Rozdział pierwszy. Przyjaźń Chrystusa

Nie jest dobrze, żeby mężczyzna był sam (Rdz 2, 18)

Uczucie przyjaźni jest jednym z najpotężniejszych i najbardziej tajemniczych ludzkich instynktów. Filozofowie materialiści czerpią przyjemność z odnajdywania nawet najbardziej wzniosłych emocji – sztuki, religii, romantyzmu – w czysto cielesnych źródłach, w instynktach rozmnażania się czy podtrzymywania życia fizycznego. A jednak w tym pojedynczym doświadczeniu – kiedy klasyfikujemy, tak jak jesteśmy w stanie to zrobić, wszystkie te różnorodne relacje między mężczyznami i mężczyznami, kobietami i kobietami, jak też między mężczyznami i kobietami, we wspólnej kategorii przyjaźni – filozofia materialistyczna całkowicie się załamuje. Nie jest to manifestacja płci, ponieważ Dawid może zawołać do Jonatana: „Twoja miłość do mnie była cudowna, wspanialsza niż miłość kobiet”. To nie sympatia wyrastająca ze wspólnych zainteresowań, ponieważ przyjaźń mędrca i głupca może być co najmniej tak samo silna, jak ta między dwoma mędrcami lub dwoma głupcami. Nie jest to relacja oparta na wymianie idei, ponieważ najgłębsze przyjaźnie lepiej rozkwitają w milczeniu, niż w rozmowie. „Nikt nie jest prawdziwie moim przyjacielem – mówi Maeterlinck – dopóki każdy z nas nie nauczy się milczeć w towarzystwie tego drugiego”.

Ta tajemnicza rzecz jest równie potężna, jak nieodgadniona. Z pewnością będzie wzrastać zgodnie z prawami jej własnego rozwoju, aż do szczytu pasji, która wykracza daleko poza zwykłe relacje między płciami. Ponieważ jest niezależna od fizycznych elementów, niezbędnych do miłości między mężem i żoną, w pewnych aspektach może w tajemniczy sposób wzrosnąć ponad płaszczyznę, którą te elementy podtrzymują. Nie stara się zdobyć niczego, niczego stworzyć – ale poświęcić wszystko. Nawet tam, gdzie motyw nadprzyrodzony jest wyraźnie nieobecny, może – jeszcze wyraźniej niż sakramentalna miłość małżeńska – odzwierciedlać w sferze naturalnej cechy charakterystyczne dla Boskiego miłosierdzia. Na własnej płaszczyźnie, także „wszystko znosi, wszystkiemu wierzy, we wszystkim pokłada nadzieję… nie szuka swego… nie unosi się pychą” (1 Kor 13). Jest solą idealnego związku małżeńskiego, ale może istnieć bez cielesności. Znajduje swoje miejsce obok innych nadrzędnych dziedzin ludzkiego doświadczenia – sztuki, rycerskości, a nawet religii – i nie jest najmniej szlachetna z tego grona.

Z drugiej strony, nie istnieje praktycznie żadne inne doświadczenie, które powoduje większe rozczarowanie. Nadaje nadmierną rangę grzesznikom, a później przeżywa rozczarowanie z racji ich słabości. Kiedy mój przyjaciel zawodzi mnie w chwili kryzysu, albo kiedy ja zawodzę mego przyjaciela, nie ma w życiu większej goryczy. I znowu – podczas gdy sama przyjaźń ma w sobie atmosferę wieczności i wydaje się, że przekracza wszelkie naturalne granice, to jednocześnie jest uczuciem całkowicie zdanym na łaskę czasu. Budujemy przyjaźnie i wyrastamy z nich. Można byłoby niemal powiedzieć, że nie jesteśmy w stanie zachować zdolności do przyjaźni, jeśli stale nie zawieramy nowych. Podobnie jak w przypadku religii – kiedy tworzymy sobie ułomne wyobrażenia i idee boskości, które przez pewien czas adorujemy, a po chwili zamieniamy na inne, czynimy postępy w wiedzy o Prawdziwym Bogu. Nie mogę zachować prawdziwego dziecięctwa, jeśli to co dziecięce nie jest na swoim miejscu.

Oto zatem jedno z bardziej królewskich uczuć, które, karmione ziemskimi rzeczami, jest z nich stale niezadowolone, które, samo rozżarzone do białości, nigdy nie ulega spaleniu – jedno z uczuć, które tworzy historię i dlatego zawsze spogląda w przyszłość, nie w przeszłość. To uczucie, które – być może bardziej niż wszystkie inne, ponieważ w jego przypadku niemożliwe jest rozłożenie go na ziemskie elementy – wskazuje na wieczność jedynie w kwestii miejsca swego spełnienia, a na Boską Miłość – w kwestii odpowiedzi na swe ludzkie potrzeby. Istnieje zatem tylko jedno zrozumiałe wyjaśnienie pragnień, które ono rodzi, ale nigdy ich nie zaspokaja. Jest tylko jedna największa przyjaźń, na którą wskazują wszystkie ludzkie przyjaźnie, jeden Idealny Przyjaciel, w którym odnajdujemy w czystej i pełnej formie to, czego szukamy w postaci cienia w twarzach naszych doczesnych przyjaciół.

