Rozdział pierwszy. Droga do apostolstwa

Matka świętego Jana Bosko, podobnie jak matki wielu wybitnych ludzi, była zacną kobietą, jedną z tych dzielnych katoliczek, które wnoszą ideały swojej wiary nawet do najdrobniejszych spraw w codziennym życiu.

Małgorzata Occhiena urodziła się w Capriglio, w małej wiosce położonej wśród winnic i wzgórz Piemontu, niedaleko Turynu. Jako dziewczyna poślubiła Franciszka Bosko, młodego wdowca, który miał niewielki kawałek ziemi w pobliżu osady Becchi. Franciszek miał syna z pierwszego małżeństwa, dziewięcioletniego Antoniego. Oprócz nich w domu była też jego stara matka. Małgorzata szczerze pokochała osieroconego chłopca i staruszkę i stworzyła im prawdziwy dom.

Józef, jej najstarszy syn, urodził się w 1813 roku, a Jan dwa lata później. Rodzina była szczęśliwa, chociaż doskwierała im bieda, ale niecałe dwa lata po przyjściu Jana na świat, Franciszek Bosko dostał nagłego ataku zapalenia płuc i zmarł. Mały Jan nigdy nie zapomniał, jak matka zaprowadziła go do izby, w której ojciec, dziwnie spokojny, leżał na łóżku. Wyprowadziła go, kiedy zaczął się wyrywać i krzyczeć, że „chce zostać z tatą”. Małgorzata wybuchła płaczem.

– Janku, już nie ma taty – powiedziała, a dziecko poczuło w sercu lodowate ukłucie.

Teraz, gdy zabrakło żywiciela rodziny, życie toczyło się pod górę, ale Małgorzata dzielnie zajmowała się domem. W Becchi było wiele do zrobienia, więc chłopcy szybko nauczyli się ciężkiej pracy. Kiedy Jan miał cztery lata pomagał już jak mógł: doglądał bydła, zbierał chrust na opał albo pilnował chleba, który matka piekła w piecu. Ciężko im się żyło – wstawali skoro świt, zimą i latem, jedli kromkę chleba na śniadanie, ale potem z uśmiechem zabierali się do pracy.

Małgorzata Bosko była urodzoną nauczycielką, chociaż sama nigdy nie pobierała nauk. Całą jej nauką był Bóg. Rano i wieczorem wszyscy członkowie rodziny klękali i prosili Boga o chleb powszedni dla ciała i duszy, o odwagę, by czynić dobro, i o wybaczenie za to, co zdarzyło im się zaniedbać. Małgorzata rzadko wymierzała kary.

– Bóg zawsze was widzi – mawiała. – Nawet wtedy, kiedy ja czegoś nie zauważę. Może mnie nie być w pobliżu, ale On zawsze czuwa nad wami.

Opowiadała dzieciom o Jego pięknie, które objawia się w stworzonym przez Niego świecie. A czasami, gdy nagły grad strącił owoce w winnicy, mówiła:

– Bóg nam je dał i Bóg je zabrał. On jest Panem; niech się dzieje Jego wola.

A gdy w zimowe wieczory siedzieli przy ogniu, mówiła:

– Dzieci, podziękujmy Bogu za Jego dobroć. Jest naszym ojcem… Ojcem w niebie.

Kiedy zaś dzieci kusiło, żeby skłamać, wypowiadała słowa:

– Uważajcie. Bóg widzi wasze najbardziej skryte myśli.

Zawsze więc mówiły prawdę.

We Włoszech nastały ciężkie lata wojny i głodu. Żebracy krążyli po wsiach, szukając jedzenia, i chociaż było oczywiste, że Małgorzata sama potrzebuje pomocy, nikt nigdy nie odszedł głodny od jej drzwi. Żadnemu wędrowcowi nie odmówiła schronienia. Jeśli ktoś w osadzie był chory i potrzebował wina lub jedzenia, dzieliła się z nim, chociaż sama miała niewielkie zapasy.

Antoni, przyrodni brat Jana, był trudnym dzieckiem. Często się kłócił i był opryskliwy. Małgorzata zawsze traktowała go z szacunkiem jako najstarszego i kochała jak własnego syna, ale Antoni wciąż uważał, że tamci dwaj mieli u niej szczególne względy, chociaż w sercu czuł, że to nieprawda. Tylko dzięki łagodnej cierpliwości i wyrozumiałości, a także za sprawą roztropnych nauk Małgorzaty Bosko, udało się sprawić, że to uciążliwe dziecko wyrosło na dobrego, uczciwego człowieka.

