Rozdział piąty. Zmagania świętego Augustyna

Być może, kiedy czytaliście o początkach historii Anglii, natrafiliście na informację, że papież Grzegorz wysłał do Brytanii zakonnika o imieniu Augustyn, aby nawrócił na chrześcijaństwo króla Etelberta władającego wówczas Kentem. Tego Augustyna, choć jest bez wątpienia bardzo sławną osobą, nie należy mylić z innym, jeszcze bardziej znanym świętym Augustynem, który urodził się dwieście lat wcześniej w północnej Afryce, w prowincji Numidii, w mieście Tagasta, a młodość spędził w starożytnej Kartaginie.

To właśnie o nim opowiem wam teraz, ponieważ pozostawił po sobie księgę z wyznaniami, w której mówi nam szczerze, o wszystkich rzeczach, jakie uczynił, zarówno tych złych, jak i tych dobrych, od samego początku swojego życia. A to, co zapamiętał o sobie, uzupełnia o rzeczy, jakie zaobserwował u innych niemowląt ponieważ uważał, że był dokładnie taki sam jak one. I zapewne wcale się nie mylił pod tym względem.

Kiedy był najedzony, czuł się szczęśliwy. „Po pewnym czasie zacząłem się uśmiechać, najpierw przez sen, potem też na jawie. Tak mi przynajmniej opowiadano później. Wierzę, bo widzę to u innych dzieci; sam swego niemowlęctwa oczywiście nie pamiętam” (1). Potem, stopniowo, zaczął poruszać głową i rozglądać się, a jego uwagę zwracały pewne rzeczy, na przykład okno, albo płonące w palenisku drzewo. Zapewne sądził, że miło by było móc się pobawić promieniami słońca albo płomieniami, dlatego wyciągał do nich rączki wydając radosne okrzyki. Jego matka, Monika, lub jego niańka wyjmowały go często z kołyski i pokazywały mu błyszczącą biżuterię, albo jakąś zabawkę, żeby go zabawić. Ale często to nie wystarczało i, jak pisze, „złościłem się, że starsi ode mnie nie chcą mi być posłuszni… Płaczem się na nich mściłem”. Dodaje też: „Takie zachowanie mogłem potem obserwować u dzieci; one, nic nie wiedząc, pouczyły mnie, jaki byłem w niemowlęctwie, w znacznie większej mierze, niż mogli to uczynić wyposażeni w wiedzę ludzie, którzy mnie wychowali”.

Po pewnym czasie przestał być niemowlęciem. „Gadałem. Byłem już chłopcem”. Od tej pory pisze tylko o własnych wspomnieniach, o rzeczach, które mu się przydarzyły.

„Potem zrozumiałem, w jaki sposób nauczyłem się mówić. Dorośli nie uczyli mnie poszczególnych słów w takiej kolejności, jak później uczyli liter… Zachowywałem w pamięci dźwięk, jakim oni daną rzecz nazywali, i gdy widziałem, że pod wpływem takiego dźwięku poruszają się w pewnym kierunku, pojmowałem, że nazywają daną rzecz tym właśnie dźwiękiem, który wypowiadają wtedy, kiedy chcą na nią wskazać… Stopniowo rozpoznawałem, jakie rzeczy oznaczane są słowami, które się często pojawiały w określonych miejscach różnych zdań, a opanowawszy wymowę tych słów, wyrażałem za ich pomocą własne życzenia”.

Augustyn wkrótce wyrósł na całkiem sporego chłopca. Wszyscy przyjaciele Moniki powtarzali jej, że powinna go posłać do szkoły, ona jednak nie chciała się z nim rozstawać nawet na kilka godzin. W końcu, kiedy jego ojciec uznał, że to konieczne, musiała ustąpić, a zresztą może i sam Augustyn chciał chodzić do szkoły, jak jego towarzysze zabaw. Ale bardzo szybko zaczął żałować, że nie został w domu, choć inni chłopcy wyśmiewali się, że takie z niego dziecko.

