Rozdział pierwszy. Czas Requiem

Tego ranka uczestniczyłem w jednym z najbardziej imponujących dramatów na świecie – mam na myśli uroczystą Mszę Requiem, celebrowaną przez Kościół katolicki w Dniu Zadusznym.

Śpiewano ją w pięknym kościele, którego ołtarz, stopnie i retabulum (1) były spowite w czerń. Na środku chóru stał wielki katafalk w kształcie gigantycznej trumny, żółto-czarny na czarnym dywanie. W każdym z sześciu świeczników wysokości człowieka płonęła żółta świeca. Przy ołtarzu było trzech księży, z których dwaj posługiwali w tej parafii, a trzeci, pełniący funkcję diakona, wydawał się być mnichem, z powodu kaptura, zwisającego mu na plecach na podobieństwo humerału. Był tam też niewielki chór chłopięcy, który słodko śpiewał oraz jeden człowiek, który śpiewał sam – ponieważ nie używano organów – niekończące się i posępne melodie z wielkiej księgi na pulpicie. Ranek był bardzo ciemny, zarówno na zewnątrz, jak i wewnątrz kościoła, a ogromne, wysmukłe kolumny wzlatywały w górę, w mrok, który mógł być wypełniony przyglądającymi się duszami. Poniżej może setka osób (przeważnie odzianych na czarno) stała, klęczała i siedziała bezszelestnie przez prawie godzinę.

Jestem całkowicie świadomy, że wiele osób uważa taką ceremonię za jałową i bezużyteczną, o ile nie za coś jeszcze gorszego, ale czyni to z punktu widzenia dogmatyki, który mnie obecnie nie zajmuje. Owa ceremonia jest jak przedstawienie śmierci i chodzi mi jedynie o to, że uważam ją za wartą opisania. Należy bowiem poważnie wątpić, czy jakakolwiek inna religia pod słońcem daje równie adekwatny i poruszający obraz tej odwiecznej tragedii, która – tak dalece, jak to możliwe – przesłania nam wszystkim światło tego słońca.

Kościół nie czyni wyjątków ani nie idzie na ustępstwa w przypadku swych dzieci, które zmarły w aurze świętości. Twierdzi, że wszyscy popełniają błędy i potrzebują miłosierdzia Bożego. Zarówno wobec zmarłych dusz, uważanych tego dnia za część wspólnoty, jak i wobec każdej pojedynczej duszy, która umiera w jedności z nim, Kościół zaleca żal, lament i błagania. Nie próbuje się przedwczesnej kanonizacji, nie ma rozpaczliwego starania o blask czy triumf. Rytuał Kościoła wciąż nie uznaje białych kwiatów i wieńców laurowych. Dla wszystkich jest to samo – czerń i zgaszona żółcień, i znów czerń, a do tego melancholijne melodie, jękliwe i wznoszące się ku górze, jakby dusze rzeczywiście łkały w jakiejś jamie, gdzie nie ma wody. Oczywiście istnieje nadzieja, ale na razie ani cienia radości, ponieważ czas jeszcze nie nadszedł.

Jednak wiara Kościoła i jego miłosierdzie są bezgraniczne. W jego kalendarzu zapisane są słowa: In die omnium defunctorum, bez wyjątku czy warunku, a w jego prezbiterium wznosi się katafalk. Nie ma na nim materialnej trumny, ale mistyczny wzrok Kościoła dostrzega tłoczące się dusze, których nikt nie zdoła policzyć, dusze zapomnianych i pamiętanych, które śpieszą tu, aby znaleźć schronienie pod kirem, obszernym jak miłość Kościoła i ciężkim jak śmierć. Wokół tego symbolu umarłej ludzkości wznosi się ściana ognia, wyznaczana przez sześć płomieni wyrastających z żółtego wosku, jakby miała chronić przed ciemnością grobu, a obok przechodzą kapłani Kościoła, kropiąc święconą wodą, aby zmyć zepsucie i zagłuszając aromatycznym, przynoszącym powiew smutku kadzidłem zapach, którego nawet Kościół nie może całkowicie zatrzeć.

