Rozdział pierwszy. Idę do szkoły

Nie żyję już od bardzo długiego czasu. Tak naprawdę umarłem w dniu 7 marca 1274 roku, a moje ciało spoczywa teraz w kościele dominikanów w Tuluzie we Francji. Ale moje ciało było najmniej ważną cząstką mnie. Najważniejszą jest moja dusza, a ta czuje się wspaniale od wielu stuleci, ponieważ przebywa w niebie.

Dzięki łasce Bożej i darom otrzymanym od Boga, moja dusza widzi wszystkich chłopców i dziewczęta żyjących obecnie na świecie. Moja dusza bardzo dobrze zna każde z was, zna szkoły, do których chodzicie, i nauczycieli, którzy uczą was religii, matematyki i geografii. Mojej duszy bardzo zależy na tym, aby w szkole szło wam jak najlepiej, abyście nauczyli się jak najwięcej – a szczególnie abyście uczyli się o naszej świętej religii katolickiej, i abyście wyrośli na ludzi zdolnych do wielkich czynów. I nic w tym dziwnego – przecież wiele lat temu papież uczynił mnie patronem szkół katolickich. Mianował mnie szczególnym opiekunem wszystkich katolickich uczniów na świecie. Od tamtej pory jestem bardzo zajęty pomaganiem chłopcom i dziewczętom w ich pracy.

Jak już wspomniałem, moje ciało spoczywa w mieście Tuluza we Francji, ale moja dusza wciąż żyje. Pewnego dnia moja dusza spotka się z twoją. A do tego czasu, proszę, uwierz, że jestem twoim przyjacielem i zawsze z chęcią posłucham o twoich kłopotach, twoich planach i twoich studiach.

Ale kim ja jestem?

Mam na imię Tomasz, urodziłem się w zamku we Włoszech w roku 1225. Mój ojciec był człowiekiem zamożnym, księciem Akwinu, a ja byłem jego trzecim synem. Ojciec był dobrym człowiekiem i miał dla mnie wielkie plany. Kiedy miałem sześć lat, wysłał mnie do szkoły w opactwie benedyktynów w Monte Cassino. Powiedział moim nauczycielom, że mam zostać księdzem.

– Moi dwaj starsi synowie będą żołnierzami, tak jak ja – powiedział. – Uważam, że Tomasz powinien oddać się w służbę Kościołowi.

Opuszczając dom miałem już dokładnie zaplanowaną przyszłość. Miałem zostać zakonnikiem, a nawet kimś więcej. Mój ojciec powiedział, że kiedy dorosnę, obejmę stanowisko, które przez kilka lat zajmował jego brat i zostanę opatem klasztoru w Monte Cassino. Moja mama, która nazywała się Teodora, zgadzała się z ojcem.

– Taka jestem z ciebie dumna, Tomaszu! – mawiała matka. – Pewnego dnia będziesz zarządzał tym wspaniałym opactwem. Wszyscy będą cię podziwiali tak długo, jak długo będziesz żył!

Cóż mogłem powiedzieć? Kochałem moich rodziców i zostałem wychowany na posłusznego chłopca. Kiedy wreszcie ujrzałem mojego stryja, opata Monte Cassino (a był to siwowłosy starzec w czarnej szacie, ze złotym krzyżem na szyi i pięknym pierścieniem na palcu), zacząłem się zastanawiać jakim ja będę opatem. Moje włosy nie były siwe. Nie potrafiłem jeszcze czytać i miałem uczucie, że nie będę w stanie spędzić całego życia w jednym miejscu, nawet gdyby było to miejsce tak piękne jak to opactwo. Myślałem też o innych przeszkodach. A co będzie, jeśli, kiedy już będę dorosły, mnisi nie zechcą mnie na swojego przywódcę? A co będzie, jeśli jakiś inny chłopiec okaże się lepszym opatem?

– Nie martw się takimi sprawami – powiedział mój ojciec. – Jeśli ja życzę sobie, aby mój syn Tomasz rządził opactwem, to tak się stanie. Nie lękaj się. Czyż nie jestem Ludolfem, księciem Akwinu? Czyż wielki cesarz Fryderyk Barbarossa nie jest moim wujem?

– Tak, ojcze – odrzekłem pokornie. Jednak już gdy wymawiałem te słowa, miałem dziwne przeczucie że ja, Tomasz z Akwinu, nigdy nie zostanę opatem klasztoru benedyktynów. Byłem tylko sześcioletnim chłopcem, ale czułem pewność, że będzie mi przeznaczony jakiś inny los.

