Rozdział pierwszy. Iskry z kuźni

Karol Savio umył ręce w beczce z deszczówką stojącej przed kuźnią i spojrzał w niebo. Był piękny letni wieczór w małej wiosce Murialdo w północnych Włoszech. Na tle białych chmur widział ciemniejące Alpy. Wszedł znów do kuźni i wytarł ręce w starą poplamioną szmatę, wiszącą na gwoździu koło drzwi. Ogień w palenisku przygasał, więc przysypał go szaroczarnym popiołem, by tlił się całą noc i był gotowy na następny dzień. Zatrzasnął drzwi od kuźni, zaryglował je i zamknął na ciężką kłódkę. Zadowolony włożył ręce do kieszeni i poszedł do swego domu na skraju wsi.

Karol nie miał jeszcze trzydziestki. Był średniej budowy, zbyt szczupły jak na kowala. Gdy się uśmiechał, wyraziste niebieskie oczy skrzyły mu się i rozjaśniały całą twarz. Cichy i skromny w obejściu, nie był człowiekiem, który targował się o ceny w kuźni. Nie musiał. Wystarczyło spojrzeć na jego twarz, by nawet obcy wiedzieli, że cena jest uczciwa.

Żona Brygida traciła czasem do niego cierpliwość, zwłaszcza wtedy, gdy myślała, że powinien bardziej obstawać przy swoim. Ona zawsze tak robiła. Ale nie łajała go zbyt mocno. Miała pełną świadomość, że mąż nic nie może poradzić na to, że wobec klientów jest tak samo dobroduszny jak w domu dla swojej rodziny.

Tego wieczoru umysł Karola wypełniały przyjemne myśli. Myślał o domu, żonie i dzieciach, o smacznej ciepłej kolacji i wygodnym fotelu. Może później pójdzie na próbę chóru. Śpiewał barytonem, a sąsiedzi często mu mówili, że bardzo lubią słuchać jego głosu.

Zbliżając się do domu, podniósł głowę i zobaczył stojącą w drzwiach małą postać, która pomachała mu rękami i ruszyła biegiem w jego stronę. Karol chwycił pięcioletniego synka w swoje silne ramiona i podniósł wysoko w górę.

Uwielbiał Dominika. Urodzony w Riva di Chieri, osiem kilometrów na zachód od Murialdo, chłopiec pojawił się, by pomóc rodzicom ukoić żal po stracie pierwszego synka, który żył zaledwie dwa tygodnie. Dominik też wyglądał na kruchego i słabego w poranek swego narodzenia, 2 kwietnia 1842 roku, więc ojciec jeszcze wieczorem pospieszył do parafii, by go ochrzcić.

– O, mój mały Dominik! Czy troszczyłeś się o mamę i dom, kiedy tatusia nie było?

– Tak, tato, ale nie jestem zmęczony, a ty tak. Czy ja cię męczę, tatusiu?

– Ty mnie męczysz? Ależ skąd, ty sprawiasz, że jestem najszczęśliwszym człowiekiem na świecie. Nie sprzedałbym cię nawet za całe złoto ze skrzyni skarbów pirata.

Dominik wdrapał się na plecy ojca, przełożył nogi przez jego ramiona i pochylił się, by ojciec mógł chwycić jego małe rączki w swoje wielkie, stwardniałe dłonie.

– Dominiku – powiedział ojciec po zrobieniu paru kroków.

– Tak, tatusiu? – głos Dominika trząsł się trochę, gdy chłopiec podskakiwał, niesiony na ramionach ojca.

– Mam coś w kieszeni.

– Co?

– Zgadnij.

– Owoc?

– Nie.

– Cukierek?

– Nie.

– Tato, no powiedz mi co!

– Mam cztery nowe, błyszczące pieniążki dla tego, kto kocha mnie najbardziej na świecie.

Dominik mocno objął ojca rękami za szyję. Na opalonej skórze Karola wystąpiły ciemnoniebieskie żyły. Potem pocałował szorstki, nieogolony policzek ojca i poczuł jego kłujący zarost na swojej gładkiej skórze.

