Rozdział piąty. Po ich grzechach poznacie ich, cz. 1

Ostatnio szczególnie zainteresowało mnie czytanie raportów jednej z naszych największych amerykańskich spółek ubezpieczeniowych, o tym, jakie fatalne wypadki przeważają w domach. Okazało się, że dla wypadków „nie ma lepszego miejsca niż dom”!

Wysoko na liście przyczyn śmierci i zranień ulokowało się wykorzystanie zwykłego krzesła jako drabiny. Byłem zdumiony, jak wielu ludzi odniosło rany lub zginęło z tego powodu, że mieli zwyczaj używać krzesła, stając na nim, kiedy myli okna lub ściany, albo kiedy wieszali zasłony lub zmiatali kurz z czcigodnego oblicza długobrodego przodka, którego portret zadaje kłam temu, jakoby przodek ów uciekł z Irlandii jako złodziej owiec. Pomimo ponawianych próśb o szczególną uwagę, by uniknąć wypadków w domu, ich liczba wzrasta z roku na rok.

W żadnym razie nie należy oskarżać tu producentów krzeseł. Kiedy wytwarzają ten mebel, planują, że będzie on służył jednemu celowi – by na nim siedzieć. Jeżeli nabywca wykorzystuje krzesło do czegoś całkiem innego, i robiąc to, ginie lub odnosi rany, nie można oskarżać wytwórcy mebli. Krzesło nie jest drabiną i nigdy nią być nie miało.

Ta sama zasada odnosi się do małżeństwa. Ma ono tylko jeden główny cel, a jest nim prokreacja i wychowanie dzieci. Osoba, która rozpatruje małżeństwo, nie nawiązując do tego ważnego faktu, lub osoba już poślubiona, która próbuje ten fakt zignorować, jest skazana na małżeńską porażkę, być może na szkodę na zdrowiu, a nawet na wieczyste potępienie. Ten brak odpowiedzialności i samolubstwo mogą trwale odbić się na dzieciach.

Ludzi, którzy uważają, że małżeństwo jest wygodną społeczną umową, w której ich biologiczne popędy stanowią jedyny powód tej instytucji, odsyłamy do autorów R. T. Binkly’ego i S. W. Binkly, którzy w swej książce What is Right with Marriage? (Dlaczego nie małżeństwo?) nazywają takie przekonanie „teorią kocura”. Takie założenie, chociaż powszechne, redukuje małżeństwo do niskiego statusu przyzwolenia na seks. Nic dziwnego, że tak wiele związków się nie udaje! Tak jak w przypadku wytwórców mebli, którym przy wytwarzaniu krzeseł towarzyszy myśl przewodnia, że ich wyroby mają być używane zgodnie ze swym głównym przeznaczeniem, tak też Bóg, który ustanowił małżeństwo, miał w zamyśle jeden główny cel, a była nim prokreacja i wychowanie dzieci. Wszystkie inne cele są nieistotne i drugorzędne wobec tego głównego przeznaczenia.

Wiele sympatycznych par przybywa na probostwo i z ironią odpowiadają pod przysięgą na pytania kwestionariusza przedmałżeńskiego, deklarując, że wiedzą i rozumieją, iż celem małżeństwa jest płodzenie dzieci, lecz od samego początku wspólnego życia przyjmują błędny zwyczaj grzesznego zapobiegania ciąży. Jednak po roku lub dwóch małżeńskiej rozpusty te same osoby, kiedy dojdzie do rozdzielenia się ich dróg, będą za swą porażkę obwiniać wszystko inne, z wyjątkiem prawdziwej i najprostszej przyczyny – zapobiegania ciąży.

Trudno się nie zastanawiać, czy taka osoba w ogóle zna znaczenie czy pochodzenie słowa „matrimony” (ang. małżeństwo). Słowo „matrimony” pochodzi od dwóch słów łacińskich „matris minus” co oznacza „zadanie matki”. Sugeruje to, że mężczyzna i kobieta zasadniczo jednoczą się po to, by kobieta, jeśli to możliwe, mogła zyskać przywilej prawnego macierzyństwa. Unikać tego zadania, to działać oszukańczo. Zdawali sobie z tego sprawę nawet poganie. Demostenes napisał: „Mamy kobiety dla przyjemności, konkubiny do codziennego dbania o ciało i żony do rodzenia prawowitych dzieci i jako zaufane opiekunki naszych domów”.

Powinniśmy raz a dobrze ustalić poza wszelką wątpliwość, że głównym celem małżeństwa jest prokreacja i wychowanie dzieci. Zwróćmy się ku słowu Bożemu, a potem zbadajmy tradycję, tak religijną, jak pogańską. Uznacie taką naukę i świadectwo za przekonujące i zaskakujące! Czyż nie daje do myślenia, że pierwszy nakaz, jaki Bóg w ogóle dał ludziom, skierowany do mężczyzny i jego żony, został prosto sformułowany w następujących słowach: „Bądźcie płodni i rozmnażajcie się, abyście zaludnili ziemię”. W ciągu następnych wieków przykazanie to nigdy nie uległo żadnym modyfikacjom ani zmianom.

Bóg w Starym Testamencie nakazał też inne rzeczy, które zostały zmienione lub nawet unieważnione, kiedy Syn Boży stał się człowiekiem. Weźmy na przykład starożytne ofiary dawnego prawa. Cała Księga Kapłańska traktuje o treści i formie wszelkich ofiar, które miały być składane Bogu. Było oczywiste, że miały się one skończyć, kiedy Syn Boży został ofiarowany na krzyżu.