To znów Kościół, który – sam wiecznie młody i nieśmiertelny – identyfikuje się z miriadami umarłych, gromadząc ich wszystkich osobiście. Ponieważ z przerażeniem w oczach wygląda wielkiego dnia, który – jak głosi – jest bliski, nawołuje w trwodze, jednocząc ze sobą wszystkich, którzy będą wówczas potrzebowali miłosierdzia.

„Quid sum miser tunc dicturus?
Quem patronum rogaturus?
Cum vix iustus sit securus?” (2)

I znowu, kiedy patrzy wstecz tam, gdzie jest źródło jego nadziei:

„Recordare, Iesu pie,
Quod sum causa tuae viae;
Ne me perdas illa die…

Qui Mariam absolvisti,
Et latronem exaudisti,
Mihi quoque spem dedisti” (3).

Potem raz jeszcze odwraca się, powraca do teraźniejszości i – wciąż na ziemi – modli się za tych, których nie ma, jak mogłaby modlić się matka za nieobecne dzieci.

„Wieczny odpoczynek racz im dać Panie. A światłość wiekuista niechaj im świeci…”

Później, jakby w żałosnej walce przeciw swemu własnemu surowemu Wyznaniu wiary, które stwierdza, że przeznaczenie na wieczność rozstrzyga się w momencie śmierci, Kościół błaga Boga, aby wybawił dusze jego zmarłych dzieci od bram piekielnych. Raz jeszcze, mając w pamięci ten dzień, który zawsze stoi mu przed oczami, woła ustami swych księży: „Wybaw mnie Panie od śmierci wiecznej w tym wspaniałym dniu, kiedy niebo i ziemia zostaną poruszone, podczas gdy Ty przybędziesz sądzić ziemię poprzez ogień. Cały drżę i odczuwam strach, kiedy nadchodzi sąd i gniew…” „Niech spoczywają w pokoju wiecznym. Amen”.

„Nigdy w żadnej religii – pisze francuski autor – nie została człowiekowi wyznaczona bardziej miłosierna rola, bardziej czcigodna misja. Podczas gdy ziemia lamentuje lub milczy, ksiądz, wyniesiony przez swoje święcenia całkowicie ponad ludzkość, niemal ubóstwiony poprzez urząd kapłański, może dojść aż na krawędź otchłani i wstawiać się… Nieśmiałe i odległe, tęskne i czyste, owo Amen mówi: «Zrobiliśmy, co w naszej mocy, ale… ale…».”

To wszystko może się wydawać wielu osobom niebezpiecznym nonsensem, ale – jak już powiedziałem – nie zajmuję się tutaj dogmatem. Fakt, że ta Msza za zmarłych tak głęboko mnie poruszyła, stanowił odbicie moich ludzkich instynktów i idei. Niezależnie od tego, czy owa ofiara i modlitwy mają jakiś wpływ, czy nie, cała ta sprawa była zadziwiającym dramatem, tak samo realnym dla życia, jak i dla śmierci.

Śmierć jest faktem niezmiernie nieprzyjemnym, ale faktem. Przypuszczam, że nie istnieje człowiek, który by nigdy nie tworzył sobie pewnych wyobrażeń na ten temat. Jej podstawowe atrybuty to groza i ciemność i nie ma najmniejszego sensu udawać, że ich sobie nie uświadamiamy. Głoszona przez Stevensona Ewangelia Radości, którą z taką wdzięcznością przyjmują tysiące czytelników, jest ograniczona, jeśli nie bierze pod uwagę końca nas wszystkich. Oczywiście ideałem filozofii jest połączenie wszystkich dostępnych danych w jedną teorię, ale większość z nas musi, idąc przez życie, rozważać jego elementy składowe, jeden po drugim. Nie osiągnęliśmy pogodnych wyżyn odwiecznej kontemplacji. Kiedy patrzymy na zjawisko narodzin, nie możemy oddać sprawiedliwości zjawisku śmierci – kołyska i grób są zbyt odległe od siebie, aby je objąć jednym spojrzeniem – tak samo, jak w momencie zawierania małżeństwa człowiek nie myśli o zatrudnieniu adwokata do sprawy rozwodowej.