„Posłano mnie do szkoły, abym poznawał nauki, których pożytek był dla mnie, biedaka, zupełnie niepojęty. Ilekroć opuściłem się w pracy, brałem w skórę. Taką metodę narzucili dorośli. Wielu chłopców, którzy żyli przede mną, przeszło już tę samą ciernistą ścieżkę. Teraz ją musiałem przewędrować ja”. Wtedy Augustyn, choć był mały, zaczął się modlić, „żeby nie bili mnie w szkole”, ale Bóg nie zawsze wysłuchiwał jego błagań. W swoich wyznaniach przyznaje jednak, że „tortury” jakie on i jego koledzy znosili z rąk nauczycieli, nie były tak zupełnie nieuzasadnione. „Nie brakowało mi, Panie – pisze – pamięci ani zdolności. Obdarzyłeś mnie nimi, jak na mój wiek, dostatecznie. Przepadałem jednak za zabawami. Karę zaś wymierzali mi ludzie, którzy też się zabawiali”.

Jednak niezależnie od tego, co myślał wtedy święty Augustyn, uczenie niegrzecznych chłopców rzeczy, których nie chcą się nauczyć, wcale nie jest przyjemnym zajęciem. A jeśli jakiś chłopiec uważa, że jest inaczej, niech sam spróbuje się tym zająć, chociaż przez godzinę. „Żaden prawdziwie sprawiedliwy sędzia – skarży się święty Augustyn – nie pochwaliłby bicia mnie za to, że jako mały chłopiec grałem w piłkę, a zabawa ta przeszkadzała mi w szybkim zdobyciu wykształcenia, dzięki któremu miałem się w przyszłości jako dorosły oddawać znacznie gorszym zabawom. Czyż człowiek, który mnie bił zachowywał się w życiu lepiej ode mnie? Jeśli w jakiejkolwiek dyspucie został przez innego uczonego pokonany, bardziej go żółć zalewała niż mnie, gdy przegrałem z kolegą w piłkę”.

Pomimo tych wszystkich narzekań, Augustyn sam potem przyznał, że te lania miały swój użytek. „Nie lubiłem nauki – wyznaje – jeszcze zaś bardziej nienawidziłem tego, że mnie do niej przymuszano. Ale przymuszano mnie i na dobre mi to wyszło, chociaż sam nie postępowałem dobrze: nie uczyłbym się bowiem, gdyby mnie nie przymuszano”. Kłamał bez końca swoim nauczycielom i rodzicom, aby pozwolili mu się wymknąć ze szkoły i bawić, albo oglądać „próżne przedstawienia”. Był również chciwy i w domu kradł ze stołu owoce i słodycze, nie tylko po to, żeby je zjeść, ale również po to, żeby przekupywać innych chłopców, żeby pozwolili mu wygrywać w grach; właściwie to nigdy nie wahał się oszukiwać, jeśli nie mógł wygrać uczciwie, tak bardzo pragnął zwyciężać. Jak dotąd to najgorsza rzecz, jaką nam wyznał. Nie sądzicie, że to straszne, że choć od tamtego czasu upłynęło już tysiąc sześćset lat, nie tylko mali chłopcy, ale nawet małe dziewczynki nadal grzeszą w ten sam sposób? Augustyn wiedział, że powinien się za siebie wstydzić, ale jeśli go przyłapano, wolał raczej się kłócić niż poddać. Jednak po pewnym czasie wstyd wykonał swoją pracę i chłopiec nauczył się cieszyć prawdą i zawsze ją mówić.

Być może rodzice Augustyna chcieli go wyrwać spod wpływu złych towarzyszy, ponieważ wysłali go na rok do miasta Madaura, by studiował gramatykę i sztukę oratorską, a potem zamierzali go posłać do Kartaginy. Ale po tym roku w Madaurze ojciec Augustyna, który nigdy nie był bogaty, stwierdził, że nie stać go na takie wydatki i piętnastoletni wówczas Augustyn został w domu i próżnował. Jego ojciec przygotowywał się wówczas do chrztu, ale widać nie porzucił swych pogańskich przekonań, ponieważ pozwalał chłopcu robić co zechce i nawet nie próbował go powstrzymywać, gdy zaczął schodzić na złą drogę. Na szczęście Augustyn niektóre swe złe uczynki, na przykład kradzieże, podejmował nie z chciwości, ale z powodu zamiłowania do zabawy i przygody.