Czterysta lat przed przyjściem Chrystusa prorok Malachiasz, przemawiając w imieniu Boga, mówił o wygaśnięciu dawnych rytuałów ofiarnych na rzecz nowych: „Oto stół Pański jest w pogardzie… Nie mam ja upodobania do was, mówi Pan Zastępów, ani Mi nie jest miła ofiara z waszej ręki. Albowiem od wschodu słońca aż do jego zachodu wielkie będzie imię moje między narodami, a na każdym miejscu dar kadzielny będzie składany imieniu memu i ofiara czysta” (Ml 1, 7. 10–11).

Święty Paweł w natchnieniu objawił zmianę dawnego na nowe. W Liście do Hebrajczyków, w rozdziale dziesiątym, czytamy takie słowa: „Przeto przychodząc na świat, mówi: «Ofiary ani daru nie chciałeś, aleś Mi utworzył ciało; całopalenia i ofiary za grzech nie podobały się Tobie… » Następnie powiedział: «Oto idę, abym spełniał wolę Twoją». Usuwa jedną ofiarę, aby ustanowić inną. Na mocy tej woli uświęceni jesteśmy przez ofiarę ciała Jezusa Chrystusa raz na zawsze”.

Weźmy inny przykład, ukazujący, jak prawo Starego Testamentu zostało zmienione przez przybyłego Mesjasza. Mojżesz w rozdziale dwudziestym czwartym Księgi Kapłańskiej obwieścił Boże prawo wiążące się ze sprawiedliwością. Czytamy tam, że jeżeli ktoś ciężko zranił drugiego, miał być ukarany w podobny sposób: „złamanie za złamanie, oko za oko, ząb za ząb” (Kpł 24, 20). W Nowym Prawie pod władzą Chrystusa wszystko to miało się zmienić. Posłuchajcie Jego słów zapisanych w Ewangelii św. Mateusza, rozdział piąty: „Słyszeliście, że powiedziano: Oko za oko, ząb za ząb! A Ja wam powiadam: Nie stawiajcie oporu złemu; lecz jeśli cię kto uderzy w prawy policzek, nadstaw mu i drugi”.

Tych kilka zacytowanych przykładów uwidacznia, że zasadą Chrystusa było podawanie do wiadomości zmian, który miały zajść w prawach Starego Testamentu. W rzeczywistości zmiany te były tak liczne, że często mówi się o Nowym Testamencie jako o Nowym Prawie. Jednak doprawdy nigdzie nie czytamy, by Chrystus uchylił lub unieważnił pierwotny nakaz – „Bądźcie płodni i rozmnażajcie się, abyście zaludnili ziemię”, wydany pierwszemu człowiekowi i jego żonie. Jeżeli miałaby się dokonać tu jakaś zmiana, Chrystus powiedziałby o tym w Kanie Galilejskiej lub przy innych licznych okazjach, kiedy pytano go o kwestie małżeńskie. Najważniejszym celem pierwszego małżeństwa w Ogrodzie Edenu było płodzenie dzieci. Ten najważniejszy cel małżeństwa wciąż pozostaje taki sam.

Wcześni potomkowie pierwszych rodziców zdawali sobie sprawę, że tak właśnie ma być. Zwróćcie uwagę na te szlachetne słowa Tobiasza z jego modlitwy do Boga: „A teraz, Panie, Ty wiesz, że nie dla lubieżności biorę siostrę moją za żonę, ale tylko dla miłości potomstwa, w którym by było błogosławione imię Twoje na wieki wieków” (Tb 8, 9). Rzeczywiście, czyż archanioł Rafał – posłaniec Boga do człowieka – nie wyraził całkiem jasno tego zasadniczego warunku, mówiąc do Tobiasza: „Weźmiesz pannę z bojaźnią Pańską, bardziej przejęty pragnieniem dziatek niźli lubością, żebyś w potomstwie Abrahamowym dostąpił błogosławieństwa w synach” (Tb 6, 22). Tym, którzy są skłonni sądzić, że Boży nakaz dla pierwszych rodziców – „Bądźcie płodni i rozmnażajcie się, abyście zaludnili ziemię” – był skierowany tylko do ludzi Starego Testamentu, polecam, by przeczytali słowa wielkiego nauczyciela Nowego Prawa, świętego Pawła, i by wzięli je pod uwagę. Pisząc do Tymoteusza, swego ukochanego ucznia, święty Paweł powiada: „I nie Adam został zwiedziony, lecz zwiedziona kobieta popadła w przestępstwo. Zbawiona zaś zostanie przez rodzenie dzieci; będą zbawione wszystkie, jeśli wytrwają w wierze i miłości, i uświęceniu – z umiarem” (1 Tm 2, 14–15).

I znów w tym samym liście święty Paweł napisał: „Chcę zatem, by młodsze wychodziły za mąż, rodziły dzieci, były gospodyniami domu, żeby stronie przeciwnej nie dawały sposobności do rzucania potwarzy.” (1 Tm 5, 14).

Komentując ten ostatni fragment, święty Augustyn mówi: „Dlatego sam apostoł jest świadkiem, że małżeństwo istnieje ze względu na rodzenie: «Chcę – mówi – by młodsze wychodziły za mąż». A gdyby ktoś spytał go: «Dlaczego?», on natychmiast dodaje: «Aby rodziły dzieci, aby były matkami rodziny»”.

Biada mężczyźnie lub kobiecie, którzy wkraczają w małżeństwo popychani raczej żądzą niż miłością do dzieci. Biada zaślubionemu mężczyźnie lub kobiecie, którzy nie chcą ujrzeć w dzieciach błogosławieństwa. Szydzą oni z nazwy „małżeństwo” (zadanie matki). Zawsze powinna królować podstawowa zasada: ci, którzy nie chcą zostać rodzicami, nie powinni zawierać małżeństwa.