Z pewnością zdrowo jest od czasu do czasu, jakkolwiek niezbyt często, przyjrzeć się uważnie trumnom i cmentarzom. Wieczne rezydowanie w komnacie weselnej, albo w jadalni jest tak samo jednostronne i osłabiające, jak chorobliwe i przygnębiające jest ciągłe obozowanie na cmentarzu. Nie jest też wielką filozofią zrównanie grobów, zrobienie trawnika, zasadzenie na nim kwiatów, poprowadzenie przez środek strumienia i udawanie, że to miejsce jest czymś innym. Nie jest czymś innym – jest cmentarzem.

Ów element śmierci można znakomicie zauważyć w Requiem. Wątpię, aby udało się wyjaśnić tym, którzy nie mogą sami tego zobaczyć, nieopisanie okropne połączenie żółci i czerni, śmiertelność kontrastu pomiędzy płomieniami i naturalnym woskiem, z którego wyrastają. Nikt nie może odejść z Mszy Requiem, podczas której zachowywał właściwe opanowanie umysłowe, nie będąc świadomym zarówno widoków, na które patrzył, jak i z dźwięków, które słyszał – tych zawodzących melodii bez towarzyszenia łagodnych organów, owych zbitek neum (4), które wznoszą się i załamują – nie będąc świadomym, że śmierć jest rzeczą straszną i wstrętną. Niech mi udowodni, że potrafi mówić o niewesołej Ewangelii Radości przez co najmniej dziesięć minut po tym, jak przebrzmi ostatnie „Amen”.

Zatem z tym właśnie zostajemy skonfrontowani, ale na tym się nie kończy. Reprezentowane były tam również inne uczucia, a najważniejsze z nich to uczucie nadziei, które tak stanowczo nie chce umierać. Człowiek może się śmiać z czyśćca i głosić w klubach dyskusyjnych, że w każdym razie postrzega siebie jako świecę, która zostanie wkrótce zdmuchnięta. Kiedy jednak jest zupełnie sam i wypije swoją szklaneczkę whisky z wodą, i wrzuci niedopałek swego cygara do ognia, i trzasną ostatnie drzwi, a on wstanie i pójdzie pogwizdując do swej sypialni – cóż, odważę się twierdzić, że nie wypiłby swej szklaneczki tak wesoło, ani nie gwizdał tak przenikliwie, gdyby nie był absolutnie świadomy, że gdzieś pod tą piękną kamizelką istnieje mdła i słaba nadzieja, że dopiero co w pokojach Jonesów wyolbrzymił tę sprawę.

Owo uczucie zatem – całkowicie poza wyraźnymi twierdzeniami dogmatu – zostało przedstawione w Mszy Requiem. W przeciwnym razie, po cóż byłby zapach kadzidła, krople wody i płomienie świec? Można mówić o „Bractwie Niewiernych”, gdzie na ołtarzu, na którym nie pali się nawet knotek, kapłan, w którego sercu nie mieszka pokój, mógłby sprawować liturgię, używając niepobłogosławionego chleba i pustego kielicha bez wina, ale mimo wszystko, kiedy wznosi się taką świątynię, przewiduję, iż niektórzy z bractwa, bez wątpienia przy licznych przeprosinach i wyjaśnieniach, będą nalegać na zapalenie zapałki. Ludzie nie mogą żyć bez ognia i światła dłużej, niż serca mogą bić bez nadziei.

Te dwa uczucia, strach i nadzieja, spaja w trójcę trzecie, które zawiera naturę tamtych obu – mam na myśli skruchę.

