Rozdział pierwszy. Czterech apostołów

Była Środa Popielcowa roku 1220, ale w Rzymie nie czuło się wielkopostnego nastroju. W powietrzu unosił się duch radosnego ożywienia, nie współgrający z pokutnymi szatami i popiołem. Prawdę mówiąc, można było pomyśleć, że jest już Wielkanoc, szczególnie, gdy spojrzało się na rozradowaną twarz kardynała Stefana Orsiniego. Stary człowiek promieniał.

– Napoleon! Mój młody siostrzeniec Napoleon! – powtarzał co chwila. – Jeszcze niedawno chłopak był martwy, a teraz żyje!

Mikołaj, kardynał biskup Tusculum, uśmiechnął się. Był rano w klasztorze Świętego Sykstusa, gdy przyniesiono nowinę, że Napoleon spadł z konia i zmarł. Inni też się tam zebrali, bo w Wiecznym Mieście obchodzono wielką uroczystość. Kilka konwentów zakonnic, niemających dotąd własnego klasztoru, zgodziło się stworzyć wspólne zgromadzenie w klasztorze Świętego Sykstusa i żyć według reguły napisanej dla nich przez świętego hiszpańskiego kaznodzieję Dominika Guzmana. Wszyscy zebrali się na Mszę Świętą i uroczystą ceremonię otwarcia, gdy nagle wpadł posłaniec.

Wspominając tamte zdarzenia, kardynał biskup Tusculum spojrzał uważnie na swego starego przyjaciela.

– Choćbym miał żyć sto lat, nigdy nie zapomnę cudu tego poranka – powiedział. – Twój siostrzeniec był naprawdę martwy, Stefanie. Każdy to widział. Ale ten hiszpański mnich… ten ojciec Dominik… wcale się nie zatrwożył. Pocieszał cię trochę, oczywiście, ale nawet ja widziałem, że myślami był daleko od tragedii.

Kardynał Stefan skinął głową.

– Tak, wiem. Zamiast wpaść w rozpacz jak my wszyscy, postąpił naprzód i odprawił Mszę Świętą. Kiedy było po wszystkim, podszedł do ciała Napoleona leżącego na podłodze i wtedy – och, Mikołaju, jakimi cudownymi słowami przemówił!

Kardynał Mikołaj umilkł na chwilę, wspominając, jak hiszpański mnich ukląkł przy poranionym ciele młodego człowieka i złożył jego połamane kończyny, po czym wstał, uczynił znak krzyża i spojrzawszy w niebo zawołał radośnie:

– Młodzieńcze, mówię tobie w imieniu naszego Pana Jezusa Chrystusa, wstań!

Mikołaj uspokajającym gestem wyciągnął rękę do przyjaciela.

– To był cudowny dzień – powiedział cicho. – Będziemy go zawsze pamiętać, Stefanie, bo ujrzeliśmy Świętego przy modlitwie i pracy.

W wielkim domu, o kilka budynków od miejsca, gdzie rozmawiali dwaj kardynałowie, inni mężczyźni również rozprawiali o porannym cudzie. Różnili się budową i karnacją od kardynałów – byli wysocy i muskularni, z jasnymi włosami i niebieskimi oczami, które świadczyły o ich polskim pochodzeniu. Najstarszy z nich, Iwo Odrowąż, nosił fioletowe biskupie szaty. Siedział w wielkim fotelu, przy stole zarzuconym materiałami do pisania, a u jego boku stali dwaj młodzi księża – jego siostrzeńcy Jacek i Czesław.

– Musimy postarać się zobaczyć z ojcem Dominikiem, zanim wrócimy do Polski – powiedział biskup. – Ach, moi synowie! Módlcie się, módlcie gorąco, by Bóg obdarzył nas łaską rozmowy z człowiekiem, który potrafi przywracać zmarłych do życia!

W oczach Jacka zajaśniał łagodny blask.

– Może powinniśmy pomodlić się o inną łaskę? Co o tym sądzisz, wujku Iwo? Czy mógłbyś zabrać kilku braci od Świętego Dominika do Krakowa?

– Pewnie, że tak! – zawołał z ożywieniem Czesław. – Jaki wspaniały pomysł!

Oczy biskupa zwróciły się od jednej młodej twarzy do drugiej, a na jego wargach zadrgał lekki uśmiech.

– Czyżbyście żartowali w takiej chwili? – spytał. – Gdybym sądził, że jest najmniejsza szansa…

– Napisz do niego, wujku Iwo. Poproś ojca Dominika, by dał nam kilku swoich mnichów, żeby mogli nawrócić północną Europę. Uczyń to teraz, a jednocześnie proś go o przywilej rozmowy.