Janek był, bez wątpienia, najinteligentniejszym z dzieci, i chociaż nie brakowało mu temperamentu, potrafił też uważnie słuchać matczynych nauk. Uwielbiał pomagać mamie w działalności dobroczynnej. Razem z nią odwiedzał chorych sąsiadów, a kiedy zajmowała się pacjentem, zwoływał inne dzieci i uczył je modlitw. Gdziekolwiek się pojawił, zawsze wodził prym. W zabawie i w każdej innej sytuacji. Już jako pięciolatek wykorzystywał w dobrym celu siłę swojej osobowości. Od czasu do czasu matka sprzeciwiała się, kiedy bawił się z nieokrzesanymi dziećmi, zwłaszcza gdy wracał w opłakanym stanie do domu. Janek wtedy tłumaczył:

– Widzisz, mamo, kiedy się z nimi bawię, nie zachowują się tak okropnie. Nie biją się i nie używają brzydkich wyrazów.

To prawda. Z tego dziecka promieniowała czystość, której doświadczał każdy, kto znalazł się w pobliżu.

Przez całe dzieciństwo Janek doglądał bydła. Z radością wyprowadzał je na łąkę, śpiewając hymny pochwalne do Matki Bożej, których nauczyła go mama. Cisza i piękno okolicy kierowały jego myśli ku Bogu. Pokochał ciszę i modlitwę. Mali pastuszkowie z sąsiedztwa lubili do niego przychodzić. Przerywał wtedy modlitwę i opowiadał historie biblijne albo powtarzał lekcję katechizmu. Robił to tak dobrze, że przychodzili każdego dnia. Był między nimi biedny malec, który miał na śniadanie tylko kromkę razowego chleba.

– Wolałbym jeść taki chleb – powiedział pewnego dnia Jan. – Chcesz się zamienić?

Sam miał wielką pajdę białego chleba, który Małgorzata zawsze piekła dla swoich dzieci. Mały Mateo chętnie się zamienił, ale pomyślał, że Janek ma dziwne upodobania. Wymieniali się codziennie. Dopiero po wielu latach Mateo domyślił się, że upodobania nie miały z tym wiele wspólnego.

Kiedy Jan miał mniej więcej dziewięć lat, jego matka już wiedziała, że jest stworzony do czegoś innego niż życie pasterza. W Murialdo, najbliższej wiosce, nie było szkoły, a Castelnuovo leżało dość daleko. To się wiązało z kosztami. Antoni – teraz już dwudziestolatek – z którym matka konsultowała wszystkie ważne decyzje, bo był najstarszym z braci, zdecydowanie się sprzeciwił:

– Przecież może uczyć się tak samo jak my – powiedział. – Ja nigdy nie chodziłem do szkoły.

Małgorzata porzuciła więc ten pomysł, żeby nie wywoływać konfliktów w domu. Ale jej siostra, gosposia proboszcza z Carpiglio, który prowadził szkołę przykościelną, ubłagała księdza, żeby przyjął chłopca na zajęcia, zaczynające się w listopadzie i trwające do wiosny. Mały uczeń musiał chodzić pieszo pięć kilometrów, dwa razy dziennie bez względu na pogodę, ale uważał, że to niewielka cena za szybką naukę czytania. Wiosną i latem znów podjął pracę na polu, ale uczył się w każdej wolnej chwili i wtedy, kiedy pasł krowy.

– Chcę się uczyć. Chcę zostać księdzem – odpowiadał na dość gwałtowne protesty swoich młodych kolegów. Z nadejściem zimy powróciła kwestia powrotu do szkoły w Carpiglio, ale Antoni znów był nieprzejednany, a Małgorzata kolejny raz postanowiła, że nie będzie nalegać.

Przez całe życie Jan Bosko miał czerpać natchnienie i wskazówki z dziwnych, wyrazistych snów, Boskich objawień jego przyszłej pracy. Pierwszy taki sen zdarzył mu się, kiedy miał dziewięć lat. Śnił, że jest na wielkim polu za wioską, na którym bawiło się wielu chłopców. Jedni się śmiali, inni bawili, jeszcze inni bili się, przeklinali i używali nieprzyzwoitego języka. Janek krzyknął, żeby przestali i rzucił się na nich z pięściami. Nagle ujrzał koło siebie jasną postać w bieli. Była bardzo dumna, a jej twarz promieniowała światłem tak mocno, że musiał odwrócić wzrok.

