Rozdział pierwszy. Chłopski syn

Monotonne pasmo wydm i morze; rozległa jałowa ziemia rozciągająca się falującymi wzniesieniami daleko jak okiem sięgnąć; mokradło, wrzosowisko i piasek, piasek, mokradło i wrzosowisko; tu i ówdzie spłachetek rzadkiej, szorstkiej trawy, las chwiejnej trzciny, złotobrązowa plama paproci – Landes.

W tej właśnie bezludnej okolicy Francji, wiejski chłopak, którego przeznaczeniem było zapisać swoje imię w historii kraju, prowadzał owce ojca, aby pożywiły się na ubogim pastwisku. Wincenty był niepozornym małym chłopcem, miał jednak duszę błędnego rycerza, zaś jego rozświetlone Bożą łaską oczy nie straciły wesołego błysku nawet w późnej starości.

Był również inteligentny – tak bardzo, że sąsiedzi mówili Janowi á Paulo, że jest głupcem, skoro każe takiemu chłopcu opiekować się owcami; ma wszak jeszcze trzech synów, którzy nie nadają się do niczego innego. Przypominali mu o mieszkającej w okolicy rodzinie, gdzie równie bystrego jak Wincenty chłopca posłano do szkoły – z jakim skutkiem? Cóż, został wyświęcony i otrzymał beneficjum, dzięki czemu może teraz wspierać swoich starzejących się rodziców, pomagając jednocześnie braciom odnaleźć się w świecie. Warto było zacisnąć nieco pasa, by osiągnąć coś takiego.

Jan á Paulo słuchał i chłonął ich argumenty. Byłoby doskonale, gdyby jego syn został księdzem; być może, przy odrobinie szczęścia, nawet biskupem – los rodziny byłby zabezpieczony na zawsze.

Mimo niemałych trudności, udało się zebrać konieczną sumę by wysłać Wincentego do prowadzonej przez franciszkanów szkoły w Dax, najbliżej położonym miasteczku. Chłopiec wykorzystał spędzony tam czas tak dobrze, że cztery lata później, mając zaledwie szesnaście lat, został korepetytorem dzieci pana de Commet – prawnika, który polubił zdolnego i pracowitego ucznia. Idąc za radą pana de Commet, Wincenty zaczął przygotowywać się do stanu duchownego, nie przerywając jednak nauczania swoich młodych podopiecznych.

Pięć lat później przyjął pierwsze święcenia i czując potrzebę dalszych studiów teologicznych, postanowił udać się na uniwersytet i zdobyć stopień naukowy. Życie na uniwersytecie jest jednak kosztowne nawet dla najbardziej oszczędnych: mimo że Jan á Paulo sprzedał zaprzęg wołów, by umożliwić synowi początek kariery w Tuluzie, pod koniec roku Wincenty miał już poważne kłopoty finansowe. Jedyną szansą dla biednego studenta, takiego jak on, były korepetycje w trakcie letnich wakacji; tu Wincentemu się poszczęściło. Szlachcic, który go zatrudnił był tak zachwycony wynikami, że gdy wakacje się skończyły, uparł się, by młody nauczyciel zabrał swych podopiecznych do Tuluzy. Uczęszczali tam na uczelnię, zaś Wincenty w dalszym ciągu nadzorował ich naukę – i to z sukcesami, które sprawiły, że wkrótce jeszcze kilku szlachciców powierzyło mu wykształcenie swoich synów. Stanął więc na czele niewielkiej szkoły.

Prowadzenie takiego przedsięwzięcia przy jednoczesnym poświęceniu się własnym studiom nie wydaje się najłatwiejszym z zadań, Wincenty pracował jednak ciężko i sumiennie. Już wtedy wydawało się, że ma dziwny dar wywierania na innych dobrego wpływu. Przez siedem lat pełnił swą podwójną rolę, stale osiągając sukcesy. Ukończył studia teologiczne, zdobył tytuł naukowy i został wyświęcony na księdza w pierwszych latach siedemnastego wieku – wieku, który miał się okazać brzemienny w wydarzenia, ważne zarówno dla Francji, jak i jego samego.

Aż do tej chwili niewiele różniło Wincentego od każdego z młodych studentów, jakich można było spotkać w owych czasach. Cieszył się miłością i szacunkiem tych, którzy bliżej go poznali, ale to wszystko. Z kapłaństwem przyszła jednak zmiana. Od tej pory miał pójść własną, jasno wytyczoną ścieżką – ścieżką, która biegła inaczej niż drogi współczesnych mu ludzi i która niosła ze sobą pierwsze zapowiedzi tego, kim stanie się w przyszłości.

Pierwsza Msza święta nowo wyświęconego księdza była zwykle odprawiana w sposób dość ceremonialny i nie pozbawiony pompy. Kleryk, który chce zapewnić sobie dostatnie życie powinien przecież pokazać ludziom, że się do niego nadaje; cnota pokory nie była więc szczególnie modna. Z niemałym zdziwieniem przyjęto zatem decyzję Wincentego, który stanowczo nie zgadzając się na obecność obcych, odprawił pierwszą Mszę świętą w zapomnianej, niewielkiej kapliczce, znajdującej się w lesie niedaleko Bajet, ukochanej przez niego ze względu na ciszę i odosobnienie. Tam właśnie, samotnie, jeżeli nie liczyć wymaganej rubrykami obecności akolity i ministranta, w drżeniu na myśl o własnej małości, składając po raz pierwszy wielką Ofiarę, przysiągł być wiernym na śmierć i życie sługą swojego Pana. Wyobrażenie o tym, jak powinno wyglądać życie duchownego miał bardzo wygórowane; w późnym wieku mawiał często, że gdyby nie to, że już jest księdzem, nigdy nie ośmieliłby się nim zostać.

