Rozdział pierwszy. Pierwszy pustelnik

Ludzi, którzy podróżowali po Egipcie w trzecim i czwartym wieku po narodzinach Chrystusa musiała zdumiewać ogromna liczba budowanych tu, w najróżniejszych opuszczonych miejscach, klasztorów oraz małych, wyciętych w skałach cel i jaskiń, gdzie mieszkali pustelnicy.

W owych czasach każdy samotny anachoreta mieszkał tak, jak uznał za stosowne, albo może raczej tak, jak jego zdaniem było najlepiej dla jego nieśmiertelnej duszy. Oczywiście kiedy wielu mnichów mieszkało w jednym miejscu, takie postępowanie nie było już możliwe i trzeba było wprowadzić pewne reguły. W większości tych najwcześniejszych klasztorów, budowanych wzdłuż brzegów Nilu, mnichom wolno było pościć wedle własnego uznania, ale mieli również obowiązek wykonywać jakąś pracę pożyteczną dla całej społeczności zakonnej, albo zarabiać na swoje utrzymanie sprzedażą własnoręcznie wykonanych przedmiotów. Na przykład w klasztorze w Tabennie, gdzie mieszkało tysiąc trzystu mnichów, jedni zajmowali się wyplataniem koszy, inni ogrodem, a jeszcze inni stolarką, czy nawet wypiekiem ciast – choć zapewne ci ostatni musieli sobie szukać klientów poza klasztorem, wśród mieszkańców rozrzuconych wzdłuż Nilu miast. Jednakże, pomimo tak znacznej liczby mnichów, Pachomiusz, założyciel tego klasztoru, nie pozwalał im na żadne próżne rozmowy. Przy wszelkiej pracy, czy to w kuźni, czy w stolarni, czy przy szyciu sandałów, mnisi musieli recytować psalmy albo Ewangelię. W klasztorze wolno było wszystkim jeść kiedy byli głodni i każdy sam decydował, czy chce zrezygnować z chleba i żywić się tylko owocami, warzywami i dzikim miodem, czy też woli jadać wszystko. Obowiązywał natomiast całkowity zakaz rozmowy przy posiłkach – jeśli się na nie chodziło, należało siedzieć w milczeniu i zakładać na głowę kaptur. Ażeby mnisi nie zrobili się grubi i leniwi, nie dawano im łóżek i musieli sypiać niewygodnie na krzesłach.

Paweł, którego powszechnie uważa się za pierwszego pustelnika, czyli kogoś, kto spędził całe życie w samotności na pustyni, pochodził z bogatego rodu, ale jego rodzice umarli kiedy miał mniej więcej szesnaście lat. Byli to ludzie wykształceni i zadbali, by chłopiec opanował wiele dziedzin egipskiej nauki, jak również podstawy greckiej literatury i filozofii. Zaraz po ich śmierci szwagier Pawła, mając nadzieję zagarnąć dla siebie cały spadek, zaczął planować zdradę. Wiedział, że Paweł jest chrześcijaninem, a w owych czasach rzymski cesarz nakazał prześladowania wszystkich, którzy nie chcieli składać ofiar rzymskim bogom. Na próżno żona błagała, by oszczędził jej brata – miłość do pieniędzy zapuściła korzenie głęboko w jego duszę, dlatego pozostał głuchy na jej błagania i ślepy na jej łzy. Nieszczęsna kobieta zdążyła jednak ostrzec o niebezpieczeństwie Pawła, który w nocy wykradł się potajemnie ze swego domu w północnym Egipcie i uciekł na pustynne wzgórza na południu kraju. Gdy nad wielką rzeką wzeszło słońce, uciekinier zaczął szukać dla siebie schronienia i po dłuższym czasie odkrył jaskinię, której wejście blokował głaz.

„Gdybym tylko zdołał odepchnąć ten kamień!” – pomyślał. Spróbował i z wielkim wysiłkiem zdołał go przesunąć i wcisnąć się do środka.

– Nikt mnie nie będzie tutaj szukać – mruknął pod nosem. – I jak tu czysto! – dodał, ponieważ przywykł do życia w domu, gdzie o wszystko dbali niewolnicy, a w przeciwieństwie do późniejszych pustelników wcale nie uważał brudu za oznakę świętości.

