Rozdział pierwszy. Dzieciństwo

Nadeszła jesień roku 1190, a palący upał zawisł nisko nad północną Hiszpanią jak oddech z piekła. Susza zniszczyła uprawy w królestwach Kastylii i Leonu. Burgos, Palencia, Valladolid – te i inne miasta cierpiały najstraszliwszy głód od wielu lat. Ludzie padali na ulicach jak muchy. Krążyły pogłoski o rychłym nadejściu zarazy.

„Matko Boża, zmiłuj się nad nami! Ześlij nam chleb…” Taki krzyk rozpaczy wyrywał się z wielu udręczonych serc.

Lecz chleba nie brakowało tylko tym, którzy mieli pieniądze na jego kupno. Dzień po dniu dzwony pogrzebowe biły niemal bez przerwy, podczas gdy na ciała kolejnych ofiar głodu sypano kopczyki spieczonej słońcem gliny. W Palencii sytuacja przedstawiała się szczególnie poważnie. Jeden z młodych mieszkańców miasta uznał wreszcie, że nie może tego znosić ani chwili dłużej. Postanowił, że on, Dominik de Guzman, dwudziestoletni kleryk, musi w jakiś sposób pomóc głodującym.

– Ale co możesz zrobić? – pytali go z niepokojem znajomi i nauczyciele. – Przecież ledwo przestałeś być dzieckiem.

– Wiem – przyznał Dominik. – Mam jednak trochę pieniędzy. Starczy na zakup chleba przynajmniej dla jednej rodziny.

Niezrażony ich argumentami, że skoro ma tak niewiele to może równie dobrze zatrzymać pieniądze dla siebie, Dominik udał się do biednej dzielnicy miasta i rozdał potrzebującym wszystko, co posiadał – pieniądze, ubrania, meble ze swego pokoju w szkole, i wreszcie także swoje książki. Rozstanie z książkami było dla niego ogromnym poświęceniem, albowiem wykonano je z kosztownego pergaminu, czyli wysuszonej owczej skóry, a liczne notatki na marginesach jeszcze dodawały im wartości.

– Ten chłopak chyba zgłupiał! – mówili między sobą przyjaciele Dominika. – Jak będzie dalej studiował skoro pozbył się książek?

– Racja, to niemożliwe!

Kiedy jednak te uwagi dochodziły do uszu Dominika, ten zbywał je uśmiechem.

– Jak można troszczyć się o martwą skórę, podczas gdy z żyjących uchodzą wszystkie siły? – pytał. – Ja sobie jakoś poradzę.

Jego wiara została nagrodzona. Po tym wspaniałym, miłosiernym czynie, Dominik odnosił w szkole jeszcze większe sukcesy niż przedtem. Osiągał najlepsze wyniki we wszystkich przedmiotach i wyrabiał sobie reputację jako młody uczony. A kiedy biskup miasta Osma, położonego w pobliżu Palencii, usłyszał o szkolnych osiągnięciach Dominika i o tym, że chłopiec sprzedał swe cenne książki by pomóc ubogim, podjął ważną decyzję. Postanowił, że pewnego dnia ten odważny młody człowiek, kiedy już zostanie księdzem, zamieszka z nim, ponieważ idealnie nadaje się na sekretarza.

W roku 1195, po przyjęciu święceń, Dominik rzeczywiście udał się do Osmy. A dwa lata później, gdy biskup zmarł, a jego stanowisko zajął ojciec Diego de Acebes, Dominik nie miał innego wyjścia jak pozostać na miejscu. Był wielce przydatny jako przeor kanoników, co oznacza, że sprawował pieczę nad duchownymi sekretarzami, mieszkającymi w domostwie biskupa.

Dominik był bardzo szczęśliwy w Osmie. Podobało mu się spokojne życie, to, że miał możliwość modlić się i studiować, a także od czasu do czasu pomagać w okolicznych parafiach. Najbardziej ze wszystkiego doceniał swą zażyłość z biskupem Diego. Cóż to był za święty człowiek! Cóż za przewodnik duchowy!