Mamy całkowite prawo nie lubić tego słowa. Możliwe, że kojarzymy je z hipokryzją, brakiem charakteru lub z krokodylimi łzami, ale wiemy, co oznacza i z pewnością może ono posłużyć za etykietkę na tym bagażu, który wszyscy niesiemy ze sobą, a który mieści w swej paradoksalnej zawartości żal z powodu nieodwołalnej przeszłości oraz pewność, że nie jest ona ani przeszłością, ani czymś nieodwołalnym. Miłość, jak mówi gdzieś Chesterton, to przebaczanie nieprzebaczalnego. Czyż nie możemy do tego dodać, że skrucha jest zaprzeczaniem niezaprzeczalnemu? To uczucie również jest dobrze przedstawione w Requiem. Właściwie możemy powiedzieć, że wszystko inne jest przedstawione tylko o tyle, o ile stanowi jego element. Od „Confiteor Deo omnipotenti” trzech czarno-białych postaci pochylonych u stop ołtarza, do ostatniego niepewnego „Amen”, całe przedstawienie nie jest niczym innym, jak jednym, łamiącym serce szlochem smutku. Możemy odrzucić teologiczną ideę grzechu, ale nie możemy pomóc, pozwalając (co wychodzi na jedno), aby w naszym życiu i w życiu innych ludzi istniały pewne wydarzenia, których niezwykle żałujemy, pewne niepowodzenia w osiągnięciu tego, co właściwe, pewne osiągnięcia, w przypadku których wolelibyśmy raczej doznać niepowodzenia.

Przypuszczam też, że kiedy ów nieprzyjemny fakt, o którym Requiem daje świadectwo, stanie się dość bliski, doświadczymy tego żalu jeszcze ostrzej. W każdym razie nie byłoby to nieprawdopodobne.

Zatem dobrze – w tym właśnie Msza za zmarłych przewyższa o głowę jakąkolwiek inną formę modlitwy pogrzebowej. Kościół katolicki nie naśladuje pewnego znakomitego człowieka, który proszony przez swego płaczącego przyjaciela w godzinie śmierci, aby powiedział, co wywołuje taki nadprzyrodzony blask na jego twarzy, odpowiedział z cierpliwym uśmiechem, że to „wspomnienie długiego i dobrze przeżytego życia”. Przeciwnie, Kościół nie odnosi się do cnót zmarłych – chociaż trzeba powiedzieć, że zrobił to wczoraj, w uroczystość Wszystkich Świętych – nie opisuje zwycięstw, ani nawet nie przeprasza za porażki. Robi to, co uznaje za lepsze – opłakuje ich.

Wniosek z całej sprawy jest taki, że cieszę się, iż przeszedłem przez owe ćwiczenia Dnia Zadusznego. Czuję bowiem, że było to dla mnie wyjątkowo dobre. Nie trzeba mi przypominać, że żyję, ani że nieśmiertelność może być jedynie błyskotliwym domysłem, ani że jestem nadzwyczaj wspaniałym, męskim, odnoszącym sukcesy i zdolnym człowiekiem. Ale nie jest to dla mnie złe, jeśli ktoś powie mi cicho, w bardzo żywy i robiący wrażenie sposób, że któregoś dnia z pewnością umrę, że nadzieja jest faktem, który może mieć znaczenie i że pomimo mej wyjątkowej prawości i niezwykłych talentów, na mojej liście zasług tu i ówdzie jest kilka spraw, za które powinienem żałować.

Ks. Robert Hugh Benson

(1) (Łac.) retabulum – płaskorzeźbiona albo malowana nastawa ołtarzowa ustawiona w tylnej części ołtarza na mensie albo osobnej podbudowie.

(2) Cóż mam, nędzarz, ku obronie, czyją pieczą się zasłonię, gdy i święty zadrży w łonie? – fragment Dies irae.

(3) Racz pamiętać, Jezu drogi, żeś wziął dla mnie żywot srogi, nie gub mnie w dzień straszny trwogi… Ty coś Marii grzech wybaczył, i wysłuchać łotra raczył, nie pozwolisz, bym zrozpaczył – fragmenty Dies irae.

(4) Neumy – znaki neumatycznej notacji muzycznej, używanej w średniowieczu (do zapisu chorałów gregoriańskich) i w muzyce Kościołów wschodnich.