– No nie! – powiedział. – Czy nie ja kocham Cię najbardziej?

– Tak, ale nie chciałbyś chyba mnie udusić, prawda?

– Dostanę pieniążki?

– Myślę, że tak. Ale powiedz mi, synku, co zrobiłeś z tymi, które dałem ci wcześniej?

– Och, tatusiu! Przyszło paru biednych ludzi, a mama nie miała im co dać. Powiedziała, że wielu z nich już coś dawała. Poszli tacy smutni i prawie płakali. Pobiegłem za nimi i dałem im wszystkie pieniążki.

– A co zrobisz z tymi?

– Nie wiem, tato. – Na chwilę zapadła cisza. Potem Dominik spytał: – Gniewasz się na mnie?

– Tak, jestem taki zły, że mógłbym cię zjeść!

Karol chwycił chłopca w ramiona, zanurzył swą szorstką twarz w jego drobne, skulone ciałko i zawarczał, naśladując głos lwa pożerającego zdobycz.

Śmiali się obaj, kiedy zatrzymali się przed małym, piętrowym domkiem z zewnętrznymi schodami prowadzącymi na piętro. Dom był bardzo stary i niezbyt dobrze zbudowany, ale ostatnio został naprawiony i pobielony. Weszli do pomieszczenia z nierównym klepiskiem, pełniącego jednocześnie funkcję kuchni i pokoju dziennego. Dwoje drzwi wiodło z niego do przyległych sypialni. Meble były skromne, ale wszystko znajdowało się na swoim miejscu i cały dom sprawiał wrażenie schludnego i wygodnego.

Brygida Savio pochylała się nad szerokim paleniskiem, mieszając w dużym czarnym garnku zawieszonym na haku. Czerwone i żółte płomienie tańczyły wokół dna naczynia. Powietrze wypełniał mleczny zapach gotującej się polenty. Stół pośrodku kuchni był nakryty na cztery osoby.

Brygida odwróciła się do przybyłych. Była mniej więcej tego samego wzrostu co Karol. Włosy, gładko zaczesane do tyłu, opadały jej na plecy. Wypłowiałą szarą suknię, tak długą, że opadała jej aż do stóp, przykryła niebieskim fartuchem. Nie uśmiechała się zbyt często. Musiała ciężko pracować, w domu i poza nim, by nakarmić i ubrać powiększającą się rodzinę. Ale tak dobrze sobie z tym radziła, nawet w tych trudnych czasach, że sąsiedzi ją podziwiali i często to Brygidzie mówili, ku jej wielkiemu zadowoleniu.

– Mamo! – zawołał Karol. – Przyszło dwóch głodnych mężczyzn i chcą jeść.

– Ten młody człowiek może trochę zaczekać – odrzekła oschle Brygida, wskazując ruchem głowy Dominika. – Już jadł. Co więcej, będziesz musiał z nim porozmawiać.

– O? – W głosie Karola zabrzmiało zdziwienie. – Co takiego zrobił?

Dominik, nie puszczając ręki ojca, cofnął się trochę i wbił wzrok w podłogę.

– Wiesz, jak ciężko zdobyć teraz coś, co można by włożyć do garnka – powiedziała Brygida.

– Tak, wiem, kochanie. A zatem?

– No cóż, jakąś godzinę temu dałam mu kromkę białego chleba i trochę polenty. Ledwo wyszedł z domu, jak zobaczyłam, że oddaje to jakiemuś obcemu idącemu do Chieri.

– A ja widziałam, jak daje pieniądze jakiemuś panu w drzwiach – zadźwięczał głosik z jednej z sypialni. Wyszła z niej mała dziewczynka i pobiegła przywitać się z ojcem.

To była Rajmonda, młodsza siostra Dominika – ładna, o ciemnej karnacji i uroczym uśmiechu. Dominik uwielbiał Rajmondę, ale jej dziewczęce sztuczki doprowadzały go czasem do szału. To był właśnie jeden z tych przypadków.

Zrobił krok w jej stronę, a ona cofnęła się szybko.