Wkroczyć w święty stan małżeński z zamiarem unieważnienia jego naczelnego celu, to pogwałcić ten stan. Ci, którzy go wypaczają, nieuchronnie degradują samych siebie. Schodzą z poziomu relacji duchowej i intelektualnej na poziom związku poniżej ich natury, pojmowanej jako całość. W ten sposób poddają siebie części, która jest mniej ważna i która, jeśli nie jest prawidłowo ustawiona wobec części szlachetniejszej, nie tylko staje się niższa, ale i przestaje być w ogóle ludzka, i popada w stan czysto zwierzęcy. Kiedy uwzględnia się prawdziwy cel małżeństwa, cała natura związku podnosi się na wyższy poziom.

W małżeństwach, w których unika się rodzicielstwa i w których dzieci spłodzone zostają przypadkiem, są niechciane i traktowane jak intruzi, niewinne istoty stają się ofiarami okrutnego losu. Wedle zasad dziedziczności, na ile są one obecnie znane, okazuje się, że takie niechciane dzieci mogą zostać na trwałe zranione. Wiadomo, że stan umysłu rodziców modyfikuje fizyczną, umysłową i moralną kondycję ich dzieci. Niechęć rodziców do potomstwa sprawia, że dziecko staje się pewnego rodzaju sierotą. Zostaje mu zrabowane naturalne uczucie, a brak ten może ujawnić się później w rozwoju dziecka.

Grzechy rodziców, którzy praktykują grzeszne zapobieganie ciąży, spadają na ich dzieci; tak przynajmniej twierdzi doktor James Foster Scott, który w książce Heredity and Morals (Dziedziczenie i moralność), uszczypliwie zauważa, że „prawie wszyscy zboczeńcy (1) zawdzięczają swe nieprawidłowości pożądania, pociągu i wyobraźni – neurastenii spowodowanej onanizmem – własnym lub przodków. Jeżeli człowiek ma mieć potomstwo z normalnym systemem nerwowym, nie może przez jakikolwiek rodzaj onanizmu nadużywać tych funkcji, od których zależy całe dziedziczenie. Akt «wycofania» lub «onanizmu małżeńskiego» jest po prostu jedną z form wzajemnej masturbacji; a jeżeli przypadkiem dojdzie kiedyś do ciąży, w jakimś stadium życia dziecka ujawnią się w nim z pewnością oznaki anormalności pożądań lub ukształtowania”.

Zapobieganie ciąży jest przekleństwem naszej generacji. Dopóki mężczyzna i kobieta nie zobaczą w tym zła, tak jak widzi je Bóg, może to ściągnąć na ludzkość karę. By udowodnić, że antykoncepcja jest ciężkim grzechem, wystarczy uwzględnić stronice Słowa Bożego i przeczytać Księgę Rodzaju, rozdział trzydziesty ósmy, wersety ósmy, dziewiąty i dziesiąty. Zobaczycie tam, że Onan (od którego wywodzi się nazwa grzechu) „wypuszczał nasienie na ziemię, aby się dzieci imieniem brata jego nie rodziły. I z tej przyczyny zabił go Pan, bo czynił rzecz obrzydliwą”.

Skoro antykoncepcja była grzechem w czasach Onana, jest nim nadal. Bóg się nie zmienia. Skoro było to kiedyś poważnym złem, pozostaje nim i teraz. Warto też odnotować, że słowo „obrzydliwe” zostało w całym Piśmie Świętym użyte tylko siedem razy.

Pisząc, że antykoncepcja jest przekleństwem naszej generacji, nie chciałem dać do zrozumienia, że jest ona czymś charakterystycznym tylko dla naszego pokolenia. Inne ludy i inne wieki także z niej korzystały i zostały przez nią zniszczone. Oto co napisał Polibiusz około roku 150 po Chrystusie: „Grecja naszych czasów została dotknięta niedostatkiem dzieci… i brakiem płodności, wynikającym z tego, że nasi mężczyźni zdemoralizowali się przez namiętność do widowiska i pieniędzy, i do przyjemności próżnego życia, a zatem wcale się nie żenią, lub, jeśli już się ożenili, niechętni są, by wychować dzieci, które się narodziły, lub wychowują co najwyżej jedno lub dwa z dużej liczby, aby zostawić im dobry spadek”.

Czyż nie brzmi to jak słowa, które mogłyby wyjść spod pióra Willa Duranta? Wzmianka o Willu Durancie przywodzi na myśl jedno z najbardziej zastanawiających wyznań, jakie kiedykolwiek czytałem. Durant poczynił je przed grupą bankierów – z nowojorskiego Związku Oszczędzania i Towarzystw Pożyczkowych – na ich dorocznym, pięćdziesiątym trzecim konwencie, który miał miejsce w Lake Placid, w dniach od dwunastego do czternastego czerwca 1940 roku. Durant mówił o kryzysie cywilizacji amerykańskiej i chętnie przyznał, że chociaż był kiedyś wielkim wielbicielem Margaret Sanger i apostołem zapobiegania ciąży, nagle zaczął sobie zdawać sprawę, że uczestniczył w tworzeniu potwora Frankensteina, który teraz zagraża naszej cywilizacji. Pozwólcie, że dosłownie przytoczę wypowiedź Duranta. Zachęcam, byście przeczytali każde słowo następującego fragmentu:

„Pamiętam, że w pierwszej prywatnej szkole, w której uczyłem, miałem wśród uczniów dwóch małych chłopców o nazwisku Sanger. Byli oni dziećmi Margaret Sanger, którą znałem w tamtym czasie jako niezwykle skromną pielęgniarkę ze szpitala w Nowym Jorku. W czasie krótkiego okresu swej dojrzałości kobieta ta zmieniła całe biologiczne oblicze zachodniego świata… Nauczyła ludzi z tego kraju, by traktowali rodzicielstwo jako coś dowolnego, dyskryminującego, a może nawet niebezpiecznie rzadkiego.

