Rozdział pierwszy. Mały pastuszek

Mam na imię Jan i odszedłem z tego świata 4 sierpnia 1859 roku. Jakże jestem szczęśliwy! Moja dusza jest w Niebie. Tak, mam przywilej przez całą wieczność oglądać Boga… Przez nieskończoną wieczność radować się szczęściem, którego nie zdołają opisać zwyczajne słowa. I nic nigdy nie pozbawi mnie tego szczęścia! Tak samo jak moich przyjaciół – milionów mężczyzn i kobiet, chłopców i dziewcząt, którzy są ze mną w Raju! Bo radość, która jest naszym udziałem, trwa wiecznie. Jest wiekuista. Bóg tak powiedział, a przecież On nie może kłamać.

Nie było łatwo zaskarbić sobie tę radość. Kiedy dusza przychodzi na świat, diabeł z całych sił próbuje wciągnąć ją do Piekła. Tak działo się niemal z każdym, kto jest dzisiaj w niebiosach; wyjątkiem są przede wszystkim ci, którzy zmarli wkrótce po ochrzczeniu – niemowlęta i maleńkie dzieci. Ale ja… Cóż, moje życie na ziemi trwało ponad siedemdziesiąt trzy lata i w tym czasie diabeł wiele razy próbował zniechęcić mnie i moje wysiłki, by zadowolić Boga i zdobyć sobie miejsce, które On przygotował dla mnie w Raju.

Czy mu się udało? Oczywiście, że nie. A dlaczego? Dzięki cudownej odwadze, jaką Bóg mnie obdarzał, ilekroć zwracałem się do Niego. Ponieważ w moich czasach (tak jak i w każdych czasach), ilekroć pojawiła się pokusa, by zrobić coś złego, by przejść na stronę diabła i poddać się w walce o Niebo, Bóg zawsze był gotów okazać swoją łaskę. A ponieważ Bóg pragnie, by każda dusza na świecie któregoś dnia cieszyła się dobrymi rzeczami w niebie, to oczywiste, że nie odmawia środków, by to uzyskać. Ale co za szkoda, że tak niewielu ludzi to rozumie, a kiedy przychodzą na nich próby i pokusy, to nigdy nie pomyślą, by poprosić Boga o łaskę pozostania mu prawdziwie wiernymi. Z powodu takiego zaniedbania walka przeciwko diabłu jest o wiele trudniejsza niż powinna. Niestety, wiele razy kończy się nawet porażką – w Piekle, z całą jego straszliwą ciemnością, nieszczęściem i bólem.

Moja walka, by przechytrzyć diabła i zdobyć Niebo (chociaż to było na długo przed tym, nim naprawdę zacząłem pojmować takie sprawy) rozpoczęła się 8 maja 1786 roku w Dardilly, wiosce nieopodal miasta Lyon we Francji. Moi rodzice, Mateusz Vianney i Maria Beluse, mieli już trójkę dzieci: Katarzynę, Janinę i Franciszka. Ale cieszyli się z kolejnego – i tego samego dnia, kiedy się urodziłem, zabrano mnie do kościoła w wiosce, żeby mnie ochrzcić. Tam otrzymałem dwa imiona: Jean, na cześć świętego Jana Chrzciciela, i Marie (to francuska forma imienia Maria), na cześć Najświętszej Panny.

– Ciekawe, jaki będzie mały Jan Maria Vianney, kiedy dorośnie – sąsiedzi mówili jeden do drugiego z zadumą. – Wygląda na ładnego, zdrowego chłopca.

– Cóż, będzie rolnikiem jak jego ojciec. – Taka była powszechna opinia.

Oczywiście, taka odpowiedź była czymś zwyczajnym. Od pokoleń moja rodzina uprawiała ziemię. Czegóż można się było bardziej spodziewać niż tego, że podążę w jej ślady? I podążałem w jej ślady, przynajmniej w pierwszych latach mojego życia. Naturalnie, z początku moje zadania były proste, takie jak karmienie kur, zbieranie jajek, pielenie ogródka. Ale kiedy miałem siedem lat, mój ojciec oznajmił coś istotnego.

