyźni stali obok i mieszali w kadziach wielkimi drewnianymi chochlami. To był bardzo ruchliwy dzień dla farbiarza Jakuba.

– Tam jest moja kotka! – zawołał Stefan. – Zróbmy jej wianek z kwiatów na szyję!

Ale Katarzyna odmówiła. Cały czas myślała o tych dziwnych ludziach na niebie, którzy musieli być świętymi. Była pewna, że jednym z nich był święty Jan, kuzyn Chrystusa, a dwaj inni, to święty Piotr i święty Paweł. W mieście było mnóstwo obrazów przedstawiających tych wspaniałych mężów. Tylko skąd wzięli się na niebie? I dlaczego ukazali się właśnie jej, małej dziewczynce?

„Nigdy wcześniej nie widziałam żadnego świętego” – pomyślała sobie. „Wydawali się okropnie mili.”

I wtedy, kiedy przyglądała się jak Stefan bawi się z kotem, przyszedł jej do głowy pewien pomysł. Dlaczego ona nie mogłaby zostać świętą? Dlaczego nie może kochać Pana Boga tak samo, jak święty Piotr i święty Paweł i święty Jan? Dlaczego to ona nie może pojawić się na niebie nad kościołem dominikanów, tak blisko Pana Naszego, który siedzi na tronie?

– Tylko że chyba w domu nie mogę być świętą – powiedziała do siebie. – Tu jest zbyt wielki hałas i zbyt wiele osób. Ale gdybym tak mogła odejść… gdybym znalazła jakieś spokojne miejsce, w którym Pan Bóg powiedziałby mi, jak mam być dobrą…

– Katarzyno! – rozległ się nagle kobiecy głos. – Chodź tu natychmiast!

Katarzyna rozpoznała głos matki. Weszła do domu, wiatr potargał jej złote loki i znowu będzie musiała być uczesana. Jej ręce były brudne od zrywania kwiatów. Ale czy to miało jakieś znaczenie? Katarzyna miała piękną wizję. Najpiękniejszą wizję z postaciami na niebie. A wkrótce i ona zostanie świętą i będzie miała taką cudowną błyszczącą szatę, jaką mieli święty Piotr i święty Paweł i święty Jan.

cdn.

Mary Fabyan Windeatt

Powyższy tekst jest fragmentem książki Mary Fabyan Windeatt Św. Katarzyna ze Sieny.