„Ukradłem to, czego miałem już i tak za wiele i to lepszego rodzaju” – pisze. – „Zapragnąłem nie tej rzeczy, po którą wyciągałem złodziejską rękę, lecz samej tylko kradzieży, grzechu. Oto w pobliżu naszej winnicy rosła grusza obsypana owocami, nie odznaczającymi się zresztą ani szczególnie pięknym wyglądem, ani zaletami smaku. Ja i paru podobnych do mnie młodych nicponiów poszliśmy otrząsnąć gruszę i zabrać owoce. Było to późną nocą, gdyż zgodnie z naszym niechlubnym obyczajem przeciągaliśmy aż do tej pory zabawy na polach. Mnóstwo tego zgarnęliśmy, nie po to, by jeść, lecz ot – żeby rzucić świniom. Może coś tam z tego sami też zjedliśmy, lecz prawdziwą uciechą było czynienie czegoś, co było zabronione”.

Choć od czasu, kiedy Augustyn opisywał to zdarzenie, minęło wiele lat, nadal smucił się grzechem, w jakim wówczas żył. Ale potem opowiada nam o sobie jeszcze gorsze rzeczy. Następne trzy lata spędził w Kartaginie, gdzie głęboko pokochał wyścigi rydwanów, walki gladiatorów, a nade wszystko teatr. Tu płakał i śmiał się wraz z aktorami, zupełnie jakby ich radości i smutki były prawdziwe. Nie zamierzał, rzecz jasna, porzucać tych rozrywek, żeby pomagać innym – wolał tracić czas na hazard, upijanie się i robienie ludziom brzydkich dowcipów. Okazało się jednak, że Augustyna uratowała ta sama ambicja, którą uważał za swą wielką wadę: radował się bardzo i puchł z dumy, kiedy został mistrzem w szkole mówców, czyli, jak to wtedy nazywano „retoryki”.

Augustyn nigdy, ani jako chłopiec, ani jako dorosły mężczyzna, nie zdołał nauczyć się greki. Pokochał z całego serca łacinę, kiedy już przebrnął przez podstawy jej gramatyki, choć początkowo „wcale nie mniejszą były dla mnie udręką niż wszystkie godziny greckie”. Nauczył się na pamięć wędrówek Eneasza i płakał nad śmiercią Dydony, „zgasłą, gdy śmierci dosięgła sztyletem” (2). „Czemuż więc – zastanawiał się w swych wyznaniach – nie cierpiałem greckiego języka, w którym przecież to samo się wyśpiewuje? Homer potrafi wcale nie gorsze pleść bajeczki, a jego wewnętrzna pustka jest tak błoga, jak tylko można sobie tego życzyć. A jednak gorzko smakowała memu chłopięcemu podniebieniu… Sama trudność języka obcego skrapiała żółcią wszystkie greckie uroki bajecznych opowieści. Przedtem nie znałem żadnych słów greckich. Groźbami i karami zmuszano mnie do ich poznawania”.

Łacina rzecz jasna nie była ojczystym językiem ludów zamieszkujących okolice Kartaginy, była natomiast mową Rzymian, którzy pokonali Hannibala w bitwie pod Zamą prawie sześćset lat wcześniej. Augustyn słyszał tę mowę od kołyski, choć potem zmuszono go do uczenia się jej gramatyki. „Ale nauczyłem się jej po prostu słuchając – pisze – bez lęku i batów, gdy piastunki mnie pieściły, gdy wszyscy śmiali się do mnie i wesoło ze mną bawili”.

Zaskakujące, ale to łacińska książka, zatytułowana Hortensjusz, którą napisał sławny rzymski mówca Cyceron, zwróciła myśli dziewiętnastoletniego Augustyna ku lepszym rzeczom. Musiał ją przeczytać, jeśli chciał zostać prawnikiem, a znalazł w niej pewne zdanie o miłości do wiedzy, które go bardzo poruszyło. „Wywarła na mnie wpływ nie stosowanym w niej sposobem mówienia, ale tym, co mówiła”.