– Nie siłą tylko łagodnością i dobrocią. Musisz się nimi zaopiekować – powiedziała postać. – Pokaż im piękno cnoty i brzydotę grzechu.

– Jak mogę ich pouczać, jeśli sam niewiele wiem? – zapytał Janek.

– Dzięki posłuszeństwu i wiedzy dokonasz rzeczy niemożliwych – padła odpowiedź.

– Skąd mam czerpać wiedzę?

– Dam ci najmądrzejszego z nauczycieli. Ona wskaże ci prawdziwą wiedzę.

– Kim jesteś ty, który do mnie przemawiasz?

– Jestem synem tego, komu oddajesz cześć trzy razy dziennie, tak jak uczyła cię matka.

– Matka kazała mi też uważać na nieznajomych. Jak się nazywasz?

– Zapytaj moją Matkę.

W tej chwili Janek zobaczył obok swojego rozmówcy piękną panią, ubraną, tak jak jej syn, w błyszczącą szatę. Wzięła go za rękę.

– Patrz – powiedziała. Chłopcy znikli, a zamiast nich pojawiło się stado dzikich zwierząt. – Oto twoje dzieło. Bądź skromny i silny. Pokażę ci teraz co masz zrobić z moimi dziećmi.

Kiedy to powiedziała, zwierzęta znikły, a na ich miejscu ujrzał owieczki, harcujące wokół Pani i Jej Syna. Janek zapłakał.

– Co to znaczy?

Pani delikatnie położyła dłoń na jego głowie.

– Zrozumiesz później – powiedziała. Wtedy Janek obudził się. Tej nocy już nie zasnął powtórnie.

To więc miała być jego praca – miał pokazywać ludziom piękno cnoty i brzydotę grzechu. Jak miał tego dokonać? Janek wpadł na pomysł. Jedną z najlepszych rozrywek we Włoszech w tamtych czasach były objazdowe popisy żonglerów i akrobatów, którzy w dni targowe występowali w wioskach i miastach. Ludzie często zaniedbywali nawet Mszę świętą, żeby dłużej na nich popatrzeć, co nie umknęło uważnemu oku Jana. Od tamtej pory, gdy w okolicy pojawił się żongler, Jan długo go obserwował. Potem wracał do domu i ćwiczył. Na początku był cały posiniaczony, ale nie brakło mu sprawności, więc wkrótce zaczął całkiem nieźle sobie radzić.

Po krótkim czasie miał opanowane prawie wszystkie sztuczki akrobatów. Umiał nawet chodzić po linie, rozciągniętej między dwoma drzewami – niewysoko nad ziemią. Ułożył sobie program występu. Zaprosił dzieci z okolicy na przedstawienie, które zaczęło się i skończyło modlitwą, a w środku Janek powtórzył to, co zapamiętał z niedzielnego kazania, a wszystko to robił z niezrównaną energią i zapałem. Od samego początku było jasne, że „bez modlitwy nie ma przedstawienia”, jest motywem przewodnim i Jan trzymał się tej reguły. To dla dobra dusz nabijał sobie guzy i siniaki, a nie dla zwykłej uciechy. Dla tłumu gapiów jego popisy były równie dobre jak występ najlepszego cyrku. Zawsze miał wielu widzów. Wszyscy byli dumni z Jana.

W wieku dziesięciu lat Jan Bosko przyjął Pierwszą Komunię świętą. W tamtych czasach, przed znamiennym dekretem papieża św. Piusa X, dzieci nie przystępowały do Stołu Pańskiego przed ukończeniem dwunastu lub trzynastu lat, ale Małgorzata Bosko, rozumiejąc, że to wyjdzie jej synkowi na dobre, posłała go wcześniej na zajęcia przygotowawcze do Castelnuovo. Było to w Wielki Post roku 1826. Chociaż Janek był młodszy niż inne dzieci, rozumiał nauki i znał katechizm najlepiej z nich. Małgorzata sama przygotowała go do tego ważnego wydarzenia.

– Synku – powiedziała. – Wkrótce Bóg da ci najcenniejszy dar. Przygotuj duszę, żeby Go przyjąć i obiecaj, że będziesz Mu posłuszny przez całe życie.

Rano następnego dnia zabrała go do kościoła w Castelnuovo, gdzie razem przyjęli Komunię świętą. Pan objął pieczę nad duszą swojego młodego sługi.