– Janku, sądzę, że jesteś już dość duży, by naprawdę pracować – powiedział. – Jutro możesz zabrać owce na pastwisko.

Ależ byłem szczęśliwy z powodu nowego obowiązku! Mój brat Franciszek, o dwa lata starszy ode mnie, już od jakiegoś czasu opiekował się stadem. Teraz ja zostałem uznany za wystarczająco godnego zaufania, żeby zająć jego miejsce. Teraz to mnie będzie wolno spędzać całe dnie poza domem na pilnowaniu, żeby owce znalazły dobrą trawę, żeby nie zjadały chwastów, po których się rozchorują, żeby nie wchodziły na pola sąsiadów i żeby inne zwierzęta nie wyrządziły im krzywdy. A jeżeli wykonam swoją pracę jak należy, dziewięcioletni Franciszek będzie mógł wypełniać inne obowiązki w gospodarstwie.

I tak zostałem pasterzem. Moja siostrzyczka Małgorzata (która była o siedemnaście miesięcy młodsza ode mnie i którą pieszczotliwie nazywaliśmy Gothon) często towarzyszyła mi na pastwisku. Wówczas kiedy owce pasły się spokojnie, bawiliśmy się z dziećmi, które przychodziły nas odwiedzić, wypasając w pobliżu swoje zwierzęta. Jednak było wiele takich dni, kiedy inne dzieci nie przychodziły. Wtedy Gothon i ja bawiliśmy się sami albo robiliśmy na drutach pończochy.

Być może dzieciom w dzisiejszych czasach wyda się dziwne, że chłopiec umiał robić na drutach. Za moich czasów to wcale nie było uważane za coś dziwnego. Od każdego wiejskiego dziecka oczekiwano, że będzie pomocne, nawet gdy było jeszcze małe. A ponieważ bardzo szybko zużywaliśmy swoje pończochy, matka nauczyła nas, jak robić nowe z wełny z naszych własnych owiec.

Urodziłem się w 1786 roku. Niedługo potem w całej Francji miało miejsce wiele politycznych niepokojów. W roku, w którym powierzono mi pieczę nad owcami ojca, bezbożni ludzie od dawna już sprawowali władzę w kraju. Kościoły i klasztory pozamykano. Wszyscy księża i zakonnice, którzy uznawali papieża jako głowę Kościoła, byli ścigani niczym dzikie bestie i okrutnie mordowani. Aż wreszcie nie można było już dłużej uczestniczyć w Ofierze Mszy świętej ani przyjmować sakramentów, chyba że ktoś był gotów zapłacić za to własnym życiem.

– Dzieci, nasz kraj jest karany za jego grzechy – powiedziała moja matka ze smutkiem. – Och, jaka to okropna rzecz obrażać dobrego Boga! Zobaczcie, jaką niedolę i cierpienie to sprowadza, nawet na niewinnych!

Byłem tylko siedmioletnim chłopcem, ale słowa matki wywarły na mnie wielkie wrażenie. I zasmuciłem się jeszcze bardziej, kiedy usłyszałem, że są tacy księża, którzy po to, żeby uniknąć kłopotów, przysięgli popierać nowy rząd. Nadal publicznie odprawiali Msze, chociaż, co oczywiste, nie chodził na nie żaden dobry katolik.

– Ale jest wielu dzielnych księży, którzy nie chcą mieć nic wspólnego z niegodziwym rządem – powiedziała nam matka. – Oni żyją w ukryciu.

– W ukryciu? – zapytałem ciekawie, nie rozumiejąc w pełni, co to znaczy.

– Tak. Ubierają się jak rolnicy albo domokrążcy, albo jak włóczędzy. Ale i tak są księżmi. Może będziemy mogli chodzić na ich Msze.