Kiedy obudziło się w nim zainteresowanie filozofią, postanowił przestudiować Pismo Święte, żeby zrozumieć, czym ono jest w swej istocie. Ale, jak Naaman, nie rozumiał najprostszych rzeczy i „wydawało mi się nie dość dostojne, gdy je porównywałem z monumentalną prozą Cycerona”. Szukał wielkich, dumnych słów i górnobrzmiących zdań, a zamiast nich znalazł proste fakty i ubogie porównania. Były takie, jakby wyrosły z maluczkich, a jak na razie Augustyn lekceważył maluczkich. To miało do niego przyjść dopiero potem. Na razie puchnąc z dumy postanowił zostać sławny.

A jednak zaczęło się w nim budzić obrzydzenie do dotychczasowego życia i choć jeszcze przez kilka lat pętały go okowy, które sam na siebie założył, w końcu zerwał je i uwolnił swą duszę.

Podczas pobytu Augustyna w Kartaginie, zmarł jego ojciec, a matka, zostawszy całkiem sama, całymi dniami i nocami opłakiwała wieści, jakie dochodziły ją o złych uczynkach syna. To jej modlitwy wyciągnęły jego duszę z całkowitej ciemności, gdyż opłakiwała go przed Bogiem bardziej niż inne matki opłakują śmierć swoich dzieci. Żeby ją pocieszyć, Niebo zesłano jej sen. Pewnej nocy, kiedy pogrążona była w głębokiej rozpaczy, przyszedł do niej jaśniejący młodzieniec i zapytał jaki jest powód jej ciągłych łez. „Płaczę nad duszą mego syna, która zostanie potępiona ze względu na jego grzechy” – odparła, na co młodzieniec stwierdził: „Twój syn będzie tam gdzie ty”, a kiedy uniosła wzrok zobaczyła, że u jej boku stoi Augustyn, a wtedy przyjęła go w swoim domu, czego wcale wcześniej nie miała zamiaru robić, i jadł u jej stołu.

Mijały lata i choć na pozór życie Augustyna wcale się nie zmieniło, nie dawało mu już jednak takiego zadowolenia jak kiedyś. Przyjemności, niegdyś ekscytujące, coraz częściej zaczęły mu się wydawać płaskie i głupie. Wspaniałe mowy, które kiedyś uznawał za niezwykle interesujące, robiły się puste, gdy zaczynał analizować je w myślach, aż wreszcie zaczął odczuwać wstyd, że podobne głupstwa przyniosły mu wyróżnienie. Zapasy, które tak ukochał, zrobiły się teraz w jego oczach zbyt błahe, by dorosły mężczyzna tracił na nie swój czas. Przestało go kusić wygrywanie, czy to w uczciwej grze, czy przez oszustwo, odrzucił też z oburzeniem propozycję pewnego czarnoksiężnika, który w zamian za wysoką opłatę chciał rzucić klątwę na jego przeciwników. „Choć wieniec oratora jest ze złota, nie pozwolę nawet zabić muchy, żeby go zdobyć!” – wykrzyknął słysząc te słowa i z oburzeniem odwrócił się tyłem od czarnoksiężnika, ufając tylko swej sile.

Pierwszym prawdziwym smutkiem w jego życiu była utrata przyjaciela. Przez pewien czas „ból mroczył moje serce”, a wszędzie widział śmierć. Odkąd pamiętał, ten bezimienny dla nas młody człowiek był częścią jego życia. „Razem dorastaliśmy, razem chodziliśmy do szkoły, wspólnie się bawiliśmy. Ale i to nie była – zarówno w dzieciństwie, jak i później – taka przyjaźń, jaką można by nazwać prawdziwą”. Zbliżyły ich do siebie studia, a wpływy Augustyna spowodowały, że jego przyjaciel zaczął wyznawać pewne fałszywe doktryny i wierzyć w „zabobony”. Augustyn bardzo się interesował tymi zagadnieniami, ku wielkiej rozpaczy Moniki. Wiedziała ona jednak, że nie ma sensu z nim dyskutować na ten temat i musiała się zadowolić modleniem się za niego.