Jan opowiedział matce swój sen, a ta uznała, że to wyraźny znak, by jej syn został księdzem. Pozostało jeszcze rozwiązać problem Antoniego, który nadal ostro sprzeciwiał się edukacji młodszego brata. Małgorzata zwróciła się o pomoc do Boga, a Bóg wysłuchał jej modlitw. Tego roku dla uczczenia jubileuszu roku 1826 zorganizowano ośmiodniowe misje w miasteczkach i większych wioskach Piemontu. Dwa razy dziennie, rano i po południu, mieszkańcy Becchi szli pieszo pięć kilometrów do Buttigliery – która leżała bliżej niż Castelnuovo – żeby wysłuchać dwóch kazań. Wieczorem wracali do swoich osad. Podczas jednego z tych wieczorów zdarzyło się, że don Calosso, stary ksiądz z Murialdo, zauważył w tłumie ciemnookiego urwisa z kręconymi włosami, który zdawał się o wiele za młody, by pobierać nauki.

– Witaj, synku – zagadnął. – Skąd jesteś?

– Z Becchi, ojcze.

– Zrozumiałeś coś z kazania?

– Tak, ojcze. Wszystko.

– Wszystko? Jeśli jesteś w stanie powtórzyć choć jedną myśl, dostaniesz ode mnie parę groszy.

– Z której części, ojcze? Z pierwszej czy drugiej?

– Obojętnie. Wystarczy nawet temat kazania.

– Chodziło o potrzebę nawrócenia.

– Jak ksiądz o tym przekonywał?

– Ujął temat w trzy części, ojcze… O której mam ojcu opowiedzieć?

– O tej, którą jest ci najłatwiej powtórzyć.

– Dobrze, opowiem o wszystkich.

Po czym ten niezwykły smyk zreferował treść całego kazania. Wieśniacy zebrali się wokół rozmawiających i przy dźwięku czystego, dziecięcego głosu, który brzmiał jak muzyka, droga do domu zdawała im się cudownie krótsza.

– To było jedno kazanie – powiedział ksiądz. – A drugie? Opowiesz mi o nim?

– Najbardziej uderzyło mnie to – rzekł poważnie Jan i powtórzył z całą dramaturgią scenę, którą przedstawił duchowny podczas kazania.

Don Calosso zaniemówił. Co za dziecko! Co za inteligencja i pamięć! Co mu przyniesie przyszłość? Szedł zamyślony, milczący.

– Jak ci na imię? Gdzie mieszkasz? Kim są twoi rodzice? I gdzie się uczysz? – zapytał po dłuższej chwili.

– Nazywam się Jan Bosko, mój ojciec zmarł, kiedy miałem dwa lata, matka ma nas pięcioro do wyżywienia. Umiem czytać i trochę pisać.

– Znasz gramatykę?

– Co to jest?

– Chciałbyś się uczyć?

– Mój brat, Antoni, mi nie pozwala.

– Dlaczego?

– Mówi, że to, co wiem, wystarczy, żeby pracować w polu.

– A ty chciałbyś się uczyć?

– Och, tak!

– Dlaczego?

– Żeby zostać księdzem.

– Dlaczego chcesz zostać księdzem?

– Chciałbym zająć się dziećmi. Chciałbym je uczyć religii, żeby nie wyrosły na złych ludzi. Wiem, że jeśli wyrastają na złych ludzi, to tylko dlatego, że nikt im nie pomógł.

– Umiałbyś służyć do Mszy świętej, Janku?

– Chyba tak.

– W takim razie przyjdź do mnie jutro. Będziesz służył do mojej Mszy świętej.

Następnego dnia po Mszy świętej przeprowadzili długą rozmowę, podczas której don Calloso próbował odczytać duszę dziecka i ujrzał w niej coś z Boskiego planu.

– Powiedz matce, żeby przyszła się ze mną spotkać – powiedział na odchodne. – Musimy coś omówić.

Postanowił, że Jan powinien codziennie przychodzić do Murialdo i uczyć się z nim łaciny. Przez resztę dnia mógł pracować na roli. Antoni bardzo się złościł, kiedy usłyszał, co się szykuje, ale na razie nie dawał tego po sobie poznać.

Janka uszczęśliwiło spotkanie z tym miłym, dobrodusznym, starym księdzem. Właśnie o takim księdzu marzył. Nie był chłodny i nieprzystępny jak niektórzy, których wcześniej spotkał. Uważał, że łacina jest nieco sztuczna, ale przykładał się do niej z całą werwą, jaką mógł wykrzesać, a jego cudowna pamięć bardzo mu w tym pomagała.