Mimo to lubiłem chodzić do szkoły w Monte Cassino. Szczyt porośnięty kobiercem traw, na którym siedemset lat wcześniej osiedlił się św. Benedykt i jego mnisi, był naprawdę piękny. Wraz z pozostałymi chłopcami często obserwowaliśmy zakonników pracujących w polu. Zaglądaliśmy także do warsztatów i patrzyliśmy jak mnisi tkali wełnianą odzież, a w bibliotece przyglądaliśmy się kopiowaniu starych manuskryptów. Na Monte Cassino zawsze działo się wiele różnych rzeczy, bo wiele lat wcześniej, kiedy św. Benedykt założył swoje pierwsze zgromadzenie zakonne, ustanowił dwie ważne reguły. Mówiły one, że mnisi powinni pracować fizycznie wiele godzin każdego dnia. Powinni także poświęcać się wychwalaniu Boga poprzez śpiewanie psalmów i odmawianie innych modlitw. Nic nie mogło być ważniejsze od tego ostatniego obowiązku.

Dzięki tym dwóm zasadom Monte Cassino przypominało bardzo ruchliwe, ale zarazem bardzo pobożne miasto. Zakonnicy uprawiali wszystkie rośliny potrzebne do wykarmienia zarówno ich samych, jak i chłopców, którzy pobierali nauki w szkole klasztornej. Potem, o określonych godzinach, udawali się do kaplicy, aby śpiewem chwalić Pana Boga. Czasami, kiedy słuchałem jak ci pobożni mężczyźni wyśpiewują starodawne psalmy, przychodziło mi do głowy, że wcale nie byłoby źle spędzić całego życia na Monte Cassino. Wszystko było tu takie uporządkowane i spokojne.

Ale zawsze kiedy takie myśli przychodziły mi do głowy, jakiś obcy cichy głosik w mojej głowie wybuchał śmiechem.

„Nie zostaniesz tutaj, Tomaszu. Ktoś inny zostanie opatem, nie ty”.

– Dlaczego?

„Bo taka jest wola Boża.”

– Skąd wiesz?

„Po prostu wiem. I nie zadawaj mi tylu pytań”.

Zastanawiałem się, kto miał rację, mój ojciec czy ten cichy głosik. Mimo wszystko wydawało się, że pozostanę w opactwie na zawsze. Lecz kiedy upłynęło pięć lat mego pobytu, wydarzyło się coś wspaniałego. Zostałem wysłany do domu do Rocca Secca, do wielkiego zamku, w którym przyszedłem na świat. Teraz miałem już jedenaście lat. Wspaniale było zobaczyć znów całą rodzinę – ojca, matkę, moje siostry i braci. Mama rozpłakała się na mój widok, ale już chwilę po tym rozpromieniła się w uśmiechu.

– Och, Tomaszu, tak bardzo za tobą tęskniłam! Jaki duży wyrosłeś! Spójrz Landulfie, czyż on nie jest bardzo wysoki jak na jedenastolatka?

Mój ojciec pochrząkiwał dziwnie, ale kiedy mierzył mnie wzrokiem od stóp do głów, jego spojrzenie było pełne łagodności.

– Nieźle, wcale nieźle – powiedział. – Wygląda na to, że mnisi dobrze cię traktowali.

– Tak, ojcze. Opactwo to wspaniałe miejsce.

– A czego się tam nauczyłeś, mój synu?

– Nauczyłem się czytać i pisać po łacinie. I po trochu wielu innych rzeczy, ojcze. Kiedy mam tam wrócić?

Twarz ojca przybrała szczególny wyraz.

– Nie wrócisz tam, Tomaszu. Zamiast tego pójdziesz do szkoły w Neapolu. Pójdziesz na uniwersytet.

Neapol! Uniwersytet! Nie mogłem uwierzyć własnym uszom. Co skłoniło ojca do zmiany decyzji? Czyżby coś złego się wydarzyło? Może nauczyciele z Monte Cassino nie byli zadowoleni z moich postępów w nauce?

– Tomaszu – rzekła łagodnie mama – mnisi powiedzieli nam, że jesteś zdolnym uczniem i zasługujesz na najlepszą szkołę. Uważają, że w Neapolu…

– Uważają, że nauczyli cię już wszystkiego, czego potrafili cię nauczyć – przerwał jej ojciec. – Ach, chłopcze, jesteśmy z ciebie dumni! Masz dopiero jedenaście lat, a już idziesz na uniwersytet! Kiedy ukończysz studia, będziesz najbardziej wykształconym opatem jakiego ten klasztor kiedykolwiek miał!