Kiedy rozważam ten ruch, muszę pogratulować mu zwycięstwa. Wygrał prawie całkowicie i być może dzisiaj członkowie tego ruchu przystają w pełni zwycięstwa, zastanawiając się, czy było ono dobre. To straszna rzecz – prawda? – oddać swe życie przedsięwzięciu wyzwolenia ludzi, a następnie, zdobywszy wszystkie cele, które się sobie wyznaczyło, przystanąć w niepewności, czy to jest to, do czego się dążyło. Dziś bowiem domy Amerykanów, którzy mogli wychować wspaniałe dzieci, których domostwa są przygotowane do przekazywania edukacji, cywilizacji i zdrowia, świecą coraz większą pustką. Natomiast domy, które nie są wyposażone ani biologicznie, ani społecznie, by udostępniać edukację, cywilizację i zdrowie, są tymi, które wydają na świat przyszłych obywateli Ameryki.

Ja także działałem na rzecz ruchu kontroli urodzin – głosiłem jego idee, bezwstydnie wykrzykiwałem je niemal z dachów domów, dzisiaj zaś widzę Amerykę, która mnoży się u dna, a umiera u szczytu, ponieważ tak bezapelacyjnie zwyciężyliśmy. Nie jestem pewien, czy to było dobre. Rozwiązaliśmy jeden problem, a stworzyliśmy następny, o wiele głębszy.

Wiem, co stało się z Atenami. Dzieciobójstwo wzrosło do takiego stopnia, że w Atenach nie wychowywał dzieci nikt, z wyjątkiem najniżej postawionych i najbardziej barbarzyńskich przybyszów. Wiem, co się stało z Rzymem. Wiem, że Cezar niemalże drapał się po swej łysinie, zastanawiając się, jak mógłby skłonić kobiety do rodzenia dzieci. Wydał dekret, że nie powinny nosić żadnych diamentów, jeśli nie mają dzieci – czyli że nie powinny nosić klejnotów z kamieni, jeśli nie mają żadnych skarbów innego rodzaju. Wiem, że August w pierwszych dziesięciu latach naszej chrześcijańskiej ery, prawie dwa tysiące lat temu, wydawał prawo za prawem, próbując powstrzymać ten nurt ograniczania rodziny. Wiem też, że całe to prawodawstwo zawiodło. Wiem, że Rzym w końcu musiał uprawiać swą ziemię z pomocą barbarzyńców i niewolników, i że ostatecznie Italię najechali szybko wzrastający w liczbę przybysze germańscy. To był koniec Zachodniego Cesarstwa Rzymskiego.

Cywilizacja musi zabić się sama, zanim można będzie ją podbić… Zostaniecie podbici od wewnątrz, a nie z zewnątrz”.

Oby każdy pracownik poradni świadomego macierzyństwa mógł przeczytać i przestudiować tę apologię. Pracownicy ci są ślepymi przewodnikami ślepych. Nie wiedzą, co czynią. Takie grupy i ich sponsorzy mogą nawet w naszych czasach siać spustoszenie na kartach historii, blisko powiązane z tym, jakie poczynił Herod – zabójca niewiniątek – i z Benedictem Arnoldem, zdrajcą swego kraju.

Z pewnością nie jest moją intencją zagłębiać się w wyczerpujące badania kwestii zapobiegania ciąży. Zamierzam raczej krótko przedstawić nauczanie Boga i Jego Kościoła dotyczące tego tematu, a następnie zacytować pewne autorytety, by potwierdzić sensowność tego nauczania.

Jeżeli chodzi o Prawo Boże w kwestii moralności zapobiegania ciąży, widzieliśmy już, że na pierwszego człowieka, który praktykował takie zapobieganie, została zesłana śmierć, gdyż „złe było to, co czynił”. Widzieliśmy także, że archanioł Rafał wskazał Tobiaszowi, że małżeństwo służy płodzeniu dzieci, a nie żądzy. Widzieliśmy natchnione słowa świętego Pawła do Tymoteusza, mówiące o celu małżeństwa. Są one tylko dodatkiem do zbawiennej rady apostoła: „We czci niech będzie małżeństwo pod każdym względem i łoże nieskalane, gdyż rozpustników i cudzołożników osądzi Bóg” (Hbr 13, 4). Czyż można postawić sprawę jaśniej?

Na korzyść tych, którzy ratują swoje sumienia w sprawie zapobieganie ciąży, mówiąc, że w Piśmie Świętym nigdzie wyraźnie nie nazwano go niemoralnym, mogę rzec, iż jest prawdą, że słowa „kontrola narodzin” lub „zapobieganie ciąży” w Biblii się nie pojawiają. Nic dziwnego, że tak się dzieje, ponieważ słowa te zostały wymyślone jako propagandowe, chwytliwe hasło, jakieś czterdzieści czy pięćdziesiąt lat temu. Rzecz w tym, że Onan został zabity, ponieważ jako pierwszy praktykował zapobieganie ciąży, i dlatego też Bóg wskazał na tę kwestię. W Biblii całkiem jasno podane są generalne zasady, lecz nie wszystkie konkretne zastosowania tych zasad. Wszyscy przyznają, że byłoby ciężkim grzechem, gdyby ktoś pozwoli ł sobie rozmyślnie na uzależnienie się od opium; jednak w Piśmie Świętym nie ma tekstu, który poucza: „Nie popadniesz w nałóg narkotykowy”.