I w taki właśnie sposób Paweł zamieszkał w jaskini, a chociaż dożył późnej starości, nigdy już więcej nie zszedł ze wzgórza. Codziennie chodził natomiast po wodę do źródełka i zbierał daktyle, a ubrania szył sobie z liści palm. Nie wiemy, czy się z kimś widywał, ani czy z kimś rozmawiał, wiemy natomiast, że na kilka dni przed śmiercią i pójściem do Nieba, odwiedził go gość.

Paweł tak długo mieszkał samotnie w swej górskiej celi, że niemal stracił rachubę czasu i gdyby ktoś go zapytał ile ma lat, nie bardzo potrafiłby odpowiedzieć. Tymczasem pewien starzec o imieniu Antoni, który osiedlił się w jaskini poza granicami wielkiego klasztoru, sądził, że wyszedł na pustynię dalej niż ktokolwiek inny. Pewnej nocy usłyszał jednak we śnie głos, który mu powiedział: „Jeszcze dalej, het za wzgórzami, mieszka człowiek bardziej święty niż ty. Nie trać czasu, tylko ruszaj natychmiast, żeby go odszukać, a dostąpisz wielkiej radości”.

Kiedy Antoni obudził się, zjadł garść daktyli i napił się wody, a potem wziął w rękę laskę zrobioną z drewna palmy i ruszył w drogę.

Słońce bardzo przypiekało, a gorący, ostry piasek ranił jego stopy. Tyle czasu minęło odkąd ostatni raz gdzieś poszedł, że chyba tylko cudem nogi były w stanie jeszcze go dźwigać. Ale szedł przed siebie równym krokiem, odpoczywając od czasu do czasu w cieniu drzewa – jeśli jakieś mijał po drodze – zaś wzrok miał cały czas wbity w odległe góry, ponieważ ich widok dodawał mu sił. Szedł coraz dalej i dalej, aż w pewnej chwili drogę zastąpiło mu stworzenie tak dziwne, że wątpił, by kiedykolwiek kiedyś takie widział. Głowę i przednią część ciała miało jak u człowieka, ale tułów i nogi były takie jak u konia. Kiedy Antoni je zobaczył, przypomniały mu się słowa poety, którego czytał w młodości – opisywał on podobne stworzenie, które nazywał centaurem. Aż do tej pory Antoni sądził, że są to tylko puste wymysły, ale kiedy przerażająca bestia zastąpiła mu drogę i zaczęła wypowiadać straszliwe słowa odgadł, że jest to sam szatan, który przybył go dręczyć i zatkawszy sobie uszy, ruszył w dalszą drogę.

Nie zaszedł daleko, gdy ujrzał na pobliskiej skale inne stworzenie, mniejsze niż to pierwsze. Na głowie rosły mu rogi.

– Kim ty jesteś? – zapytał Antoni, drżąc na całym ciele.

– Jestem tym, którego ludzie nazywają Satyrem i czczą w swej głupocie – odparła bestia.

Słysząc te słowa Antoni odwrócił się tyłem do stwora i ruszył dalej zdumiony niepomiernie, że tak dobrze rozumie mowę tych bestii. No bo przecież nie znał ich języka.

Zaczynał zapadać zmrok. Pustelnik obawiał się, że w ciemności może zgubić drogę i że ranek zastanie go dalej od celu, niż bliżej, ale kiedy opadły go te wątpliwości, ujrzał ślady jakiegoś zwierzęcia, prowadzące prosto w góry, i uznał je za znak, że nie zboczy z właściwej ścieżki. Ruszył więc dalej z radością w sercu, a kiedy wzeszło słońce, ujrzał wielką hienę biegnącą co sił w nogach w góry. Choć pędziła bardzo chyżo, Antoni jakimś cudem dotrzymywał jej kroku. Bestia wbiegła na wzgórze, a za nią święty człowiek. Kiedy oboje znaleźli się na szczycie, zaczęli zbiegać na drugą stronę, gdzie kryła się wśród skał jaskinia. A choć hiena była duża i gruba, z łatwością wślizgnęła się do środka i Antoni poczuł w sercu pewność, że tutaj właśnie mieszka Paweł Pustelnik.