– To były moje pieniądze – powiedział zapalczywie. – A ty jesteś małą pleciugą i tyle. Czy ja opowiadam o tobie?

– Dosyć – powiedziała ostrzegawczo Brygida.

– Ona zawsze coś wygada – zaprotestował Dominik ze łzami. – Gdybym ją bił, tak jak inni chłopcy swoje siostry, na pewno by tyle nie mówiła.

Rajmonda nic już nie powiedziała. Wpatrywała się tylko w brata szeroko otwartymi oczami.

Karol zebrał się w sobie i zwrócił do Dominika. Nie bardzo nadawał się do takich rozmów.

– Spójrz na mnie, Dominiku – zaczął. – Pamiętaj, że jedzenie dużo teraz kosztuje i nie możesz go tak po prostu rozdawać. Słyszysz? – Napotkał spojrzenie podniesionych oczu Dominika i dokończył nieporadnie: – Teraz usiądźmy do kolacji i nie zajmujmy się więcej głupstwami.

Gdy posiłek był skończony, Karol odsunął krzesło i podszedł do kominka. Brygida z pomocą Rajmondy zaczęła sprzątać ze stołu. Z drugiej strony doliny, gdzie mały wiejski kościółek tulił się do porośniętego winoroślą wzgórza, niósł się dźwięk wieczornego dzwonu. Jego głos zdawał się tłumić wszystkie inne w domu, ale tylko przez chwilę. Brygida nie przerywała swoich zajęć, a Karol usiadł wygodnie w fotelu przy kominku, by zdrzemnąć się po kolacji.

– Mamo – powiedział cicho Dominik.

– Co, kochanie?

– Czas na Anioł Pański.

Na chwilę zapadła cisza. Potem Brygida przemówiła.

– Posłuchaj, mój miły młody człowieku – powiedziała, spoglądając na niego z góry. – Jeśli uważasz, że twoja matka nie zna swoich obowiązków, bo nie ma czasu klęczeć godzinami w samotności tak jak ty, jesteś w błędzie. Nikt nie musi mi mówić, co mam robić. Karol, obudź się! Czas na Anioł Pański.

Karol podniósł się znużony.

– Anioł Pański zwiastował Pannie Maryi… – zaczęła Brygida, wytarłszy ręce w fartuch.

***

– Mamo, już późno! Obiecałaś, że mnie zbudzisz!

– Dominik wyglądał, jakby miał się zaraz rozpłakać.

– Zrobiłam to, kochanie – powiedziała Brygida – ale na dworze jest tak brzydko. Straszny mróz i byłam pewna, że nie zechcesz wyjść w taką pogodę.

– Ale ja muszę służyć do Mszy Świętej! Ksiądz Jan mówi, że jestem już dość duży, by służyć sam i właśnie dziś rano miał mi po raz pierwszy na to pozwolić!

– Dobrze, kochanie, zdążysz. Dzwon jeszcze nie dzwonił, więc ksiądz Jan nie przyszedł. Nie miałabym mu za złe, gdyby wcale się nie pojawił w taką pogodę.

Dominik wstał, by się umyć i ubrać. Zobaczył śnieg sięgający aż do okien. Na dworze wszystko było otulone bielą i dziwnie ciche. Po szybkim śniadaniu złożonym z zupy i chleba nałożył wełnianą czapkę i owinął szyję długim szalikiem.

– Pamiętaj, nie stój na zimnie! – zawołała zanim Brygida i zatrzasnęła drzwi, by nie wpuścić do domu przenikliwego wiatru. Dominik tak głęboko naciągnął czapkę na czoło i uszy, że wyglądał jak krasnal. Znad kilku warstw szalika widać było tylko jego oczy, gdy trzymając ręce w kieszeniach, szedł w drewnianych chodakach po śniegu i lodzie na Mszę Świętą.

Wokół kościoła leżała gruba, nietknięta warstwa śniegu, który napadał w nocy. Ksiądz jeszcze nie przyszedł i drzwi kościoła były wciąż zamknięte. Murialdo nie było dość duże, by mieć własnego proboszcza, więc ksiądz Jan z pobliskiego Mondonio służył tu jako kapelan. Dominik wtulił się w futrynę wielkich drzwi, przykucnął i czekał.