Co więcej, gdyby nawet w Piśmie Świętym nie było w ogóle wzmianek na temat zapobiegania ciąży, uświęcona tradycja nieomylnego Kościoła Bożego byłaby tak wiążąca, jak samo Słowo Boże. Zbadajmy niektóre z nauk Tradycji.

Orygenes, pisząc krytycznie o poganinie Celsusie w trzecim wieku, powiada: „Przynajmniej im bardziej nasz lud jest posłuszny doktrynie chrześcijańskiej, tym bardziej kocha czystość, powstrzymywanie się od nawet prawnie dozwolonych przyjemności seksualnych, aby mogli tym bardziej szczerze czcić Boga. Chrześcijanie zawierają małżeństwa jak inni i mają dzieci; lecz nie powstrzymują płodzenia potomstwa. Mają ciała, lecz nie żyją według ciała”.

W następnym, czwartym wieku, znajdujemy świętego Augustyna, który pisze: „…stosunki z żoną, kiedy celowo powstrzymuje się od poczęcia, są tak bezprawne i nieczyste, jak postępowanie Onana, który został zabity”.

Święty Tomasz z Akwinu, pisząc osiem wieków później, powiada: „Jako następny po morderstwie, poprzez które ulega zniszczeniu rzeczywiście istniejąca istota ludzka, umieszczamy ów grzech, przez który zapobiega się powstaniu istoty ludzkiej”.

I znów święty Tomasz powiada, że człowiek, proszący swą żonę o współuczestniczenie w akcie małżeńskim, którego intencją jest zapobieżenie naturalnemu skutkowi tego aktu, traktuje ją jak nierządnicę. Oto, jak dokładnie to ujmuje: „Mąż, który prosi żonę o to, o co mógłby prosić nierządnicę, szuka u swej żony rozkoszy nierządnicy”.

Takie świadectwo pochodzące z najwcześniejszych dni Kościoła musi z konieczności wprawić w zakłopotanie tych dowcipnisiów, którzy chcieliby, by współcześni chrześcijanie uważali, że obecne stanowisko Kościoła jest nowinką. Przeczytajcie ten ustęp ze wspaniałego listu apostolskiego papieża Piusa XI, Casti connubii, i sprawdźcie sami, jak stałe jest nauczanie Kościoła w tej kwestii. Każde słowo jest ważne. Czytajcie uważnie.

„Aby już, Czcigodni Bracia, przejść do omówienia spraw, sprzeciwiających się poszczególnym dobrom małżeństwa, zacznijmy od potomstwa. Wielu ośmiela się nazywać je przykrym ciężarem małżeństwa i poleca wystrzegać się go starannie, nie przez uczciwą wstrzemięźliwość (która za zgodą obojga małżonków także w małżeństwie jest dozwolona), lecz gwałceniem prawa naturalnego. Na te zbrodnicze czyny pozwalają sobie jedni, dlatego że sprzykrzywszy sobie dzieci, zażywać pragną samej rozkoszy bez ciężarów, inni tym się zasłaniają, że ani wstrzemięźliwości zachować, ani też potomstwem obarczyć się nie mogą, albo ze względu na siebie, albo na małżonkę, albo na swój stan majątkowy.

Ale nie ma doprawdy takiej przyczyny, choćby najbardziej ważnej, która by zdołała z naturą uzgodnić i usprawiedliwić to, co samo w sobie jest naturze przeciwne. Otóż uczynek małżeński z natury swej zmierza ku płodzeniu potomstwa. Działa zatem przeciw naturze i dopuszcza się niecnego, w istocie swej nieuczciwego czynu, ten, kto spełniając uczynek, świadomie go pozbawia jego skuteczności…

Ponieważ od niedawna niejedni, jawnie odstępując od nauki chrześcijańskiej, przekazanej od początku i niezłomnie zachowywanej, sądzili, że w obecnych czasach inną w tym przedmiocie należy głosić uroczyście naukę, dlatego Kościół katolicki, któremu sam Bóg powierzył zadanie nauczania i bronienia czystości i uczciwości obyczajów, Kościół ten, pragnąc pośród tego rozprzężenia obyczajów zachować związek małżeński czystym i od tej zakały wolnym, odzywa się przez usta Nasze głośno i obwieszcza na nowo: ktokolwiek użyje małżeństwa w ten sposób, by umyślnie udaremnić naturalną siłę rozrodczą, łamie prawo Boże oraz prawo przyrodzone i obciąża sumienie swoje grzechem ciężkim”.

Bez względu na to, co myślicie o Kościele katolickim, musicie podziwiać jego niezłomność w głoszeniu Ewangelii opornemu światu. Kościół nigdy nie zmienia swych doktryn, by dopasować się do gustów wieku. Nic dziwnego, że profesor Draper, historyk i racjonalista, surowy, lecz często również i zdumiewający krytyk Kościoła katolickiego, mógł w dyskusji na temat „wieku wiary” w Europie powiedzieć o tym Kościele: „Wniósł kobietę do godności żony mężczyzny, równej mu, ze stanu niewiele lepszego niż niewolnica, i zakazując mu posiadać więcej niż jedną żonę, na każdym kroku dawał jej do zrozumienia, jak ją szanuje za jej szlachetne czyny przy domowym ognisku. Odmawiając poparcia wszelkiej nieczystej miłości, zgromadził wokół tego ogniska dzieci jednej matki, i uczynił tę matkę niemalże świętą w ich oczach”.