Jeśli Ojciec Święty kiedykolwiek pozwoli mu udać się na misję do Tatarów, chcę mu towarzyszyć! – mówił sobie Dominik. – Byłoby dla mnie niezwykłym zaszczytem móc pracować i żyć z takim człowiekiem do końca moich dni.

Jednak lata mijały, a starania biskupa Diego o zwolnienie go z obowiązków w Osmie pozostawały niespełnione. Przełożeni uznali, że tam jest potrzebny, a jego przyjaciele i współpracownicy zgadzali się z tym. Z niechęcią porzucił pragnienie swego serca, marzenie o nawracaniu Tatarów, pogańskich plemion, które zamieszkiwały wybrzeża Dniepru i Wołgi w Europie wschodniej, a co jakiś czas najeżdżały chrześcijańskie państwa na Zachodzie z ogniem i mieczem.

– Panie niech się spełni wola Twoja, nie moja! – modlił się biskup.

Nadszedł jednak dzień, gdy w Osmie zapanowało wielkie podniecenie. Biskup Diego wyjeżdżał, co prawda nie do Tatarów. Miał udać się do Danii z polecenia króla Alfonsa Kastylijskiego.

– To musi mieć coś wspólnego z małżeństwem księcia Ferdynanda! – mówili ludzie.

– To prawda. Król Alfons prosił króla Waldemara o rękę jednej z jego córek dla swego syna.

– Racja, poprosił zatem biskupa Diego o załatwienie tej sprawy.

I tak, pewnego poranka w roku 1203, biskup wraz z towarzyszącym mu Dominikiem zajął miejsce w orszaku złożonym z tuzinów uczonych duchownych i bogatych szlachciców, których król Alfons wybrał na swych ambasadorów na duńskim dworze. Ta imponująca kawalkada nie ujechała jednak więcej niż pięćset kilometrów, właściwie nie dalej jak na skraj południowej Francji, gdy ich oczom ukazały się olbrzymie zniszczenia. Całe hektary pól uprawnych leżały odłogiem, sczerniałe i opuszczone. Przydrożne kapliczki były zdewastowane, a z kolejnych napotkanych osad pozostały tylko dymiące zgliszcza.

– Co to znaczy? – spytał Dominik z niepokojem. – Co się tutaj stało?

Wkrótce uzyskał odpowiedź na swoje pytanie od niewielkiej grupki wieśniaków, którzy nieśmiało podeszli do królewskiego orszaku, aby błagać o jedzenie. To heretycy – powszechnie zwani albigensami, ponieważ ich nauka brała początek z francuskiego miasta Albi – byli przyczyną tych zniszczeń, jak twierdzili chłopi. Dwa dni wcześniej banda albigensów przemierzała te okolice, a gdy znaleźli garstkę kobiet i mężczyzn wiernych naukom Kościoła katolickiego, wymordowali większość z nich, spalili i złupili ich ziemie, a dzieci wzięli do niewoli.

– Zabrali spośród innych troje moich wnucząt! – powiedział do Diego starszy mężczyzna, po którego wychudłej twarzy łzy spływały strumieniami. – Och, ekscelencjo, czyż nic nie można z tym zrobić?

Diego zerknął na Dominika.

– Synu, słyszałeś, co powiedział ten nieszczęśnik. Co o tym sądzisz?

Dominik był zajęty rozdawaniem jałmużny chłopom, lecz po chwili zaproponował:

– Moglibyśmy opuścić orszak na jakiś czas. Kiedy nakarmimy tych biedaków, będą mogli opowiedzieć nam więcej o tym, co się tu zdarzyło. Może wtedy wymyślimy jakiś sposób żeby im pomóc.

Zatem Diego i Dominik opuścili swoje miejsca w królewskim orszaku, aby zaopiekować się wieśniakami i wysłuchać tego, co mieli im do opowiedzenia. Oczywiście, jako duchowni, słyszeli o herezji albigensów, która rozprzestrzeniała się od kilku lat na południu Francji. W rzeczywistości wiedzieli o niej mniej więcej tyle, co o niebezpieczeństwach związanych z pogańskimi plemionami Tatarów w Europie Wschodniej. Teraz jednak dotarła do nich cała prawda o zagrożeniu.