Jest to jednocześnie przywilej i brzemię katolików, że wiedzą tak wiele o Jezusie Chrystusie. To ich przywilej, ponieważ rozumowa wiedza o Osobie oraz o atrybutach i dokonaniach Wcielonego Boga stanowi nieskończenie większą mądrość niż wszystkie inne nauki razem wzięte. Posiadać wiedzę o Stwórcy to rzecz nieskończenie bardziej szlachetna niż mieć wiedzę o Jego stworzeniu. Jednak jest to również brzemię, ponieważ wspaniałość tej wiedzy może być tak wielka, że nie dostrzeżemy wartości jej poszczególnych elementów. Płomień Boskości dla tego, kto go widzi, może być tak jasny, że oślepi go i przysłoni kwestię człowieczeństwa. Jedność lasu znika w doskonałości drzew.

Zatem katolicy, bardziej niż wszyscy inni, mają skłonność – poprzez samą znajomość tajemnic wiary, przez samo pojmowanie Jezusa Chrystusa jako swego Boga, Najwyższego Kapłana, Ofiary, Proroka oraz swego Króla – do zapominania, że dla Niego rozkoszą jest przebywanie z synami ludzkimi, a nie władanie Serafinami. Jego Majestat przewiduje dla Niego miejsce na tronie Ojca, tymczasem Jego Miłość wiedzie go na ziemię z misją przemiany swoich sług w przyjaciół. Na przykład pobożne dusze często skarżą się na swą samotność na ziemi. Modlą się, przystępują do sakramentów, starają się ze wszystkich sił wypełniać nakazy Chrystusa, ale kiedy wypełnią wszystkie te powinności, okazuje się, że są nadal samotne. Nie mogłoby być bardziej oczywistego dowodu porażki, jaką poniosły, starając się zrozumieć przynajmniej jeden z wielkich motywów Wcielenia. Wielbią Chrystusa jako Boga, karmią się Nim w Komunii, oczyszczają się w Jego drogocennej Krwi, oczekują chwili, kiedy zobaczą Go jako swego Sędziego. Jednak gruntownej wiedzy i sytuacji przebywania z Nim, czyli świadomości czym jest Boska Przyjaźń, doświadczyli niewiele albo wcale. Tęsknią, jak mówią, za kimś, kto może stanąć przy ich boku i na ich własnym poziomie, kto może nie tylko uwolnić od cierpienia, ale sam może cierpieć z nimi, za kimś, do kogo mogą wypowiedzieć w ciszy te myśli, których żadne słowa nie są w stanie wyrazić. I wydają się nie rozumieć, że jest to właśnie ta pozycja, którą sam Jezus Chrystus pragnie zdobyć, że najwyższą tęsknotą Jego Najświętszego Serca jest zostać wpuszczonym nie tylko na tron serca, czy do trybunału sumienia, ale do tej wewnętrznej, sekretnej komnaty duszy, gdzie człowiek jest najbardziej sobą i dlatego – najzupełniej sam.

Zobaczcie jak Ewangelie pełne są tego pragnienia Jezusa Chrystusa! Istotnie, były wspaniałe chwile, kiedy Bóg wewnątrz Człowieczeństwa promieniał chwałą – chwile, kiedy nawet szaty, które nosił, płonęły olśniewająco w blasku Jego Boskości. Były chwile Boskiej energii, kiedy niewidzące oczy otwierały się dzięki stwórczemu światłu na światło stworzone, kiedy uszy głuche na ziemskie hałasy słyszały Boski Głos, kiedy martwi rozsadzali swe groby, aby spojrzeć na Tego, który najpierw dał, a potem przywrócił im życie. Były też poważne i straszne chwile, kiedy Bóg odchodził z Bogiem na pustynię lub do ogrodu, kiedy Bóg krzyczał ustami opuszczonej ludzkości: „Czemuś mnie opuścił?”. Ale w większej części Ewangelie opowiadają nam właśnie o Jego Człowieczeństwie, o Człowieczeństwie, które wołało do swego własnego rodzaju – o Człowieczeństwie nie tylko kuszonym, ale też niejako doświadczonym we wszystkim tak samo, jak my. „A Jezus miłował Martę i jej siostrę, i Łazarza” (J 11, 5). „Wtedy Jezus spojrzał z miłością na niego” (Mk 10, 21) – wydaje się, że kochał go uczuciem różnym od Boskiej Miłości, która miłuje wszystkie rzeczy, jakie uczyniła. Kochał go przez wzgląd na ideał, który zwłaszcza on mógł jeszcze osiągnąć, bardziej niż przez wzgląd na fakt, że po prostu istnieje, tak samo, jak inni należący do jego rodzaju – kochał go tak, jak ja kocham mego przyjaciela i jak on kocha mnie.