Dalej, reasumując, prawo moralne jest po prostu takie: „Jakiekolwiek wykorzystanie związku małżeńskiego w taki sposób, że w akcie seksualnym celowo udaremnia się jego naturalną moc tworzenia życia, jest wykroczeniem przeciw prawu Boga i natury, a ci, którzy sobie na takie pozwalają, napiętnowani są winą ciężkiego grzechu”.

Zauważcie, że stwierdziłem, iż jest to prawo moralne – prawo Boga i natury. Ponieważ Kościół katolicki nie ustanawia prawa, nie może go zmieniać. Zadaniem Kościoła na ziemi jest ogłaszanie ludziom prawidłowej interpretacji naturalnego prawa moralnego nałożonego przez Boga. Ponieważ zaś Chrystus powiedział do swego Kościoła: „Kto was słucha, Mnie słucha”, tak naprawdę to Chrystus jest tym, kto wciąż uczy ludzi poprzez swój Kościół.

Pamiętajcie o tym również wtedy, gdy ksiądz w konfesjonale nie może was rozgrzeszyć, dopóki nie obiecacie odstąpienia od takich przewinień; jest on moralnie zobowiązany, by tak postępować. Zobaczcie, jak wygląda jego położenie, na podstawie słów samego papieża: „Upominamy zatem swoją powagą i powodowani troską o dusz wszystkich zbawienie spowiedników i duszpasterzy, aby wiernych swoich w sprawie tego niesłychanie ważnego przykazania Bożego nie pozostawiali w błędzie. Tym bardziej upominamy ich nadto, by sami nie zarażali się tymi zgubnymi zapatrywaniami i w sprawach tych żadną miarą nie byli pobłażliwi. Jeśliby zaś spowiednik albo duszpasterz jakiś – broń Boże – wiernych swoich w takie błędy wprowadził, albo ich, czy to dając zezwolenie, czy też podstępnie milcząc, w nich utwierdził, niech wie, że będzie musiał Bogu, Najwyższemu Sędziemu, zdać surowy rachunek ze sprzeniewierzenia się powołaniu swemu”.

Tyle, jeśli idzie o moralną stronę tej kwestii. Teraz zwróćmy uwagę na fizyczne szkody wynikające z pogwałcenia tego naturalnego, moralnego prawa. Także tutaj mam zamiar ograniczyć się do absolutnego minimum autorytetów medycznych i moralnych.

W książce księdza Edwarda Roberta Moore’a, The Case Against Birth Control (Argument przeciw kontroli urodzin), ten wybitny pisarz cytuje niejakiego Fredericka F. McCanna, doktora medycyny, członka Królewskiego Towarzystwa Chirurgicznego, który w piśmie „Natural Life” z marca 1931 roku pisze: „Wszystkie znane metody antykoncepcji są dla kobiety szkodliwe; różnią się tylko stopniem tej szkodliwości”.

Potwierdzając powyższą opinię w sprawie umysłowych konsekwencji kontroli narodzin, doktor E. Heinrich w książce The Sexual Life of Woman (Życie seksualne kobiety), po wyliczeniu chorób będących następstwem antykoncepcji, mówi o różnych stosowanych środkach: „Środki te są niebezpieczne dla zdrowia, częściowo z powodu ich ingerencji w naturalne funkcje organizmu, gdyż wiele z nich jest mało precyzyjnych i źle się dostosowuje; częściowo zaś dlatego że poprzez ich stosowanie kobieta przestaje się cieszyć naturalnymi okresami odpoczynku, które wiążą się z ciążą, porodem i karmieniem. Warto też odnotować względy psychiczne, przytaczane przez Ribbinga jako argument przeciwko środkom antykoncepcyjnym”.

Wielki autorytet w zakresie środków antykoncepcyjnych ostrzega przed towarzyszącym ich stosowaniu oddziaływaniem na układ nerwowy. Doktor Halliday Sutherland twierdzi, że: „Antykoncepcja jest przeciwna fizjologii, ponieważ poza zapobieganiem ciąży hamuje ona dalekosiężne procesy fizjologiczne… Dlatego nie jest zaskoczeniem, że większość ginekologów na podstawie obserwacji klinicznych powinna dojść do wniosku, że antykoncepcja jest przyczyną bezpłodności, neurastenii i mięśniaków macicy u kobiet”.

Doktor Foerster, znany ginekolog szwajcarski, mówi: „Czyż uwolnienie kobiet od brzemienia nadmiernego macierzyństwa nie jest wielkim sukcesem?… Jest to sukces tylko pozorny. W rzeczywistości to szczególnie kobiety ucierpią z powodu czegoś, co wzmocni seksualną nieodpowiedzialność mężczyzn. Nawet najbardziej nieumiarkowane rodzenie dzieci nie mogłoby tak bardzo narazić kobiety na niebezpieczeństwo, czy też tak dogłębnie podważyć prawdziwe potrzeby ich egzystencji, jak uczyni to sztuczne ograniczanie rodziny”. Nie jest to dysputa duchownego, lecz oświadczenie jednego z czołowych autorytetów w dziedzinie środków antykoncepcyjnych.