Przedmowa

Proszę, aby osoby, które zechcą przeczytać tę książkę, miały na uwadze następujące uwarunkowania:

Autora tych zapisków miałem szczęście spotkać w przedziale kolejowym jakieś dwa lata temu i mogę powiedzieć, że przez kolejne cztery miesiące – faktycznie aż do jego do śmierci w lutym zeszłego roku – cieszyłem się jego przyjaźnią.

W skrócie, historia tego człowieka wyglądała następująco:

Kształcił się w Rugby i Oksfordzie, a rok lub dwa później, krótko przed śmiercią swego ojca, stwierdziwszy, że jest zupełnie sam na świecie, obrał profesję sceniczną. Odnosił w niej umiarkowane sukcesy, ale pomimo tego ożenił się, ponieważ posiadał niewielkie własne środki finansowe. W rok po ślubie jego żona zmarła, pozostawiając go znowu całkiem samego. Poświęcił się z powrotem swojej sztuce. Jednak zanim ukończył czterdzieści lat, jego zdrowie zaczęło szwankować, a przez ostatnie trzy lata życia – ponieważ zmarł na suchoty w wieku czterdziestu dwóch lat – mieszkał sam w domku na przedmieściach prowincjonalnego miasta, którego nazwę zachowam dla siebie.

Tutaj, najwyraźniej po raz pierwszy, zaczął na poważnie przywiązywać wagę do religii i zwrócił się w sposób naturalny do tego systemu, w którym został wychowany – a mianowicie do Kościoła anglikańskiego. Jednak po roku takiego życia coś go pociągnęło, aby wejść do katolickiego kościoła i od tego momentu jego zainteresowanie wiarą nigdy nie osłabło. Miał jednak w sobie mnóstwo nieokreślonego agnostycyzmu i dopiero na tydzień przed jego dość niespodziewaną śmiercią poczułem się uprawniony, aby przyjąć go do Kościoła katolickiego. Kilka dni później nabawił się poważnego przeziębienia. To podczas wizyt, jakie mu składałem przez pozostałe pięć dni jego ziemskiego życia, opowiedział mi o pakiecie dokumentów i oddał je do mojej dyspozycji. Właśnie z tych dokumentów dokonałem wyboru tekstów, które składają się na niniejszy tom. Z jednym wyjątkiem, były już one publikowane w czasopiśmie „Month”.

Co się tyczy ich zalet literackich, muszą przemówić same za siebie, ale w kwestii ich stanowiska doktrynalnego ośmielę się powiedzieć kilka słów.

Trzeba pamiętać, że teksty te były pisane przez kogoś, kto nie tylko nie był katolikiem, ale kto zupełnie nie zamierzał nim zostać. Zatem ich punkt widzenia – i to właśnie głównie w tym, jak sądzę, tkwi ich atrakcyjność – jest punktem widzenia kogoś, kto obserwuje Kościół katolicki z zewnątrz, nie od wewnątrz, jakkolwiek przychylnym okiem. Chociaż autor na początku nie zdawał sobie z tego w pełni sprawy, zajął pozycję osoby raczej starającej się zrozumieć, niż krytykować, słuchającej co Kościół ma do powiedzenia od siebie poprzez swój zewnętrzny system, a nie kwestionującej samo prawo Kościoła do przemawiania. Mogę chyba powiedzieć, że to właśnie poprzez swą postawę prostoty zasłużył, o ile można na to zasłużyć, na łaskę konwersji.

Muszę przyznać, że z niektórymi z jego przemyśleń nie mogę się zgodzić. Według mnie jego podejście do „Tańca jako ćwiczenia religijnego”, aby wymienić jedno z wielu zagadnień, jest fantastyczne i nie do przyjęcia, a nawet tu i ówdzie graniczy z poważnym brakiem szacunku, a jego filozofia wydaje mi się w wielu punktach prawdopodobnie nie do obrony.