Młody przyjaciel Augustyna zapadł na gorączkę i przez kilka dni leżał zupełnie nieprzytomny, aż pewien ksiądz zaczął nalegać, żeby go ochrzcić w tym stanie, gdyż inaczej umrze poganinem. Tak uczyniono i ku ogólnemu zaskoczeniu wszystkich nieprzytomny odzyskał zmysły i przez chwilę wydawało się nawet, że wyzdrowieje. Augustyn siedział przy jego łożu przez całą chorobę, i gdy tylko przyjaciel był w stanie go usłyszeć, zaczął go podnosić na duchu i rozśmieszać, a raz nawet wyraził się z lekceważeniem o chrzcie, jakiego udzielono choremu. Ale ten, z powagą całkowicie obcą jego charakterowi, odsunął się od Augustyna i nakazał mu powstrzymać się od takich słów, jeśli chce pozostać jego przyjacielem. Zaskoczony Augustyn usłuchał i przekonany, że za kilka dni chory odzyska zdrowie, wyjechał w interesach z miasta. Nie było go tydzień, a w tym czasie gorączka wróciła i młody człowiek, którego tak kochał, zakończył życie.

Relacja Augustyna na temat swoich uczuć wobec śmierci przyjaciela przypomina nam bardzo inną przerwaną przez śmierć przyjaźń starożytnego świata – Horacego z Kwintyliuszem. Podobnie jak rzymski poeta, Augustyn, człowiek, który później miał się stać wielkim chrześcijaninem, miał poczucie, że jego życie całkiem się zatrzymało.

„Rodzinne miasto stało się dla mnie czymś niemożliwym do zniesienia – pisze – dom rodzinny – samym nieszczęściem. Wszystko, co przedtem było nam obu wspólne, teraz, bez niego, zmieniło się w straszną mękę. Wszędzie go szukały moje oczy, a nigdzie go nie było. Wszystkie miejsca, gdzie dawniej bywaliśmy razem, były mi nienawistne przez to, że jego tam nie było, że już mi te miejsca nie mogły zapowiadać: Zaraz przyjdzie! – jak to było wtedy, gdy na niego czekałem, kiedy żył… Trafnie to ktoś powiedział o przyjacielu «Połowa duszy mej» (3). Odczuwałem to tak, że jego i moja dusza były jedną duszą w dwóch ciałach”. Nic nie mogło pocieszyć Augustyna, ani książki, ani muzyka, ani gry. Próbował wszystkiego i wszystko uznał za okropne. Nie potrafił żyć dłużej w Tagaście, wrócił więc do Kartaginy.

Tu poczuł się trochę lepiej. Miał przecież innych przyjaciół, a choć nikt nie mógł zająć miejsca tego, który odszedł, okazywali mu współczucie, byli dla niego dobrzy i wyciągali go z głębin rozpaczy dysputami o książkach, poezji i współczesnych wydarzeniach. Augustyn zaczął też pisać na najrozmaitsze tematy, a to, bardziej niż cokolwiek innego, zaleczyło jego ranę.

Śmierć przyjaciela nie tylko głęboko go zasmuciła, spowodowała również przyspieszenie wielkiej przemiany, której nieśmiałe oznaki pojawiły się już dawno. Męczył go i budził niesmak hałas i chaos wśród studentów w Kartaginie. To, co zdawało mu się zabawne, kiedy był jednym z nich, teraz, kiedy sam został nauczycielem, stało się mu nienawistne. Czuł się bezsilny próbując wymusić posłuszeństwo, aż wreszcie postanowił opuścić Kartaginę i jechać do Rzymu, gdzie młodym ludziom nie pozwalano na taką swobodę.