– Opowiedzcie nam o heretykach – poprosił teraz biskup Diego. – Dlaczego czynią to, co czynią?

Chłopi, pokrzepieni jadłem i napojami, a także serdecznością Diega i Dominika, prędko zaczęli prześcigać się w opowiadaniu o albigensach – o ich wierzeniach i okrucieństwach, jakie wyrządzali wiernym Kościoła katolickiego.

– Ekscelencjo, heretycy utrzymują, że jest dwóch bogów – dobry bóg i zły bóg!

– Tak, dobry bóg stworzył dusze a zły bóg stworzył ciała.

– Racja. A że wszystko, co zły bóg stworzył, jest złe, zatem musi być zniszczone.

– Więc popełniają samobójstwa

– I nie uznają małżeństwa.

– Ani żadnego z sakramentów.

– W rzeczy samej, czują pogardę do Mszy Świętej.

– I do Starego Testamentu.

– A że my nie zgadzamy się z ich nauką, palą nasze gospodarstwa i burzą nasze kościoły!

Smutek rzucił cień na twarz biskupa.

– A co robią z rzeczami wyniesionymi z miejsc świętych?

– Zatrzymują je dla siebie, ekscelencjo.

– Nawet cyboria (1) i kielichy mszalne?

– Ależ oczywiście!

– Przecież to świętokradztwo!

– Tak, ekscelencjo.

Wkrótce dowiedzieli się dalszych szczegółów. Na przykład tego, że heretycy zdobyli tak wiele w południowej Francji dzięki swym zręcznym przywódcom – ludziom, którzy wydawali się przebiegli jak sam diabeł. Potężni książęta – Rajmund z Tuluzy i Roger z Beziers tak dalece ulegli wpływom tych ludzi, że oddali siebie i swe majątki w służbę ich sprawy.

– Potrzeba nam pomocy, ekscelencjo! – wykrzyknął starzec, który stracił wnuki. – Pewnego dnia heretycy wrócą tutaj i co się wtedy z nami stanie?

Lecz gdy Diego szukał słów by dodać mu otuchy, dał się słyszeć tętent końskich kopyt i nadjechali dwaj zdyszani żołnierze.

– Ekscelencjo, czekamy na was od dwóch godzin! Czy wszystko w porządku?

Diego wskazał na niewielką grupkę chłopów.

– Ojciec Dominik i ja próbujemy pomóc tym biedakom – odrzekł. – Opowiedzieli nam, że heretycy zabrali im cały dobytek, jedzenie, domostwa, nawet dzieci…

Żołnierze popatrzyli na wieśniaków i ponuro potrząsnęli głowami.

– Są tu tysiące takich jak oni, i nikt nic na to nie poradzi. Heretycy są zbyt potężni.

– Ale jeśli zastanowimy się jak temu zaradzić…

– Nie mamy czasu, ekscelencjo. Musimy ruszać w drogę.

Biskup musiał przyznać im rację, choć serce ściskało mu się z żalu. Do Danii mieli jeszcze prawie półtora tysiąca kilometrów, a na każdego członka orszaku czekały ważne zadania do wykonania.

– Moje dzieci – westchnął, zwracając się w stronę wieśniaków – jedyną pomocą, jaką mogę wam ofiarować jest modlitwa. – Po czym uniósł prawą dłoń i przemówił do grupki nieszczęśników stojących przed nim tymi świętymi i znajomymi słowy:

– Niech was błogosławi Bóg Wszechmogący – Ojciec i Syn, i Duch Święty – teraz i na wieki wieków…

cdn.

Mary Fabyan Windeatt

(1) Cyborium – puszka, naczynie do przechowywania hostii oraz komunikantów, większe niż kielich mszalny.

Powyższy tekst jest fragmentem książki Mary Fabyan Windeatt Święty Dominik.