Udawało nam się to przez kilka lat. Późną nocą (tak jakbyśmy mieli zamiar popełnić jakieś wielkie przestępstwo) wyczołgiwaliśmy się z łóżek i szliśmy nawet po kilka kilometrów do stodoły albo chaty, którą wcześniej obrano na miejsce spotkania. Wszystkie dzieci zobowiązano do zachowania najściślejszej tajemnicy i nigdy nawet by się nam nie przyśniło, żeby wspomnieć komukolwiek obcemu, co robimy albo dokąd chodzimy po nocy bez choćby świecy czy przenośnej latarni, która prowadziłaby nas po wyboistej, wiejskiej drodze. My, dzieci, prędzej umarłybyśmy, niż zdradziły miejsce pobytu księdza, który pozostał wierny papieżowi i który tej samej nocy wysłuchiwał spowiedzi, odprawiał Mszę świętą i udzielał Komunii świętej swojej małej trzódce.

Oczywiście, kiedy wreszcie dotarliśmy do prowizorycznego kościoła, obserwowałem wszystko uważnie – szczególnie księdza, który ryzykował śmiercią, żeby nieść rolnikom pociechę naszej świętej wiary. Jakiż to był dzielny człowiek! Jaki mądry! Jaki święty! A jednak z wyglądu był taki sam jak wszyscy…

– Ale on nie jest taki sam jak wszyscy – szepnęła moja matka. – Nawet w Niebie zostanie oddzielony od innych ludzi.

A potem, najlepiej jak potrafiła, opowiedziała mi o stanie kapłańskim – że to nadprzyrodzony sposób życia, do którego Bóg powołuje pewnych mężczyzn, tak by mogli stać się przekaźnikami Jego łaski. Za pośrednictwem tych ludzi, którzy zastępują Chrystusa na ziemi, Bóg zsyła swoją miłość i miłosierdzie. Za ich pośrednictwem Bóg otrzymuje najwspanialszą modlitwę, jaką kiedykolwiek znał świat – ofiarę Mszy świętej. Za ich pośrednictwem zmywa podczas chrztu plamę grzechu pierworodnego, przy spowiedzi przebacza wszelkie grzechy, jakie człowiek może popełnić, w Przenajświętszej Eucharystii daje samego siebie jako pokarm dla borykającej się ze swym losem ludzkości, a podczas bierzmowania zsyła Ducha Świętego, by pomagał duszom wyznawać i szerzyć wiarę katolicką. Za pośrednictwem księży jednoczy mężczyzn i kobiety w świętym partnerstwie małżeństwa, przygotowuje dusze konających do wkroczenia do wieczności, a przez święcenia obdarza taką samą mocą innych ludzi, by stan kapłański istniał, dopóki będzie istniał świat.

Często rozmyślałem o słowach matki. O tym, jak wspaniale zostać wybranym przez Boga do bycia księdzem! Jakimi szczęściarzami są ci chłopcy, którzy otrzymawszy powołanie, mają szansę studiować tyle rzeczy koniecznych do jego wypełnienia! Tak zachwyciła mnie ta myśl, że już wkrótce pojawił się pomysł na świetną, nową zabawę. Ja, siedmioletni Jan Maria Vianney, udawałem, że Bóg wzywa mnie do zostania księdzem. A nawet więcej. Nie byłem zwykłym klerykiem. Byłem już wyświęconym księdzem. Miałem prawo głosić kazania i odprawiać nabożeństwa.

Po odrobinie namowy, Gothon i inne dzieci na pastwisku przyłączyły się do nowej zabawy i zgodziły się być moją parafią. I w ten sposób każdego dnia, kiedy owce spokojnie skubały trawę, odmawialiśmy Różaniec, śpiewaliśmy hymny i maszerowaliśmy po polach w procesji z prowizorycznym krzyżem. Później wygłaszałem kazanie – ale zawsze krótkie, bo moi słuchacze nie mieli ochoty na długie mowy. Od czasu do czasu zbieraliśmy się też przed małą, glinianą figurką Najświętszej Panny, którą sam zrobiłem (trzymałem ją ukrytą w pniu drzewa przy potoku) i ozdabialiśmy ją mchem i polnymi kwiatami.