Doktor M. A. van Bouwdigk-Bastiannsi, doświadczony ginekolog z Amsterdamu, stwierdza: „Wskazuję na możliwość, że wielki wzrost zachorowań na raka szyjki macicy może być spowodowany szeroko rozpowszechnionym użyciem środków antykoncepcyjnych. Uznaje się, że przyczyną raka może być długotrwałe podrażnienie spowodowane przez obce ciało mające kontakt z szyjką macicy lub poprzez stałe przepłukiwanie pochwy przy użyciu chemii. Twierdzę, że zapalenie szyjki macicy nierzadko jest skutkiem stosowania środków zapobiegających ciąży. O tym, że takie zapalenie może z kolei prowadzić do raka, wspomina się w prawie wszystkich publikacjach naukowych dotyczących tego przedmiotu”.

Doktor James T. Nix pisze w książce The Unborn (Nienarodzone): „Według wszelkiego prawdopodobieństwa, trzydzieści lub więcej procent osób, które kończą na stole operacyjnym lub w inny sposób obezwładnione zostają długotrwałą chorobą, spowodowaną infekcją w obrębie miednicy, znoszą te dolegliwości jako skutek poczynionej w złym zamiarze ingerencji wobec poczęcia i zapłodnienia. Chciałbym też zasugerować, że jedna z podstawowych przyczyn bezpłodności u kobiet wynika z tego samego źródła. Gdyby pytano mnie o procenty w tym zakresie, stwierdziłbym, że będzie to jakieś sześćdziesiąt procent”.

Wskazuje się też, że zapobieganie ciąży i unikanie rodzicielstwa jest szkodliwe pod względem neurologicznym, psychologicznym i psychiatrycznym. Sir Robert Armstrong-James, doktor medycyny, członek Królewskiego Towarzystwa Lekarzy i Chirurgów, londyński specjalista w zakresie chorób umysłowych, powiedział w przemówieniu do Ludowej Ligi Zdrowia: „Kontrola urodzin prowadzi do obłąkania u kobiet. Jeżeli mamy mieć kontrolę urodzin na wielką skalę, będziemy musieli dodać do tego zakłady dla obłąkanych przeznaczone dla matek. Brak dzieci prowadzi do neurastenii u kobiet zamężnych, a to wiedzie do choroby umysłowej. Wiem z mojej praktyki, że takie są fakty”.

Może mieć to pewien związek z przerażającym wzrostem przypadków chorób umysłowych w naszym narodzie. Statystyki pokazują, że przynajmniej jedna na każde dwadzieścia osób będzie pewnego dnia pacjentem szpitala psychiatrycznego. W dzisiejszej Ameryce w szpitalach psychiatrycznych znajduje się około sześciuset tysięcy pacjentów, a ocenia się, że na zewnątrz żyje sześć milionów chorych psychicznie.

Jest to potwierdzeniem tego, co oznajmia doktor Marynia F. Farnham, wybitna nowojorska lekarka, psychiatra i współautorka obecnego bestsellera, Modern Woman: The Lost Sex (Współczesna kobieta: zagubiona płeć), w wydaniu pisma „Coronet” z września 1947, w artykule zatytułowanym „Tragiczne załamanie amerykańskich kobiet”.

Doktor Farnham twierdzi, że wyraźna większość wszystkich dorosłych kobiet amerykańskich jest dziś opanowana przez trudności emocjonalne: „Przychodzą do mnie, skarżąc się na swoje «nerwy». Dzielą się na dwie kategorie: karierowiczki, kobiety, które wkroczyły do «pierwszej ligi» męskiego współzawodnictwa, oraz kobiety, które nie zrobiły żadnej kariery – ale tego żałują. Obydwie te grupy zwykle nie mają więcej niż jedno dziecko (jeżeli w ogóle jakiekolwiek), chociaż fizycznie zdolne są do urodzenia większej liczby. Kiedy pytam je, dlaczego tak się stało, podają wszelkie rodzaje powodów, obwiniają swych mężów, figurę, dochody, właścicieli domów, zdrowie – dosłownie wszystko, byle nie siebie”.

Następnie autorka czyni celną obserwację, wartą rozważenia: „Istnieje jeden typ kobiet, który rzadko widuje się w gabinecie psychiatry. Jest to kobieta, która cieszy się, że nią jest. Chociaż w naszej żeńskiej populacji nie należy do mniejszości, szczerze cieszy się prowadzeniem domu, i ponad wszystko na świecie pragnie wychować rodzinę zdrowych, normalnych dzieci. Przez dwadzieścia lat wysłuchiwania zrozpaczonych pacjentów, nigdy nie spotkałam w swym gabinecie takiej kobiety – ponieważ nie potrzebuje ona pomocy”.

Przytoczony poniżej cytat z tego samego artykułu pokazuje, jak dobrym diagnostą musi być doktor Farnham:

„Wychowując dziecko, normalna, kobieca matka nie jest nękana przez poczucie winy, które gnębi matkę odrzucającą dziecko. Dla przykładu: ponieważ nie ma ona związanej z poczuciem winy fobii przed zarazkami, od czasu do czasu sadza dziecko na ladzie u rzeźnika, kupując mięso. Jeżeli mały nie chce szpinaku, mówi: «Dobrze, ja też go nie lubię. Spróbuj groszku». I w ten sposób dziecko je normalnie.

Co więcej, jeżeli matka taka czuje, że mały czerpie korzyść z jej dobrej natury, nie dręczą jej skrupuły, że to ona dzierży ster, ponieważ wie, że działa obiektywnie, a nie daje ujście tajemnej wrogości wobec dziecka.

Taka matka postrzega wychowanie dziecka jako satysfakcjonujące, ponieważ szczerze lubi dzieci. Wydają się jej interesujące, niezwykłe i tajemniczo urzekające. Dzieci wiedzą, że matka je lubi. Wiedzą też, że lubi samą siebie i ojca. Wiedzą również, że ojciec lubi matkę oraz dzieci. Takie połączenie jest nie do pobicia, gdy chce się ukształtować zdrowego, silnego Amerykanina!”