Zajrzał do jaskini, a choć nad głową miał kamienne sklepienie, we wnętrzu wcale nie było ciemno, tylko bardzo jasno. Na środku jaskini siedział Paweł. Antoni nie śmiał wejść dalej bez pozwolenia, więc wziął mały kamyk i zastukał nim w ścianę. Wówczas wejście jaskini natychmiast przesłoniła skała, zostawiając tylko wąską szparę, przez którą mogli porozmawiać.

– Och proszę, wpuść mnie do środka! – zawołał Antoni padając na kolana. – Nie musisz zamykać się przede mną w ten sposób, albowiem przyszedłem tu sam.

– Ale po co przybyłeś? – spytał Paweł.

– Wiem dobrze, że nie jestem godzien przebywać w twej obecności – odparł Antoni – ale skoro przyjmujesz u siebie dzikie bestie, to czy nie mógłbyś przyjąć i mnie? Przecież przebyłem tak daleką drogę, by cię odnaleźć. Jeśli jednak, z powodu, którego nie znam, nie jest to możliwe, umrę tutaj gdzie jestem, i tylko błagam cię o jedno, pogrzeb moje ciało.

Paweł wysłuchał słów Antoniego z pochyloną głową, a potem odwalił kamień, po czym obaj starcy usiedli razem i zaczęli rozmawiać. Pustelnik zadawał wiele pytań na temat świata, który porzucił.

– Opowiedz mi proszę o ludziach, gdyż wiele się musiało wydarzyć od czasu, kiedy tu przybyłem, bo jak sądzę minęło już pewnie i ze sto lat – poprosił. – Czy mury starożytnych miast wznoszą się coraz wyżej z powodu domów, które ciągle buduje się w ich granicach? Czy ziemią nadal władają królowie i czy nadal służą diabłu?

Zadał takie i wiele innych pytań, a Antoni na wszystkie odpowiedział. Kiedy tak rozmawiali, w pewnej chwili równocześnie unieśli głowy i zobaczyli na drzewie, które rosło przy wejściu do jaskini, kruka trzymającego w dziobie cały bochenek chleba. Ptak wyraźnie czekał, aż skończą rozmowę, bo kiedy zamilkli, sfrunął na ziemię, złożył przed nimi chleb, po czym rozpostarł skrzydła i odfrunął.

– Patrz, jakie przyniosłeś mi błogosławieństwo! – wykrzyknął Paweł. – Przez sześćdziesiąt lat, a może i więcej, ten ptak przynosił mi codziennie pół bochenka chleba, choć nie mam pojęcia skąd go brał, ale dziś obdarzył nas podwójną porcją. Weź zatem chleb i przełam go na pół.

– Nie, to nie ja powinienem to uczynić – wzbraniał się Antoni, ale Paweł nie chciał słuchać jego argumentów i zapadła ciemność, a oni jeszcze dyskutowali o tej sprawie, aż wreszcie każdy z nich złapał za jeden koniec chleba i ciągnęli tak długo, aż bochenek przerwał się na dwie części. A kiedy zjedli, uklękli i modlili się aż do świtu.

– Nadszedł czas mego spoczynku, bracie Antoni, a ty zostałeś tu przysłany przez Pana, aby pochować moje ciało – oświadczył Paweł o poranku.

Słysząc te słowa Antoni wybuchnął płaczem i błagał, aby Paweł nie zostawiał go samego, tylko zabrał ze sobą do niebiańskiej krainy.

– Nie godzi się, byś szukał własnego dobra zamiast dobra innych – odparł Paweł stanowczo. – Dlatego, jeśli tylko masz dość sił, błagam cię, wróć do klasztoru i przynieś mi płaszcz, który dostałeś od świętego Atanazego, żebym mógł na nim spocząć, kiedy umrę.

Rzecz jasna nie powiedział tak dlatego, że bardziej zważał na to, co się stanie z jego ciałem po śmierci niż za życia, ale dlatego, że nie chciał, by Antoni widział, jak odchodzi z tego świata.