Stary przyjaciel i patron Wincentego, pan de Commet, bardzo chciał wyświadczyć przysługę młodemu kapłanowi. Dzięki swym wpływom doprowadził do przyznania mu zwierzchnictwa nad liczącą się parafią Thil, znajdującą się w pobliżu miasteczka Dax. Był to uśmiech losu, którego wielu mogłoby pozazdrościć; do uszu Wincentego dotarła jednak wiadomość o konkurencie do tego samego stanowiska utrzymującym, że przyobiecano mu je w Rzymie. Zamiast kwestionować jego słowa w sądzie, Wincenty zrezygnował z przyznanego mu urzędu i powrócił do Tuluzy, gdzie kontynuował studia i nauczanie.

Kilka lat później wezwano go nagle do Bordeaux w interesach. Będąc tam dowiedział się, że pewna starsza dama, będąca jego znajomą zostawiła mu w spadku cały swój majątek. Była to dobra wiadomość – Wincenty bardzo potrzebował pieniędzy, ponieważ podróż do Bordeaux kosztowała go już więcej niż mógł zapłacić.

Wracając do Tuluzy dowiedział się jednak, że przyszłość nie przedstawia się tak różowo, jak mu początkowo powiedziano. Główną część przekazanego mu spadku stanowiła wierzytelność w wysokości czterystu czy pięciuset koron, pożyczonych przez starszą damę pewnemu łajdakowi, który na wieść o jej śmierci czmychnął natychmiast do Marsylii, próbując uniknąć zapłaty. Osobnik ów korzystał z życia i gratulował sobie sprytu, gdy na scenie nieoczekiwanie pojawił się Wincenty, zdeterminowany by odzyskać kwotę stanowiącą dla niego niewielką fortunę. Złodziejowi pozwolono odejść, gdy zwrócił trzysta koron; Wincenty stwierdził zaś, że sprawa zakończyła się całkiem korzystnie. Rozpoczął już przygotowania do powrotu do Tuluzy zwykłą w owych czasach drogą lądową, gdy przyjaciel podpowiedział mu, że podróż przez morze jest nie tylko tańsza, ale i wygodniejsza. Było lato, podróż mogłaby potrwać tylko jeden dzień, morze było spokojne – wszystkie okoliczności wydawały się sprzyjające. Przyjaciele wyruszyli więc razem.

Podróże morskie w siedemnastym wieku z pewnością nie przypominały współczesnych. Nie pojawiły się jeszcze parowce, więc statki były uzależnione od sprzyjającego wiatru lub ciężkiej pracy wioślarzy. Morze Śródziemne roiło się od tureckich piratów, którzy rabowali i plądrowali zapuszczając się aż na wybrzeża Francji i Włoch, uprowadzając w niewolę załogi przechwyconych statków.

Dzień, który dwaj przyjaciele wybrali na podróż, był również dniem wielkiego jarmarku w Beaucaire, słynnego w całym świecie chrześcijańskim. Statki kursowały wzdłuż wybrzeża, wioząc cenne towary i pieniądze, które za nie zapłacono; tureccy piraci czekali więc w gotowości.

Okręt, na którym podróżował Wincenty płynął właśnie wzdłuż wybrzeża Zatoki Liońskiej, gdy marynarze dostrzegli trzy podążające za nimi tureckie brygantyny. Na próżno uwijali się wokół wszystkich żagli; ucieczka okazała się niemożliwa. Po krwawej walce, w której wszyscy mężczyźni na statku Wincentego zostali zabici lub ranni – sam Wincenty został wtedy trafiony strzałą, czego skutki towarzyszyły mu przez całe późniejsze życie – francuski statek został zdobyty.

Turcy nie wyszli ze starcia bez szwanku, zaś poniesione straty wprawiły ich w taką wściekłość, że pierwszą rzeczą, jaką zrobili po wejściu na pokład zdobytego okrętu było porąbanie jego nieszczęsnego pilota na tysiąc kawałków. Ulżywszy w ten sposób swoim emocjom, zakuli resztę załogi i pasażerów w łańcuchy. Potem jednak zaczęli się obawiać, że umierający z upływu krwi więźniowie uszczuplą im pieniądze, za które mieli być sprzedani. Obwiązali więc rany jeńców, a potem ruszyli niszczyć i plądrować dalej. Po czterech czy pięciu dniach na otwartym morzu, z ładowniami pełnymi zagrabionych dóbr, obrali kurs na Wybrzeże Berberyjskie, znane podówczas na całym świecie jako schronienie morskich rabusiów i złodziei.

cdn.

Frances Alice Forbes

Powyższy tekst jest fragmentem książki Frances Alice Forbes Św. Wincenty a Paulo. Apostoł Miłosierdzia.