Równie przerażający jest społeczny skutek kontroli urodzin. Doktor Friedrich Burgdorfer w wydaniu „Deutsche Allgemeine Zeitung” z 10 kwietnia 1931 roku krytykuje model rodziny dwudzietnej i podaje te odkrywcze statystyki:

„Populacja, w której przeważa model rodziny dwudzietnej, i w której wskutek tego na każde małżeństwo przetrwa przeciętnie tylko dwoje dzieci, jest skazana na wymarcie… Tysiąc ludzi, wśród których panuje model rodziny dwudzietnej, w pierwszych trzydziestu latach zmniejszy się do sześciuset dwudziestu jeden osób. Za sześćdziesiąt lat będzie ich tylko trzystu osiemdziesięciu sześciu; za dziewięćdziesiąt lat dwustu czterdziestu; za sto dwadzieścia lat stu dziewięćdziesięciu czterech; za sto pięćdziesiąt lat dziewięćdziesięciu dwóch, zaś za następne sto pięćdziesiąt lat początkowy tysiąc zostanie zastąpiony przez jedynie osiem osób. Dlatego też, praktycznie rzecz biorąc, model rodziny dwudzietnej prowadzi do wygaśnięcia populacji w ciągu trzystu lat”.

Nic dziwnego, że Teodor Roosevelt mógł powiedzieć, że „najsurowsze potępienie powinno spaść na zamierzoną bezpłodność. W każdej cywilizacji pierwszą i podstawową zasadą jest ta, że mężczyzna i kobieta będą ojcem i matką dzieci, tak by naród wzrastał, a nie umniejszał się”.

Jeśli już mowa o Teodorze Roosevelcie, muszę dla waszej czytelniczej przyjemności przedłożyć jedną z najbardziej wybitnych mów na temat macierzyństwa, jaką kiedykolwiek wygłosił świecki przywódca. Zwracając się do delegatów Pierwszego Międzynarodowego Kongresu Amerykańskiego poświęconego pomyślności dziecka, w Białym Domu, 10 marca 1908 roku, prezydent Roosevelt powiedział między innymi:

„Nic, co w tym życiu naprawdę warto mieć, nie przychodzi inaczej niż kosztem wysiłku. Raduję się, kiedy spotykam ludzi, którzy walczyli dla swego kraju, służyli swej ojczyźnie wiernie i dobrze rok za rokiem, narażając własne życie; szanuję ich, gdyż mieli coś trudnego do wykonania i zrobili to dobrze. Kiedy spojrzymy wstecz na Wojnę Secesyjną, to okaże się, że ludzie, których darzymy czcią, to nie ci, którzy pozostali w domu, lecz ci, którzy – czy to przyodziani w błękit, czy w szarość – zaświadczyli swoją prawdę poprzez wysiłek; ci, którzy odważyli się zaryzykować wszystko dla «wielkiej nagrody, jaką jest śmierć w bitwie», jak ujął to jeden z naszych najwspanialszych poetów; którzy spędzali rok za rokiem na czymś, co nie przyniosło im w zamian żadnych pieniędzy, na czymś, co mogło skończyć się całkowitym ograniczeniem możliwości zarabiania na utrzymanie, dlatego że ich obowiązkiem było sprawować tę służbę.

Dokładnie tak samo żadne nieznające umiaru życie, składające się wyłącznie ze czczych przyjemności, nie może, nawet w momencie samej przyjemności, dostarczyć tak obfitej nagrody, jaka spotyka matkę, kosztem wyrzeczenia, wysiłku, cierpienia przy narodzinach dziecka, długiej, powolnej, wystawiającej cierpliwość na próbę pracy dobrego wychowywania dzieci. Żaden system edukacji, żadne poglądy społeczne, nie mogą być właściwe, jeśli nie są w swych fundamentach oparte na uznaniu konieczności dopilnowania tego, by doprowadzić dziewczynę do zrozumienia najwyższej godności, najwyższej przydatności macierzyństwa. Jeżeli przeciętna kobieta nie jest dobrą żoną i dobrą matką, jeżeli nie rodzi wystarczającej ilości dzieci, tak by naród wzrastał, a nie umniejszał się, jeżeli nie wychowuje tych dzieci zdrowych na duszy, umyśle i ciele – jeżeli nie jest to prawdą w przypadku przeciętnej kobiety, żadna świetność geniuszu, żadna materialna pomyślność, żadne triumfy nauki i przemysłu nie pomogą uchronić narodu od ruiny i śmierci. Matka jest największym atutem życia narodowego; jest zdecydowanie ważniejsza niż odnoszący sukcesy polityk czy człowiek interesu, artysta czy też naukowiec.

Ks. Charles Hugo Doyle

(1) Ralph H. Major Jr. w artykule New Moral Menace to Our Youth, który ukazał się w piśmie „Coronet” we wrześniu 1950 roku, pisze, że w dzisiejszej Ameryce żyje ponad osiem milionów homoseksualistów – czynnych bądź ukrytych. Autor zauważa, że jedną z głównych przyczyn homoseksualizmu jest pielęgnowanie przez rodziców infantylizmu u dorastających dzieci. Cytuje innego lekarza, który stwierdził: „Spotkałem bardzo niewielu zboczeńców, którzy pochodzili ze szczęśliwych domów” – kolejny dowód, że grzechy rodziców spadają na ich dzieci.

Powyższy tekst jest fragmentem książki ks. Charlesa Hugo Doyle’a Grzechy rodziców w wychowywaniu dzieci.