A zatem cichy głosik w mojej głowie się mylił! Pewnego dnia miałem jednak powrócić na Monte Cassino, aby zarządzać zakonem oraz żyć z dala od miejskiego zgiełku i hałasu. Ale najpierw musiałem ukończyć studia na uniwersytecie.

– Synku, wyglądasz na zmęczonego – powiedziała wtedy mama. – Musisz odpocząć. Może pójdziesz na chwilę do swojego pokoju?

Przytaknąłem. Naprawdę byłem zmęczony, a do tego oszołomiony. Nie mogłem do końca uwierzyć, że czas mojej nauki w opactwie już się zakończył. Opuszczając pokój, dostrzegłem jednak uśmiech na twarzy ojca. Przynajmniej on wydawał się spokojny, jeśli chodziło o moją przyszłość. Wyglądał dokładnie tak samo jak wtedy, kiedy jego żołnierze powracali po wygraniu ważnej bitwy.

Moje siostry, Marotta i Teodora, były nie mniej przejęte wieścią, że wyjeżdżam na uniwersytet, niż wszyscy pozostali.

– To musi być wspaniałe być chłopcem i móc podróżować – westchnęła Marotta. – Tomaszu, czy myślisz, że mogłybyśmy pojechać z tobą do Neapolu?

– Chciałabym bardzo zamieszkać w wielkim mieście! – wtrąciła z rozmarzeniem Teodora. – Mamo, czy możemy pojechać z Tomaszem?

– Co za pomysł! – oburzyła się mama. – Dziewczęta takie jak wy nie mają nic do roboty w Neapolu. Przywiozłybyście stamtąd same głupie pomysły!

Teodora roześmiała się.

– Może mogłybyśmy znaleźć tam mężów – zaproponowała. – W Neapolu na pewno jest mnóstwo miłych, młodych mężczyzn, którzy jeszcze nie wybrali sobie żon.

– A Tomasz będzie ich spotykał na uniwersytecie – dodała Marotta. – Och, mamo, byłoby cudownie gdybyśmy mogły tam pojechać!

Mama pokręciła głową.

– Neapol to niedobre miasto. Chyba nawet Tomasz nie powinien tam jechać, jest taki młody. Ale wy dwie…

Dziewczęta przestały droczyć się z mamą. I tak tylko się z nią przekomarzały, przecież obie były jeszcze za młode, żeby myśleć o małżeństwie. Jednak były coraz bardziej przejęte moim wyjazdem z domu i przez całe lato, które spędziłem w Rocca Secca, nie mówiły o niczym innym.

– Będziesz się pilnie uczył i staniesz się sławny, prawda? – spytała Marotta pewnego wieczoru. – Ojciec i matka są bardzo z ciebie dumni, Tomaszu. Gdybyś okazał się leniem, byłby to dla nich cios w samo serce.

– Ojciec zawsze powtarza, że gdy dorośniesz zostaniesz opatem klasztoru w Monte Cassino – dodała Teodora. – Nie wolno ci go rozczarować.

Pomyślałem o cichutkim głosie, który wciąż powtarzał mi, że nie spędzę życia w opactwie, ale nie było sensu mówić o tym siostrom.

– Oczywiście, że będę pilnie studiował, nie martwcie się o to – obiecałem. – A wy bądźcie grzeczne i dopilnujcie, żebyście to wy nie zawiodły ojca i matki!

Marotta i Teodora roześmiały się zgodnie.

– W tym okropnym, starym zamczysku musimy być grzeczne, nie mamy innego wyboru – powiedziały. – Chyba zdajesz sobie z tego sprawę, prawda Tomaszu?

Moi bracia Landulf i Reginald, chłopcy dużo więksi ode mnie i zaprawieni w jeździe na koniach oraz szermierce, traktowali mnie jak równego sobie przez ostatnie tygodnie mego pobytu w domu.

– A więc nasz mały Tomasz wyjeżdża do wielkiego miasta – powiedział Reginald pewnego dnia. – Oto co spotyka chłopców, którzy dobrze się uczą. Tomaszu, ty mały szczęściarzu, to wielka szansa!

– Ojciec nigdy nie chciał wysłać nas na uniwersytet – wtrącił Landulf, udając zazdrosnego. – A przecież moglibyśmy się tam całkiem dobrze bawić!

Nie mogłem się nie uśmiechnąć. Nikt na świecie nie darzył książek i nauki większą niechęcią niż moi dwaj bracia. Ojciec wyszkolił ich na żołnierzy, na uniwersytecie zanudziliby się na śmierć. Wiedzieli o tym tak samo dobrze jak ja.

cdn.

Mary Fabyan Windeatt

Powyższy tekst jest fragmentem książki Mary Fabyan Windeatt Patron uczniów.