Kiedy Monika dowiedziała się o postanowieniu syna, głęboko je opłakiwała. Jeszcze nawet w porcie chwytała go w objęcia i nie chciała puścić, aż skłamał, że na pokładzie ma przyjaciela, któremu obiecał towarzyszyć, aż powieje pomyślny wiatr, a statek będzie gotowy do wypłynięcia. Matka za nic nie chciała jednak wrócić do Tagasty i tylko z wielkim wysiłkiem – i niewątpliwie po wielu kolejnych kłamstwach – zdołał ją przekonać, by zanocowała w kaplicy niedaleko portu.

A rano okazało się, że mimo jej modlitw o przeciwne wiatry, statek Augustyna odpłynął.

Zaraz po przyjeździe do Rzymu Augustyn zachorował, a kiedy doszedł do siebie, wynajął dom i zaczął szukać uczniów, którzy chcieliby się uczyć retoryki i wygłaszania publicznych oracji. Wkrótce przekonał się jednak, że choć studenci nie popełniają tu tych występków, które skłoniły go do wyjazdu z Kartaginy, mają wiele innych wad, a szczególnie jedną uprzykrzającą życie człowieka, który zarabiał nauczaniem na życie, mianowicie wykręcają się od płacenia za lekcje w ten sposób, że po kilku wykładach odchodzą wszyscy do innego nauczyciela. Stąd, kiedy Augustyn dowiedział się, że nauczyciel retoryki poszukiwany jest w Mediolanie, bardzo się ucieszył i natychmiast złożył podanie do Symmachusa, prefekta Rzymu, aby poddał go stosownemu egzaminowi, a jeśli zda go pomyślnie, powierzył mu owo stanowisko.

Zdawszy egzamin Augustyn wyruszył do Mediolanu, a tu został bardzo uprzejmie przyjęty przez Ambrożego, biskupa, który sam był sławnym mówcą.

Kiedy tylko syn osiadł na stałe w Mediolanie, Monika przyjechała z nim zamieszkać. Tu z radością słuchała kazań Ambrożego i brała udział w jego zbożnych pracach. Nadal niepokoiła się o Augustyna, ale rozsądnie zachowywała milczenie na temat tego, co ją smuciło. W jego sercu nadal rządziła ambicja, to ona kierowała jego wolą, skłaniała, by szukał honorów i zaszczytów, a ci, którzy tak postępują, rzadko znajdują satysfakcję. Augustyn nawiązał bliską przyjaźń z dwoma osobami. Jedną z nich był Alipiusz, który pochodził z Tagasty i był uczniem Augustyna zarówno tam, jak i w Kartaginie. Alipiusz kochał naukę i miał wiele zalet, ale – podobnie jak jego mistrz – bardzo interesował się naukami heretyka o imieniu Manicheusz i żywił pasję dla cyrku i okrutnych rozrywek amfiteatru.

Kiedy Alipiusz mieszkał w Kartaginie przydarzyła mu się następująca, nieprzyjemna przygoda:

Pewnego dnia koło południa poszedł na forum rozmyślając o mowie, której nauczył się na pamięć i którą nazajutrz rano zamierzał wygłosić przed Augustynem, gdyż młodzi ludzie właśnie w ten sposób ćwiczyli się w sztuce publicznego przemawiania. Żeby lepiej udawać, że naprawdę przemawia w sądzie, Alipiusz, jak to czasami robią dzieci, spacerował w tę i z powrotem przed miejscem, gdzie zwykle zasiada sędzia. Wygłaszając mowę stwierdził, że nie pamięta jej słów tak dobrze, jak sądził i przypominał je sobie z takim natężeniem, że zupełnie nie zauważył, jak zza rogu wygląda ukradkiem młody prawnik z siekierą w ręku. Prawnik również nie zauważył Alipiusza, gdyż zatrzymał się on w cieniu. Na forum nie było nikogo innego – dzień był bardzo upalny i wszyscy po prostu odpoczywali.

Złodziej przekradł się cicho do ołowianych krat, które strzegły dostępu do sklepu złotnika i zaczął je przecinać. Ale hałas jaki czynił obudził jubilerów, którzy zaczęli się dopytywać kim jest i co robi. Złodziej przestraszył się tak bardzo, że uciekł co sił w nogach, po drodze gubiąc siekierę. Odgłos jego ucieczki przyciągnął uwagę Alipiusza, który zauważył na ziemi coś błyszczącego, podszedł i stwierdził, że to siekiera.

