Rozdział pierwszy. Wiatr i jego dzieło

Moc niewidzialną, którą Bóg objawia co dzień,
Dziecko wyczuwa w całej przyrodzie.
Jak silny wiatr, co dmie niezauważony,
Lecz pomaga ludziom w pracy, gdy zawieje w ich strony.

Pewnego dnia Jan obudził się wczesnym rankiem i pierwszą rzeczą jaką zobaczył, kiedy tylko otworzył oczy, był wspaniały latawiec, stojący w kącie pokoju. Zrobił go dla Jana starszy brat. Latawiec miał wesołą twarz oraz długi ogon, sięgający od łóżka aż do kominka. Tego ranka nie uśmiechał się jednak do Jana, lecz wyglądał bardzo smutno, jakby mówił: „Jaki ze mnie pożytek? Chyba nie po to mnie zrobiono, żebym stał w kącie!”. Był już gotowy od dwóch dni i od tamtej pory nie było wiatru, który pozwoliłby mu wzbić się jak ptak w powietrze.

Jan wyskoczył z łóżka, ubrał się i pobiegł do drzwi, żeby zobaczyć czy wiatrak na wzgórzu się kręci. Miał nadzieję, że w nocy zaczęło w końcu wiać. Z młyna nie dobiegały jednak żadne odgłosy, a skrzydła wiatraka tkwiły w miejscu. Na podwórku nie poruszył się nawet jeden liść.

Wiatrak stał na wysokim pagórku, skąd wszyscy mogli go widzieć. Kiedy jego długie ramiona kręciły się wokoło, każdy wiedział, że nie będzie głodu, bo młynarz od rana do wieczora miele ziarno przyniesione przez rolników.

W chwili gdy Jan wyglądał na zewnątrz, młynarz nie miał jednak nic do roboty. Stał w drzwiach, spoglądając na chmury, i mówił do siebie (choć chłopiec tego nie słyszał):

– Och, jakże pragnę, aby wiatr powiał,
Żeby mój wiatrak znowu pracował,
Obracał młyńskie kamienie wkoło,
Pszenicę i żyto mełł wesoło.
Jak mielić ziarno – nie wiem,
Póki nie dmuchnie wiatr powiewem.

Mówiąc to, westchnął, ponieważ spojrzał na miasteczko w dolinie i ujrzał piekarza w czapce i fartuchu, który także stał bezczynnie.

Piece piekarza wystygły, blachy były puste, a on również patrzył na niebo, wołając:

– Och, jakże pragnę, aby wiatr powiał,
Żeby młynarza wiatrak pracował
I mielił ziarno drobno jak trzeba
Do słodkich ciastek i do chleba.
Bo nie wiem jak wypiekać chleb,
gdy nie ma mąki białej jak śnieg.

Jan słyszał każde jego słowo, ponieważ mieszkał tuż obok. Tak bardzo zrobiło mu się żal dobrego sąsiada, że zapragnął mu to powiedzieć. Zanim jednak zdążył to zrobić, ktoś inny zawołał z drugiej strony ulicy:

– Tak bardzo chcę, by wiatry wiały,
Bo dziś na pranie dzień doskonały.
Trę i szoruje z całą mocą
W balii z pianą, by zdążyć przed nocą.
Niechaj teraz wiatr zacznie swój bieg
Susząc ubrania białe jak śnieg.

Była to praczka rozwieszająca mokre rzeczy. Jan dostrzegł na sznurze własną niedzielną koszulę z mankietami, rzeczywiście białą jak płatki śniegu.

– Przyjdź tu do mnie, chłopcze – zawołała praczka, ujrzawszy Jana – i pomóż mi w pracy!
Jan pobiegł do niej zaraz po śniadaniu, by pomóc dźwigać kosz z praniem. Kosz był ciężki, ale chłopiec nie zwracał na to uwagi. Podczas pracy usłyszał nagle kogoś śpiewającego piosenkę, głosem niemal tak silnym jak wiatr.

– Gdy wesoły wiatr zawieje,
Hej, chłopcy! Hejże hej!
Mój wspaniały statek zwieje.
Hej, chłopcy! Hejże hej!
Rozwiniemy nagle podczas wichru żagle
I przez fale,
Gdzie morze bez końca tańczy w blasku słońca,
Popłyniemy dalej.
Lecz wiać musi wiatr, zanim wyruszymy w świat
Poprzez fale.
Hej, chłopcy! Hejże hej!

Jan, praczka oraz wszyscy sąsiedzi wyjrzeli, aby zobaczyć, kto śpiewa tak wesoło. Był to kapitan, którego biały statek Jan widział w porcie. Żaglowiec załadowany był płótnem i koronkami dla eleganckich dam, ale nie mógł wyruszyć w drogę, póki nie zerwie się wiatr. Kapitan z niecierpliwością czekał na wypłynięcie i przechadzał się po okolicy, śpiewając piosenkę, by poprawić sobie humor.

Janowi spodobała się ta melodia i kiedy poszedł do domu, sam próbował ją zanucić. Nie pamiętał wszystkich słów, ale włożył ręce do kieszeni, wydął swoją małą pierś i zaśpiewał tak głośno, jak potrafił:

– Hej, chłopcy! Hejże hej!

Naraz ktoś pocałował go w policzek. Jan odwrócił się, aby zobaczyć, kto to taki. I wtedy jego kapelusz uleciał w powietrze jak zaczarowany i upadł na podwórze. Gdy chłopiec pobiegł, by go podnieść, usłyszał wokół jakiś szum. Spojrzał w górę, w dół i rozejrzał się na boki, ale nie zobaczył nikogo. W końcu złoty wiatrowskaz na kościelnej wieży zawołał:

– Niemądry chłopcze, to przecież wiatr ze wschodu.

Drzewa pierwsze dowiedziały się o jego nadejściu. Pochylały się i kłaniały na powitanie, a liście tańczyły na gałęziach, szeleszcząc w zachwycie.

Skrzydła wiatraka zaczęły się obracać. I to jak szybko! Z ziaren pszenicy powstawała biała mąka dla piekarza, który rozpalał już ogień i pospiesznie ubijał jajka. Nie był szybszy od kapitana, który, tak jak zapowiadał, postawił żagle, by złapały orzeźwiający powiew, i popłynął do dalekich krajów.

Jan patrzył jak statek wyrusza, a potem pobiegł co sił po swój latawiec. Halki na sznurze praczki wiatr wydymał jak balony, a cały świat ożył.

– Teraz jestem tu gdzie trzeba – rzekł latawiec, lecąc nad dachami domów, drzewami, nad złocistym wiatrowskazem, a nawet nad samym wiatrakiem. Frunął coraz wyżej i wyżej, jakby miał skrzydła, aż w końcu zerwał się ze sznurka i Jan nie zobaczył go już więcej. Tylko wiatr wiedział, gdzie latawiec w końcu wylądował.

Maud Lindsay

Powyższy tekst jest fragmentem książki Maud Lindsay Opowieści mojej mamy.