Wkrótce zobaczył ciemną sylwetkę, rysującą się na tle białego śniegu. Postać ubrana była w grubą opończę, ciasno owiniętą wokół głowy i ramion. Poruszała się bezszelestnie i tak szybko, na ile pozwalały na to powiewające poły sutanny i płaszcza. Z tyłu ciągnęły się dwie równoległe linie głębokich, ciemnych śladów stóp.

– Niemożliwe! To ty, Dominiku? – zawołał zdumiony ksiądz, widząc skulonego w drzwiach chłopca.

Dominik patrzył na parę unoszącą się z ust księdza. Sam nic nie powiedział, tylko się uśmiechnął i czekał na otwarcie drzwi. Potem wstał i poszedł za księdzem.

Kiedy ksiądz Jan przygotowywał przy pomocy Dominika szaty liturgiczne, pomyślał, że zażartuje sobie trochę z chłopca. Szczere i naiwne odpowiedzi Dominika często go bawiły. Wyciągnął długą, płytką szufladę, w której leżały szaty, i popatrzył na chłopca.

***

– Dominiku – powiedział, kręcąc z powątpiewaniem głową – coś mi się zdaje, że jesteś jeszcze za mały, by sam służyć do Mszy Świętej.

– Och, ale ja znam wszystkie słowa, ojcze! I wiele razy robiłem całą resztę z innymi chłopcami… i nieraz sam.

– Czy powtarzasz Mszę w domu, Dominiku?

– Cóż, wie ksiądz… tak na niby…

– Tak, ale co z twoim wzrostem, Dominiku? Jesteś za mały, by unieść mszał. Nawet nie sięgasz do ołtarza!

– Wiem, proszę księdza, ale może byś mi pomógł. Wiesz…

– Dobrze, Dominiku. – Jeśli będziesz miał kłopoty z mszałem, poproś tylko o pomoc.

– Och, proszę księdza! Nie muszę prosić o pomoc.

To by przeszkodziło w Mszy Świętej. Proszę postawić tylko pulpit na samym brzegu ołtarza, bym mógł go dosięgnąć, to wszystko. Niech ksiądz się nie martwi, dam radę.

– Dobrze, chodźmy. Ale niech cię Pan ma w swojej opiece, jeśli upuścisz „łacinę” na moją stopę!

***

– Introibo ad altare Dei… Przystąpię do ołtarza Bożego, do Boga, który jest weselem moim od młodości.

Ksiądz Jan popatrzył na zwichrzone jasne włosy stojącego obok chłopca i uśmiechnął się. Po chwili pokonał rozproszenie i skupił całą uwagę na Mszy Świętej.

Gdy skończyły się trudne odpowiedzi, Dominik zaczął myśleć o aniołach, które podobno krążyły nad ołtarzem w czasie Mszy. Nigdy żadnego nie widział. Czy one kiedykolwiek siadają? Czy oddychają parą na zimnie? Czy…

– Deo gratias! – zareagował szybko na spojrzenie księdza i przesunął się w stronę mszału. To był dla niego najbardziej denerwujący moment w całej Mszy Świętej. Lubił do niej służyć, ale nienawidził przenoszenia tej wielkiej księgi. Leżała zawsze daleko od brzegu ołtarza; była tak wielka, że zakrywała go do połowy i tak ciężka, że ledwie mógł ją unieść. Kiedy szedł po stopniach ołtarza, niemal go przewracała.

Ksiądz Jan uchwycił spojrzenie niebieskich oczu i zrozumiał. Przysunął pulpit z księgą tak blisko brzegu, jak tylko mógł to zrobić, zachowując bezpieczeństwo. Dominik stanął na palcach. Wyciągnął ręce i szukając po omacku, znalazł dolną krawędź pulpitu i przechylił go tak, by brzeg opierał się o jego podbródek. Stamtąd zsunął go na pierś. Był bardzo skupiony na tym, co robi. Zszedł ostrożnie ze stopni, wyczuwając drogę po omacku. Na dole przeszedł na drugą stronę. Wymacał stopą pierwszy stopień i wszedł. Wyczuł drugi i też na niego wszedł. Wyczuł trzeci, podniósł nogę… gdy nagle księga poruszyła się, pchnęła go do tyłu, pociągnęła… Spadła z hukiem razem z pulpitem, przykrywając Dominika!