Nadeszła jednak wiosna i te kilka godzin, które Jan poświęcał na naukę, coraz bardziej drażniło Antoniego. Jan dwoił się i troił w pracy, żeby nadgonić „stracony” czas, a do książek zaglądał dopiero po zmroku, ale na próżno. Pewnego wieczoru brat nie wytrzymał.

– Dość tego! – krzyczał. – Wyrzucę te książki z domu! Spójrz na mnie. Wyrosłem na dużego, silnego mężczyznę bez tych bzdur.

Janek też wpadł w złość.

– Nasz osioł jest jeszcze silniejszy – powiedział. – I też nigdy się nie uczył.

Antoni rzucił się na niego, ale Jan uciekł przez otwarte drzwi.

Zastrzeżenia Antoniego wkrótce zmieniły się w prześladowanie. Małgorzata widziała, że taki stan nie może trwać dłużej. Zrezygnowała z lekcji, ale widząc, że to nic nie dało, wysłała ukochanego Jana na służbę.

– Idź, znajdź sobie pracę na którejś z okolicznych farm – powiedziała, połykając łzy. Tak więc mroźnego poranka w 1829 roku czternastoletni Jan Bosko opuścił dom, niosąc węzełek ze skromnym dobytkiem, i poddał się Bożej Opatrzności. Zatrudnił się jako robotnik u dość bogatego rolnika w Monucco. Przez cały tydzień ciężko pracował, a w niedzielę zwoływał dzieci z całej osady i uczył je religii, wykorzystując umiejętność dramatycznego opowiadania jako magnes.

Ale jego chęć zostania księdzem była jeszcze silniejsza niż kiedyś. Zwierzył się swojemu pracodawcy, który bardzo go lubił, ale nie starał się go zachęcać.

– Bycie księdzem może cię drogo kosztować, Janku – mówił.

– Nieważne ile to będzie kosztować. Zawsze mogę mieć nadzieję – odpowiadał Janek i wciąż spędzał wieczory w bibliotece.

Przed upływem roku zaświtała jutrzenka nadziei. Pewnego dnia, pasąc krowy, spotkał swojego wujka, Michała Occhienę, dobrze sytuowanego chłopa, który zawsze go lubił.

– Cześć, Janku. Dobrze ci się żyje?

– Wszyscy są dla mnie mili, ale nadal tęsknię do nauki. Niedługo skończę piętnaście lat.

– Dobrze – odparł wujek. – Zaprowadź krowy z powrotem na farmę, spakuj swoje rzeczy i idź do domu.

To nie był triumfalny powrót. Małgorzata musiała ukrywać syna w krzakach, zanim przyszedł wujek Michał, a dopiero potem ogłosiła decyzję, że Jan ma kontynuować edukację. Po niedługim czasie podzielono skromny dobytek rodziny. Antoni zaczął żyć na własny rachunek, a Józef był gotów zrobić wszystko, co mógł, dla swojego młodszego brata. Małgorzata wreszcie mogła swobodnie poświęcić środki na naukę młodszego syna. Pieniędzy i tak było za mało, ale z pomocą znów przyszedł don Calosso. Tymczasowo zaadoptował Janka i całkowicie poświęcił się jego edukacji, a przy tym obiecał, że zapewni mu środki na jej kontynuowanie. Janek był nadzwyczaj szczęśliwy. Kochał księdza jak własnego ojca, ale jego problemy jeszcze się nie skończyły. W niecały rok później stary ksiądz zmarł na atak serca. Ostatnie słowa skierował do Janka. Wyciągnął klucz do kasy spod poduszki i podał go chłopcu. Ale zgodnie z prawem, Janek nie miał prawa do tych pieniędzy, więc oddał klucz siostrzeńcowi zmarłego księdza.

– Weź tyle, ile ci potrzeba – powiedział ten. – Wiem, że taka była wola mojego wujka.

Pokusa – tak ją odczuł Jan – była wielka, ale zrobił to, co jego zdaniem należało zrobić.

– Niczego nie wezmę – powiedział, ale w jego sercu zagościła noc, kiedy wracał do Becchi.

Kolejny raz opatrzność zesłała wujka Michała, który wysłał Jana do szkoły w Castelnuovo, gdzie uczono łaciny jako języka nadobowiązkowego. Do Castelnuovo było daleko. Żeby oszczędzić buty, Janek chodził tam boso. Podróż w tę i z powrotem była stratą czasu, więc nie wracał do domu w południe. Podczas złej pogody spędzał noc u miłego krawca, który oddał mu komórkę pod schodami, gdzie mógł się przespać. W końcu krawiec zaproponował, że może mieszkać u niego za niewielką opłatą.