W pełnym szacunku głosie Jacka słychać było naleganie i biskup uśmiechnął się mimo woli. Ten młody człowiek był urodzonym przywódcą.

– Dobrze – powiedział. – Napiszę do niego. Ale powiedzcie mi – czy naprawdę wierzycie, że ten dobry mnich wyśle swoich ludzi do Polski?

Czesław energicznie skinął głową.

– O tak, wujku Iwo. Jestem tego zupełnie pewny. Właśnie wczoraj usłyszałem, że tylko we Francji ojciec Dominik nawrócił setki heretyków. Czy mógłby tego dokonać bez wielu pomocników?

To brzmiało sensownie i biskup kończył swój list do ojca Dominika w radosnym nastroju. Ale godzinę czy dwie później, gdy udał się na spoczynek, nie mógł zasnąć, chociaż był bardzo zmęczony. Wciąż miał przed oczami świętego mnicha, który przewodniczył tego ranka uroczystemu wprowadzeniu zakonnic do Świętego Sykstusa, odprawił Mszę Świętą, po czym wskrzesił zmarłego młodzieńca. Dominik Guzman! Jaki to niezwykły człowiek! I jak wspaniale by było, gdyby on i jego mnisi mogli przybyć jako misjonarze do Polski, a także Prus, Litwy i innych pogańskich krajów nad Bałtykiem.

„Nasz kraj tak bardzo potrzebuje kaznodziejów”, pomyślał ze smutkiem. „Mamy księży, to prawda, ale ilu z nich jest naprawdę świętych i mądrych? O Panie, ześlij nam, proszę, wielu mnichów w białych habitach, pilnych uczniów hiszpańskiego świętego!”

Nadzieja biskupa, że mnisi z nowo założonego zakonu kaznodziejów mogą przybyć do Polski, okazała się płonna. Czesław mówił o nich z większym zapałem niż wiedzą i kiedy mała grupka mieszkańców Północy przybyła do klasztoru Świętej Sabiny na rozmowę z Dominikiem, usłyszeli następujące wyjaśnienie:

– Ekscelencjo, mam niewielu zakonników – powiedział łagodnie Dominik. – Część z nich jest w Hiszpanii, część we Francji. Tu, we Włoszech, została tylko garstka. Rozumiesz więc, że nie mogę teraz wysłać do waszego kraju ani jednego mnicha.

Biskupowi zrzedła mina.

– Tak bardzo potrzebujemy duchownych – powiedział drżącym głosem – szczególnie w miastach. Miałem nadzieję, i moi siostrzeńcy też… ale oczywiście rozumiemy, ojcze Dominiku. Masz dużo pracy tu, na Południu. Naszym pragnieniem jest, by Bóg po stokroć pobłogosławił twoje dzieło.

Jacek i Czesław dodali do jego słów żarliwe „Amen” i na chwilę zapadła cisza. Potem Dominik podszedł do braci, patrząc im długo i z powagą w oczy.

– Może nie wszystko jest stracone – powiedział łagodnie. – Ekscelencjo, czy mógłbyś powierzyć mi paru z tych młodych ludzi, którzy są z tobą w Rzymie? Niedługo oddam ci ich jako prawdziwych apostołów.

Biskup wytrzeszczył oczy. Jacek i Czesław mnichami? Ale nim zdążył odpowiedzieć, Jacek padł na kolana. Złożył ręce, a twarz mu promieniała.

– Naprawdę, ojcze Dominiku? Naprawdę przyjmiesz mnie do swojego zakonu?

– Tak, synu. A ty w swoim czasie powrócisz do swego kraju. Będziesz głosił prawdę Bożą i nawrócisz wielu ludzi.

– Czy mnie też przyjmiesz, ojcze? – szepnął z niepokojem Czesław. – Jestem starszy od Jacka, ale nie tak wykształcony jak on. Daję ci jednak słowo, że będę się starał postępować według twoich wskazówek, że nie minie dzień, abym…

Dominik spojrzał na biskupa.

– Myślę, że ten młodzieniec mówi o sobie zbyt skromnie, ekscelencjo. Może ty powiesz mi o nim prawdę?

Iwo Odrowąż, który przybył do Rzymu tylko w jednym celu: zatwierdzenia swojej sakry biskupiej w Krakowie, był zaskoczony nieprzewidzianym obrotem wypadków. Czy to możliwe, że siostrzeńcy, których uczył i zachęcał przez lata do służby Bożej, chcą podjąć pochopną decyzję pójścia za hiszpańskim mnichem?