Prawdopodobnie to przede wszystkim te chwile zjednały ludzkość Jezusowi Chrystusowi – chwile, w których ukazywał On siebie jako istotnie jednego z nas. To wtedy, gdy jest „wywyższony” – nie w chwale triumfującej Boskości, ale w hańbie pokonanego Człowieczeństwa, pociąga nas ku sobie. Czytamy o dziełach Jego mocy i przepełnia nas podziw i adoracja Jego osoby. Jednak kiedy czytamy, jak siedział zmęczony na brzegu studni, podczas gdy Jego przyjaciele poszli po żywność, jak w Ogrodzie zwrócił się z pełnym udręki wyrzutem do tych, od których oczekiwał pociechy – „Tak, jednej godziny nie mogliście czuwać ze Mną?” (Mt, 26, 40), jak zwrócił się raz jeszcze i po raz ostatni użył świętego imienia wobec tego, który utracił je na zawsze – „Przyjacielu, po coś przyszedł?” (Mt 26, 50) – jesteśmy świadomi tego, co jest Mu droższe niż cała adoracja wszystkich aniołów w chwale – czułości, miłości, i współczucia – uczuć, do których tylko przyjaźń ma prawo. I dalej – Jezus Chrystus przemawia do nas wielokrotnie w Pismach – nie tylko poprzez aluzje i skojarzenia, ale też celowo używając pewnych stwierdzeń – mówiąc o swym pragnieniu bycia naszym przyjacielem. Szkicuje dla nas obrazek samotnego domu o zmierzchu, Tego, który stoi i kołacze do drzwi, oraz posiłku w małym gronie, jakiego oczekuje. „Jeśli kto (ktokolwiek!) posłyszy mój głos i drzwi otworzy, wejdę do niego i będę z nim wieczerzał, a on ze Mną” (Ap 3, 20). Albo mówi do tych, których serca są chore z powodu żałoby, spadającej na nich tak nagle, „Już was nie nazywam sługami… ale nazwałem was przyjaciółmi” (J 15, 15). Albo znowu obiecuje swoją nieustanną obecność tym, którzy poznali Jego pragnienia. „Bo gdzie są dwaj albo trzej zebrani w imię moje, tam jestem pośród nich” (Mt, 18, 20). „A oto Ja jestem z wami przez wszystkie dni, aż do skończenia świata” (Mt 28, 20). „Wszystko, co uczyniliście jednemu z tych braci moich najmniejszych, Mnieście uczynili” (Mt 25, 40).

Zatem myślą wyraźnie widoczną w Ewangeliach jest ta, że Jezus Chrystus pragnie przede wszystkim naszej przyjaźni. To jest jego wyrzut wobec świata. Nie boli Go to, że Zbawiciel przyszedł do zagubionych, którzy uciekli od Niego, aby zagubić się jeszcze bardziej, nawet nie to, że Stwórca przyszedł do stworzenia i że to stworzenie Go odrzuciło, ale że Przyjaciel „przyszedł do swojej własności, a swoi Go nie przyjęli” (J 1, 11).

Teraz świadomość przyjaźni Jezusa Chrystusa jest tajemnicą świętych. Zwykli ludzie mogą przeżyć zwyczajne życie, niewiele lub wcale nie sprzeciwiając się Bogu dla setek drugorzędnych motywów. Zachowujemy przykazania, które możemy wcielać w życie, unikamy grzechu, żeby uciec od piekła, walczymy przeciwko światowości, żeby zachować szacunek świata. Ale nikt nie może zrobić nawet trzech kroków na drodze do doskonałości, jeśli Jezus Chrystus nie kroczy u jego boku. Zatem to jest właśnie to, co odróżnia drogę świętego – i co nadaje mu też wyraźną groteskowość – cóż bowiem jest bardziej groteskowego w oczach pozbawionego wyobraźni świata niż uniesienie zakochanego? Zdrowy rozsądek nigdy jeszcze nie doprowadził człowieka do szaleństwa. Uważa się, że to właśnie zdrowy rozsądek charakteryzuje zdrowie psychiczne. Dlatego rozsądek nigdy nie zdobywał górskich szczytów, a już na pewno nie wrzucał ich do morza. Ale to właśnie doprowadzająca do szaleństwa radość, jeśli ktoś jest świadomy towarzystwa Jezusa Chrystusa, kształtuje zakochanych, i stąd – gigantów historii. Rozwijająca się przyjaźń Chrystusa i pasja stanowią inspirację w życiu tych, których świat, będąc w bardziej ponurym nastroju, nazywa nienaturalnymi, a Kościół, w każdym ze swych nastrojów – nadprzyrodzonymi. „Ten ksiądz – wołała św. Teresa w jednym z bardziej osobistych momentów rozmowy ze swym Panem – ten ksiądz jest bardzo odpowiednią osobą, aby go uczynić jednym z naszych przyjaciół”.