Dominik wstał szybko, ustawił prosto pulpit, umieścił na nim mszał i postawił wszystko na ołtarzu. Potem otworzył księgę na czerwonej zakładce i znowu zszedł ze stopni.

– W owym czasie Jezus powiedział swoim apostołom: „Jeśli się nie staniecie jako dzieci…”.

Ksiądz Jan uczynił kciukiem znak krzyża, spojrzał kątem oka i zobaczył małą bladą buzię z czerwonymi wargami układającymi się w ponury uśmiech.

***

Pewnego popołudnia Karol Savio powiedział żonie, że znajomy, który przyjechał omówić z nim jakąś pracę w kuźni, zostanie na kolację. Dla Brygidy nie stanowiło to kłopotu, bo ich posiłki nie były trudne do przyrządzenia. Ugotowała trochę więcej polenty, postawiła miskę, szklankę i położyła nóż i łyżkę przed dodatkowym krzesłem. Z szacunku dla „towarzystwa” nakryła stół białym obrusem.

W porze kolacji wielki Józef Bianchi przyszedł z Karolem.

– Witaj, Brygido! Jak się macie, dzieciaki? – ryknął. Lubił swój rubaszny sposób bycia.

– Więc to jest ten mały chłopak, o którym opowiadałeś mi w kuźni? – powiedział. – „Mały aniołek”, co? – Potem zwrócił się do Dominika: – Czy już ci rosną skrzydła, byś mógł polecieć do nieba? – Pytaniu zawtórował śmiech, ani sarkastyczny, ani wesoły. – Musiałbym mieć parę wielkich skrzydeł, by zabrały mnie do nieba, co Karolu? Ho, ho, ho!

Usiadł przy stole, podniósł pękatą karafkę z czerwonym winem i nalał sobie szklankę. Podniósł ją i spojrzał, po czym odchylił głowę i wypił do dna.

– He! – złapał oddech, wycierając usta wierzchem dłoni. Wziął łyżkę i potarł ją kciukiem do czysta. Nabrał wielką łyżkę ze swojej porcji i wepchnął do ust. Polenta była za gorąca. Zaczął gwałtownie wciągać powietrze, by ochłodzić poparzone wnętrze ust.

– Aaa! Ooo! Aaa! – dyszał urywanie, rozglądając się dzikim wzrokiem po pokoju.

Po chwili zauważył, że Dominik nie siedzi już naprzeciw niego przy stole.

– O – powiedział, kiedy był już w stanie mówić – młody sobie poszedł?

Karol i Brygida nie odpowiedzieli, ale Brygida spojrzała na męża z ukosa i zarumieniła się. Karol szybko skierował rozmowę na sprawy zawodowe.

Skromny posiłek wkrótce się skończył. Wielki Józef wstał do wyjścia, a Karol odprowadził go do drzwi. Kiedy gościa już nie było, Karol poszedł do Dominika, który siedział w kącie z miską między kolanami.

– Dlaczego odszedłeś w taki sposób od stołu? – zapytał.

– Cóż, tato – odpowiedział spokojnie chłopiec. – Nie chciałem siedzieć przy jednym stole z człowiekiem, który siada do jedzenia jak zwierzę, nie odmówiwszy wcześniej modlitwy.

Karol zaczął ostrą połajankę na temat dobrych manier, ale gdy spojrzał na Dominika, umilkł. Pięcioletni Dominik często robił i mówił rzeczy, które go zadziwiały. Nie były oczywiście złe. Po prostu nikt by się ich nie spodziewał po tak małym dziecku.

cdn.

Peter Lappin

Powyższy tekst jest fragmentem książki Petera Lappina Dominik Savio. Nastoletni święty.