– Czesław uzyskał stopień magistra teologii i praw na Uniwersytecie Bolońskim – powiedział powoli. – Jest księdzem w katedrze krakowskiej od blisko pięciu lat…

– A co powiesz o jego młodszym bracie?

Biskup spojrzał z czułością na Jacka.

– On również jest dobrze wykształcony, ojcze Dominiku. Najpierw studiował na uniwersytecie w Pradze, potem w Bolonii. Tak jak Czesław jest teraz kanonikiem w katedrze krakowskiej. Ale czy ty naprawdę myślisz…?

Dominik uśmiechnął się – serdecznie i ze zrozumieniem.

– Czy naprawdę myślę, że młodzieńcy, którzy są już księżmi, mogą bez trudu polubić życie prostych braci? Nie obawiaj się, ekscelencjo. Prosiłeś mnie o apostołów Północy. Będziesz ich niedługo miał. I nie tylko Jacka i Czesława. Są inni w twojej świcie, których Bóg chce mieć w swojej służbie.

Biskup spojrzał zdumiony.

– Inni, ojcze Dominiku?

– Tak. Widzę już jednego – stoi przy oknie. I drugiego – przy drzwiach. Chodźcie tu, moi synowie. Powiedzcie, czy nie jest prawdą, że Bóg niespodziewanie dotknął waszych serc swą łaską – że teraz obaj jesteście pewni, iż musicie całkowicie Mu się poświęcić.

Oczy wszystkich zwróciły się tam, gdzie wskazał Dominik, a biskup wstrzymał oddech. Do hiszpańskiego mnicha podeszło dwóch jego świeckich towarzyszy – Herman, który pochodził z Niemiec, i młody Czech imieniem Henryk. Byli dobrymi ludźmi, uczciwymi i pracowitymi, ale biskup nigdy nie podejrzewał, że może ich interesować życie zakonne. Prawdę mówiąc, wydawało mu się dotąd, że są zupełnie zadowoleni, spędzając życie na służbie w pałacu biskupim.

Dominik uśmiechał się.

– I co, Hermanie? Co, Henryku? O co chcielibyście zapytać?

Obaj jednocześnie padli na kolana. Tak, oni też chcieli ubrać habity braci kaznodziejów. Nie byli oczywiście księżmi jak Jacek i Czesław. Mieli niewielkie wykształcenie. Ale zrobią wszystko, by służyć w inny sposób, jeśli ojciec Dominik znajdzie dla nich miejsce w swojej zakonnej wspólnocie.

Hiszpański mnich ze zrozumieniem skinął głową.

– Miejsce, drogie dzieci? W dobrym dziele zawsze jest miejsce dla ludzi, którzy chcą zacząć od najniższej pozycji.

Nagle w drzwiach stanął brat zakonny. Kiedy Dominik zobaczył, że przybysz ma ze sobą kilka białych wełnianych habitów, na jego twarzy pojawił się pełen aprobaty uśmiech. Odwrócił się szybko do klęczących przed nim czterech mężczyzn i wskazał, by położyli się twarzą do ziemi na znak, że nie są godni służyć Bogu jako zakonnicy. Potem, gdy drugi brat podszedł z zapaloną świecą i wodą święconą, zaczął się modlić czystym, żarliwym głosem:

– Wejrzyj, Panie, na Twoje sługi, prawą rękę Twego niebiańskiego orszaku, by mogli Ciebie poszukiwać całym sercem i otrzymać to, o co odpowiednio poproszą…

Biskup Iwo patrzył na tę scenę z bijącym sercem. Cóż za cudowny dzień! Przyszedł prosić ojca Dominika Guzmana o misjonarzy. Zamiast tego, ów święty człowiek przyjął jego siostrzeńców i służących do swego kaznodziejskiego zakonu. Ale gdy o tym myślał, w jego uszach dźwięczały uspokajające słowa: „Czy mógłbyś powierzyć mi paru z tych młodych ludzi, którzy są z tobą w Rzymie? Niedługo oddam ci ich jako prawdziwych apostołów”.

„Apostołów! Apostołów Polski! Miejmy nadzieję, że święty mnich miał rację”, pomyślał biskup. Czesław i Jacek oraz Herman i Henryk uczynią wielkie rzeczy w imię Chrystusa…

cdn.

Mary Fabyan Windeatt

Powyższy tekst jest fragmentem książki Mary Fabyan Windeatt Św. Jacek Odrowąż.