Duży piętnastolatek czuł się niezręcznie między młodszymi dziećmi. Na początku był w klasie wraz z opóźnionymi w nauce, ale szybko wybił się i został najlepszym uczniem. Nauczyciel miał niewiele sympatii dla wyrośniętego chłopskiego dzieciaka, o którym sądzono, że był półgłówkiem, bo niewiele mówił.

– Czego można się spodziewać, jeśli się pochodzi z takiej dziury jak Becchi? – mówił. Janek usłyszał, że marnuje czas na lekcjach łaciny i powinien wrócić do pługa. Kiedy coś zrobił dobrze, posądzano go, że przepisał zadanie od kogoś innego. Jan w milczeniu przyjmował sarkastyczne uwagi i jeszcze pilniej przykładał się do nauki. W końcu nauczyciel łaciny stwierdził, że nie będzie więcej czytał bzdur, które wypisuje Jan, a kiedy ten oddał mu swoje tłumaczenie, wyrzucił je, mamrocząc o „głupkach z Becchi”. Cała klasa świetnie się bawiła. Dzieciaki chciały usłyszeć, co Jan napisał, a nauczyciel, chcąc sprawić im radość, sięgnął po tłumaczenie i szybko je przejrzał. Oburzony, musiał przyznać, że jest niemal bezbłędne.

– To nie on napisał – oświadczył. – Przepisał od sąsiada.

– Nieprawda – zaprzeczyli dwaj uczniowie z sąsiednich ławek. – Proszę przeczytać nasze tłumaczenia i porównać.

To była sprawiedliwa uwaga, ale wyprowadziła nauczyciela z równowagi.

– Myślicie, że możecie mnie pouczać? – warknął. – Jeśli mówię, że to przepisał, to znaczy, że przepisał!

Nic dziwnego, że taki sposób prowadzenia lekcji niewiele dawał uczniom. Jan zyskał jednak coś innego – ćwiczył cierpliwość i skromność. Więcej nauczył się od swojego przyjaciela krawca. Tam przynajmniej zdobył praktyczne umiejętności, zresztą opanował je całkiem nieźle. Przede wszystkim wyuczył się krawiectwa, a wkrótce stał się tak dobry, że mógł prawie w całości zapłacić sam za kwaterę. Nie zdawał sobie sprawy z tego, jak bardzo przyda mu się ta umiejętność w przyszłości. Poza tym Robert był nie tylko krawcem ale i kimś w rodzaju muzyka. Miał dźwięczny głos i śpiewał jako pierwszy tenor w chórze. Jan, który również miał piękny głos, okazał się cennym nabytkiem. Bardzo szybko nauczył się muzyki liturgicznej, hymnów i kantyków, a ich poznawanie sprawiało mu prawdziwą przyjemność. Wielu Włochów ma dobry słuch muzyczny. Jan nauczył się od Roberta gry na skrzypcach. W kącie mieszkania stała prosta, zużyta harfa. Na niej też nauczył się grać i ćwiczył tak długo, aż stał się mistrzem akompaniamentu. Takie korzyści dał mu rok w Castelnuovo. W przyszłości miało się okazać, że właśnie te rzeczy były cenniejsze niż nauka.

Kiedy zaczęły się wakacje letnie, Jan wrócił do pracy na roli. Co dalej? Odpowiedzią był kolejny sen.

We śnie podeszła do niego przepiękna pasterka, która prowadziła za sobą stado owiec.

– Janie – powiedziała. – Podejdź. Widzisz to stado? Oddaję je pod twoją opiekę.

– Moja Pani – odparł Jan. – Jak mam to zrobić? Jak mogę zaopiekować się tak wielkim stadem owiec i jagniąt? Nie mam dla nich pastwiska.

– Nie bój się. Będę cię obserwować i pomogę ci.

Następnego dnia spotkał bogatego farmera z Monucco.

– Janku, dlaczego jesteś dziś taki radosny? Ostatnio byłeś raczej przygaszony.

– Dzisiaj – powiedział triumfująco Jan – dzisiaj wiem na pewno, że zostanę księdzem.

cdn.

Frances Alice Forbes

Powyższy tekst jest fragmentem książki Frances Alice Forbes Św. Jan Bosko. Przyjaciel młodzieży.