„Skąd się tu wzięła?” – zadał sobie pytanie, po czym podniósł ją i obejrzał ciekawie. Akurat w tej chwili wybiegli z domu ludzie złotnika, których posłano, żeby sprawdzili, co było przyczyną hałasu. Na widok Alipiusza z siekierą w ręku, uznali go za złodzieja i schwytali wołając do gapiów, którzy zebrali się obejrzeć awanturę, że złapali niebezpiecznego przestępcę. Alipiusz próbował coś wyjaśniać, ale nikt nie chciał go słuchać i kazano mu zachować swoje wymówki dla sędziego.

Kiedy prowadzili swego więźnia do domu sędziego, napotkali architekta, powszechnie znanego człowieka, który dbał o stan budynków publicznych w mieście, i bardzo się ucieszyli z tego spotkania, ponieważ wiedzieli, że od dawna podejrzewał ich o kradzieże popełniane na forum.

– Może w końcu nam uwierzy, kiedy mu powiemy, że złapaliśmy tego człowieka na gorącym uczynku – mówili jeden do drugiego radośnie. Ale ku ich wielkiemu zaskoczeniu, architekt na ich widok wykrzyknął tylko:

– Alipiuszu, co ty tu robisz i czemu ci ludzie cię pilnują? – gdyż znał dobrze ich więźnia. Razem bywali na ucztach u jednego z władców Kartaginy, gdzie zawsze prowadzili interesujące rozmowy.

– Podszedłem obejrzeć siekierę, która leżała na rynku, a ci ludzie schwytali mnie i oskarżyli o próbę włamania do sklepu – wyjaśnił Alipiusz. – I o to, że już wcześniej ukradłem wiele rzeczy.

Architekt mieszkał na tej samej ulicy, co prawnik i już wcześniej zauważył jego dziwne zachowanie. Od dawna podejrzewał, że bierze on udział w rabunkach jakie zdarzały się w mieście, dlatego wziął teraz Alipiusza pod ramię i poprosił resztę zebranych, by ruszyli za nim, co zgodzili się uczynić dopiero po wielu naleganiach. Udali się do domu prawnika, przed którym stał chłopiec, którego zadaniem było wprowadzanie klientów do swego pana. Architekt pokazał mu siekierę i zapytał, czy wie, do kogo należy.

– To nasza siekiera – stwierdził chłopiec, a wówczas architekt zaczął zadawać kolejne pytania, na które ten odpowiadał szczerze, wiedząc, że nie wolno kłamać tak sławnemu człowiekowi. W ten sposób dowiedziano się, że towarzyszył prawnikowi przy wielu kradzieżach i że pomagał przenosić skradzione rzeczy do domu i ukrywać je, póki nie można ich było bezpiecznie sprzedać. Złapano więc prawdziwego złodzieja, a Alipiusza puszczono wolno. Młodzieniec odszedł zadowolony, zaś jego strażnicy jeszcze długo wstydzili się swej pochopności i głupoty.

Inny przyjaciel Augustyna, Nebrydiusz, również przyjechał za nim do Mediolanu i szukał mądrości, ale pomimo przykładu dawanego przez obu przyjaciół, ich nauczyciel nie potrafił zrezygnować z grzechów, które były mu tak drogie i tak bardzo smuciły jego matkę. Często pragnął wyrwać się z ich więzów, ale zbyt długo był ich niewolnikiem, żeby łatwo się od nich uwolnić. Jednak studiowanie Biblii, modlitwy matki, kazania biskupa Ambrożego i rozmowy z przyjaciółmi, stopniowo wykonały swoje zadanie. Grzechy stawały mu się coraz bardziej nienawistne, a jednak, raz po raz, znowu w nie popadał. W końcu przyszedł jednak dzień, kiedy leżał z obnażoną duszą i gryzł się w środku, aż wreszcie, po ostrej walce z samym sobą w ogrodzie za domem, osiągnął zwycięstwo. Pokonał wolę grzeszenia, po czym, w towarzystwie Alipiusza, odszukał swą matkę i spowiedzią zamienił jej smutek w radość.