Musicie pamiętać, że podczas gdy przyjaźń między Chrystusem a duszą jest – z pewnego punktu widzenia – doskonale porównywalna z przyjaźnią między człowiekiem a człowiekiem, to z innego punktu widzenia jest całkowicie nieporównywalna. Z pewnością jest to przyjaźń pomiędzy Jego Duszą i naszymi, ale Jego Dusza jest zjednoczona z Boskością. Stąd przyjaźń jednej osoby z Nim nie wyczerpuje Jego możliwości. On jest Człowiekiem, ale nie tylko Człowiekiem. Jest bardziej Synem Bożym niż synem ludzkim. Jest Przedwiecznym Słowem, które powołało do istnienia wszystkie rzeczy i które ich istnienie podtrzymuje…

Chrystus zbliża się zatem do nas niezliczonymi drogami, chociaż to ta sama Postać podąża każdą z nich. Nie wystarczy znać Go jedynie wewnętrznie. Musimy Go poznać (jeśli Jego relacja z nami ma być taka, jakiej On pragnie) we wszystkich tych działaniach i zdarzeniach, w których ukazuje On siebie. Dlatego ten, kto zna Go jedynie jako Wewnętrznego Towarzysza i Przewodnika, jakkolwiek drogiego i cudownego, ale nie zna Go w Najświętszym Sakramencie, ten, którego serce płonie, kiedy kroczy z Jezusem drogą, ale którego wzrok zawodzi, tak że nie poznaje go po łamaniu Chleba, ten zna tylko jedną doskonałość z wielu. Tak samo ten, kto nazywa Go Przyjacielem w Komunii, ale którego oddanie jest tak wąskie i ograniczone, że nie rozpoznaje Go w tym Mistycznym Ciele, w którym On zamieszkuje i przemawia na ziemi, ten jest w istocie tylko pobożnym indywidualistą, który nie rozumie ducha wspólnoty religijnej, będącej istotą katolicyzmu. Albo znów ten, kto poznaje Go na wszystkie wspomniane sposoby, a jednak nie zna Go w Jego Namiestniku, w Jego Kapłanie czy w Jego Matce, czy też ten, kto poznaje Go na wszystkie te sposoby, kto jest, mówiąc potocznie, „godnym podziwu katolikiem”, ale nie rozpoznaje prawa grzesznika do prośby o miłosierdzie czy prawa żebraka do prośby o jałmużnę w Jego imię. Podobnie ten, kto rozpoznaje Go w niezwykłych okolicznościach, ale nie w codzienności życia, kto obdarza hojnie pierwszego żebraka, który błaga w imię Chrystusa na ulicy, ale nie odnajduje Go w głupcu, który nie prosi – ci wszyscy, mówiąc krótko, którzy rozpoznają Chrystusa w jednym czy dwóch, trzech lub więcej aspektach, ale nie we wszystkich (a przynajmniej nie we wszystkich tych, o których Sam Chrystus wyraźnie mówił), nie mogą nigdy wznieść się na te wyżyny zażyłości i znajomości tego Doskonałego Przyjaciela, których On sam pragnie i o których oznajmił, że możemy je osiągać. Rozważmy zatem Przyjaźń Chrystusa według niektórych ujęć. Naprawdę nie możemy żyć bez Niego, ponieważ On jest Życiem. Nie można przyjść do Ojca inaczej, jak tylko przez Tego, który jest Drogą. Bezużyteczny jest trud pogoni za prawdą, jeśli najpierw nie posiądziemy Jego. Nawet najświętsze doświadczenia życia są jałowe, jeśli nie uświęci ich Jego Przyjaźń. Najświętsza miłość jest mroczna, jeśli nie spłonie w Jego cieniu. Najczystsze uczucie – takie uczucie, które jednoczy mojego najdroższego przyjaciela ze mną – to imitacja i przymuszenie, jeśli nie kocham mego przyjaciela w Chrystusie – jeśli On, Doskonały i Absolutny Przyjaciel, nie jest tą osobistą więzią, która nas jednoczy.

Ks. Robert Hugh Benson

Powyższy tekst jest fragmentem książki Ks. Roberta Hugh Bensona Rekolekcje z Chrystusem.