Antoni bardzo się zdziwił, że Paweł przywiązuje taką wagę do płaszcza oraz że ktoś, kto tak długo nie utrzymywał kontaktu ze światem, słyszał o tym darze, ale spełnił prośbę świętego pustelnika, wstał i pożegnał się z nim całując jego oczy i ręce.

Z ciężkim sercem wracał Antoni do klasztoru, a jego stopy były bardzo zmęczone drogą. Gdy tylko przybył na miejsce, zebrali się wokół niego uczniowie.

– Gdzie byłeś ojcze? – pytali. – Szukaliśmy cię wszędzie i obawialiśmy się bardzo, że spadła na ciebie choroba, albo pożarła cię jakaś dzika bestia.

Ale Antoni nic nie chciał im powiedzieć o swojej pielgrzymce, tylko poszedł zaraz do celi i zabrał stamtąd płaszcz Atanazego, po czym natychmiast ruszył z powrotem w góry, spiesząc się co sił w nogach, by zastać jeszcze Pawła przy życiu.

Szedł cały dzień i całą noc, bez jedzenia czy odpoczynku. Drugiego dnia, o godzinie dziewiątej, doznał nagle niebiańskiej wizji. W powietrzu przed nim pojawił się tłum aniołów, proroków i męczenników, a wśród nich stał Paweł, którego twarz jaśniała niczym słońce. Wizja trwała tylko krótką chwilę, niemniej Antoni zobaczył wyraźnie wszystkie twarze. Kiedy zniknęła, rzucił się na ziemię i zapłakał.

– O bracie, czemu mnie opuściłeś tak bez słowa, kiedy biegłem do ciebie chyżo jak łania? – zawołał.

Potem wstał, wspiął się na górę i stanął przed wejściem do celi Pawła. Kamień, który ją zamykał był odsunięty, a w wejściu klęczał sam Paweł, z twarzą wzniesioną ku niebu.

– Żyje, a ja przybyłem na czas – pomyślał z ulgą Antoni i zaczął się modlić, a ciało Pawła modliło się u jego boku. Ale z ust pustelnika nie dobiegał żaden dźwięk i nagle Antoni zrozumiał, że wizja mówiła prawdę i że dusza Pawła wstąpiła już do nieba. Rozpostarł więc płaszcz Atanazego na ziemi i złożył na nim ciało Pawła, po czym owinął je materią, tak jak sobie życzył Święty. Miał jednak przed sobą jeszcze jedno zadanie, a nie wiedział zupełnie, w jaki sposób zdoła je wykonać.

– Jak mam go pochować? – zapytał sam siebie – Nie mam przecież ani kilofa, ani łopaty, żeby wykopać grób, a przyniesienie tych narzędzi z klasztoru zajmie mi aż cztery dni. Co mam zrobić?

Kiedy tak się zastanawiał zobaczył nagle, że biegną ku niemu dwa wielkie lwy. Nogi się pod nim ugięły ze strachu, ale wkrótce uspokoił się, gdyż bestie, pomimo swego ogromu, zdawały się łagodne niczym baranki. Podeszły bliżej i zatrzymały się przy zwłokach Pawła, po czym uniosły głowy i zajrzały Antoniemu w oczy machając ogonami, przypadając do jego stóp i mrucząc. Antoni zrozumiał, że chcą, by je pobłogosławił, co też uczynił. Kiedy zwierzęta otrzymały błogosławieństwo, zaczęły kopać łapami mogiłę, a dół, jaki wykopały był odpowiedni, by pomieścić ciało Pawła. Kiedy skończyły swą pracę, ponownie przypadły do ziemi przed Antonim, stuliły uszy i ogony, i zaczęły lizać jego ręce i stopy. Gdy starzec podziękował im za przysługę i pobłogosławił raz jeszcze, odeszły w pokoju na pustynię, zaś Antoni wziął ciało Pawła i złożył w przygotowanej mogile, głęboko opłakując zmarłego.

Andrew i Lenora Lang

Powyższy tekst jest fragmentem książki Andrew i Lenory Langów Święci znani i nieznani.