Zdaje się ponadto, że – przy najbardziej życzliwej interpretacji – miał osobliwego pecha w swych znajomościach z przedstawicielami anglikańskiego duchowieństwa. Ja sam nie mogę stwierdzić, aby odmalowany przez niego „despotyczny tyran” czy „duchowy hipochondryk” byli w jakikolwiek sposób typowi dla tej wspaniałej wspólnoty ludzi, pośród których mam kilku przyjaciół. Odnoszę wrażenie, że nie potraktował sprawiedliwie Kościoła anglikańskiego jako całości.

Jednak ja również nie chcę go atakować, ale docenić. Pełnię tu rolę wydawcy, nie krytyka. Moja ingerencja w jego pisma ograniczyła się, jak dotąd, do wyłączenia tych, które uznałem za nieistotne lub w sposób oczywisty błędne.

Wydaje mi się stosowne, aby opowiedzieć tu pokrótce o nim i jego zwyczajach.

Był szczupłym człowiekiem o jasnych włosach, mierzącym około sześciu stop wzrostu, gładko ogolonym, nieco łysiejącym i z charakterystyczną twarzą aktora, ruchliwą i przypominającą maskę. Jego choroba, kiedy go po raz pierwszy spotkałem, była wyraźnie widoczna, ale w odpowiedzi na wszelkie usilne prośby, aby pojechał za granicę albo poddał się ścisłemu leczeniu, niezmiennie odpowiadał, że po pierwsze nie jest na tyle zamożny, a po drugie, że mu się nie chce. Zdawał się sądzić, iż lepiej będzie spełniał funkcje życiowe, postępując zgodnie ze swymi utartymi zwyczajami w domu, niż skazując się na wygnanie w nieznane, czy też poświęcając całą swą uwagę konieczności nabrania ciała. W tych okolicznościach nie jestem pewien, czy można go za to szczególnie winić.

Spędzał dużą część dnia w ogrodzie, spacerując w tę i z powrotem po szerokiej ścieżce, która wiodła z jednego krańca na drugi, albo czytał w swoim gabinecie. Pisał niewiele listów, ponieważ miał niewielu przyjaciół, ale spędzał codziennie znaczną ilość czasu nad swym dziennikiem, który także jest w moim posiadaniu. Po południu znów spacerował ze swoim psem, a pod koniec życia kończył tę przechadzkę wizytą w kościele. Sam kilka razy widziałem, jak jego pies cierpliwie dreptał na stopniach, podczas gdy jego pan modlił się wewnątrz.

Nie odbyła się żadna rozmowa na łożu śmierci, którą mógłbym zapisać. Umarł tak naturalnie, jak żył, oczywiście zainteresowany tym, co ma się stać, ale nie zniecierpliwiony, wolny od wszelkich powierzchownych emocji i raczej niezdolny do czynienia tego, co można by uznać za „właściwe” uwagi. Otrzymał ostatnie namaszczenie rano, w dniu śmierci i zmarł o prozaicznej godzinie trzeciej po południu.

Muszę jednak przyznać, że nigdy nie towarzyszyłem takiemu odejściu duszy z większym zadowoleniem. Nasze rozmowy pokazały mi, jak szczera i mocna jest jego wiara, jego spowiedzi – jak głęboka jest jego skrucha. Wydał mi się znakomitym przykładem tego, co łaska może zdziałać w absolutnie prostej duszy, która na nią odpowiada, która jest przemieniana, nie podlegając transfiguracji, która przechodzi od tego, co naturalne, do tego, co ponadnaturalne, nie niszcząc drabiny, po jakiej się wspina, która podąża niespiesznie, choć nie niemrawo, jest żarliwa bez fanatyzmu, poetyczna bez wybujałości.

Co się tyczy osób wymienionych na kartach jego zapisków, nie muszę chyba zaznaczać, że zmieniłem ich nazwiska i że ojciec Thorpe nie ma nic wspólnego z moją osobą.

Ks. Robert Hugh Benson
Listopad 1906 r.

Powyższy tekst jest fragmentem książki ks. Roberta Hugh Bensona Zapiski pariasa.