I tak mijały lata – rok 1793, 1794, 1795. We Francji wciąż trwały religijne prześladowania i chociaż niektórym lojalnym katolickim rodzinom udawało się uczestniczyć w Mszach świętych, to nadal musiały to robić w tajemnicy. Na skutek tego my, młodsze wiejskie dzieci, nie mogłyśmy przystąpić do naszej pierwszej spowiedzi ani przyjąć Komunii świętej. Nie było bowiem sposobu, żebyśmy pobierały regularne nauki od tych różnych księży, którzy przenosili się z wioski do wioski, nieustannie narażając życie. Skończyłem jedenaście lat, nim poszedłem do spowiedzi, i trzynaście, nim przyjąłem swoją Pierwszą Komunię świętą.

Zapewne to wielkie wydarzenie odwlekłoby się jeszcze dłużej, gdyby nie udało mi się spędzić kilku miesięcy w odwiedzinach u ciotki Małgorzaty, siostry mojej matki, w pobliskim miasteczku Ecully. Mieszkało tam kilku księży (chociaż ktoś obcy wziąłby jednego z nich za kucharza, drugiego za szewca, a trzeciego za stolarza, tak skutecznie maskowali się ci słudzy Boży, żeby uniknąć schwytania przez policję). W Ecully były też dwie dobre kobiety, które niegdyś były zakonnicami w Zgromadzeniu św. Karola, nim rząd skazał je na wygnanie.

– Mój siostrzeniec, Jan Maria nigdy nie chodził do szkoły – powiedziała tym wiernym duszom ciotka Małgorzata. – Czy sądzicie, że moglibyście nauczyć go trochę czytać i pisać? I czegoś z katechizmu?

Ksiądz Groboz (który pracował jako kucharz) i ksiądz Balley (który pracował jako stolarz) zgodzili się zrobić dla mnie, co w ich mocy. Tak samo jak dwie kobiety, które niegdyś były zakonnicami.

– Jan Maria może dołączyć do grupy przygotowującej się do Pierwszej Komunii świętej – powiedzieli. – Zapisanych jest już piętnaścioro innych dzieci.

Czas i miejsce spotkań grupy przygotowującej się do Pierwszej Komunii były równie tajne jak te dla odprawienia Najświętszej Ofiary, a niebezpieczeństwo równie wielkie tak dla nauczycieli, jak i dla uczniów. Co by się na przykład stało, gdyby policja weszła, kiedy uczyliśmy się katechizmu? Jak moglibyśmy wytłumaczyć, dlaczego się tam zebraliśmy? A gdybyśmy dali się ponieść emocjom i wymsknęłoby się nam coś na temat księży i zakonnic, którzy nas uczyli? A jednak mijały tygodnie, policja nie przychodziła i wreszcie nastąpił piękny dzień Pierwszej Komunii świętej.

Jakiż byłem szczęśliwy, przyjmując Naszego Pana! Czy mogło mieć znaczenie, że nie było białych sukienek dla dziewcząt ani nowych ubrań dla chłopców? I że to wspaniałe wydarzenie odbywało się nie w udekorowanym kwiatami kościele, tylko w wiejskiej chacie, z furami siana podciągniętymi pod same okna, tak żeby żaden bezbożny obcy nie mógł się domyślić, co dzieje się w środku? Nie myślałem o żadnej z tych rzeczy. Liczyło się tylko to, że nareszcie nadszedł Nasz Pan – Ten, który mógł sprawić, by moja dusza była czysta i Jemu miła… Ten, który mógł mi pomóc dobrze wykonywać moją pracę…

– Kocham Cię, drogi Panie – powiedziałem. – Ale wiem, że mogę kochać Cię jeszcze bardziej, jeżeli tylko pokażesz mi jak. Pokażesz mi? Proszę!

cdn.

Mary Fabyan Windeatt

Powyższy tekst jest fragmentem książki Mary Fabyan Windeatt Św. Proboszcz z Ars.