W owym czasie Augustyn miał trzydzieści dwa lata i zdobył wielką sławę jako nauczyciel retoryki, jednak od kilku miesięcy cierpiał na ból w piersiach i przemawianie sprawiało mu trudności. Dlatego tym łatwiej mu przyszło zrealizować zamiar rezygnacji ze stanowiska i poświęcenia życia służbie Bogu. Pożegnawszy się z uczniami, którzy rozstawali się z nim z wielkim smutkiem, wraz z Alipiuszem usunął się na wieś, żeby przygotować się do chrztu. Przystąpili do niego obaj w Wielkanoc, a udzielił im go sam Ambroży.

W ten sposób modlitwy Moniki zostały wysłuchane, a jej wizja spełniona – od tej pory tam gdzie ona stała, stał też Augustyn. Odtąd nie miała już w życiu innych trosk i była gotowa się z nim rozstać na pierwsze wezwanie Nieba. A tymczasem miała u boku swego syna i z radością patrzyła, jak poświęca czas na pisanie dwóch ksiąg, za pomocą których zamierzał dowieść błędów herezji, tej samej, do której wcześniej sam się skłaniał. Wieczory poświęcali na rozmowy, a Augustyn otworzył przed matką swe serce i zwierzył się jej z pragnienia powrotu do Afryki i nauczania tych, których kiedyś sam zwiódł na manowce.

– Dobrze, mój synu, pojadę z tobą – odparła i kiedy skończył pisać książki ruszyli do Ostii, portu miasta Rzym.

Podróż przez Apeniny była długa i męcząca, a Monika dotarła na miejsce bardzo wyczerpana. Musiała koniecznie odpocząć kilka dni przed morską podróżą, więc wynajęli wychodzące na ogród pokoje, gdzie nie zakłócał ich spokoju portowy hałas. Tu odbyli wiele spokojnych rozmów, a w ciągu tych godzin Augustyn dowiedział się więcej o cierpieniach, jakie matka znosiła za jego sprawą, niż podczas całego swojego życia. Nagle, pewnego wieczoru, kiedy siedzieli tak razem patrząc na morze, Monika zaczęła drżeć. Augustyn zaprowadził ją zaraz do pokoju i zamknął okiennice, ale było już za późno. Ogarnęła ją gorączka i wkrótce straciła przytomność. Kiedy odzyskała zmysły, zwróciła się do Augustyna z pytaniem: „Gdzie ja byłam?”.

Po czym dodała: „Pochowaj mnie gdziekolwiek, nie kłopocz się o to. Tylko wszędzie, gdzie pójdziesz, pamiętaj o mnie przy ołtarzu Pana”.

Statek odpłynął bez nich, a dziewiątego dnia Monika umarła. Ogromny był smutek Augustyna, gdyż mieszał się z żalem za lata cierpień, jakich jej przysporzył. Ale stopniowo nawiedziły go szczęśliwsze i spokojniejsze myśli i postanowił prowadzić takie życie, jakiego ona by dla niego pragnęła. Pożeglował do Afryki, gdzie został wyświęcony na księdza, a w końcu został biskupem Hippony. Swój czas dzielił między ciężką pracę i pisanie książek, wśród których są i Wyznania, z których wzięła się nasza opowieść. Czterdzieści trzy lata po swoim chrzcie zmarł w Hipponie, do końca zagrzewając ludzi do walki z heretyckimi Wandalami, którzy oblegali miasto.

Andrew i Lenora Lang

(1) Ten i kolejne cytaty pochodzą z Wyznań św. Augustyna w przekładzie Zygmunta Kubiaka.

(2) Wergiliusz, Eneida, VI, 457, w przekładzie Zygmunta Kubiaka.

(3) Horacy, Pieśni, 3, 8.

Powyższy tekst jest fragmentem książki Andrew i Lenory Langów Święci znani i nieznani.