Rozdział piąty. Nowe postanowienie

Nie musiałem długo czekać. Policjanci upierali się, że jakiś dezerter ukrywa się gdzieś w gospodarstwie pani Fayot. Mówili, że nie odejdą, dopóki go nie znajdą. I zaczęli swoje poszukiwania w stajni.

Nagle poczułem, że naprawdę nadszedł mój czas. Jakże gorąco było pod tą duszącą mnie stertą siana! Ledwie mogłem oddychać! I jak trudno było leżeć całkiem nieruchomo! A jednak wkrótce odkryłem, że ta męczarnia to był dopiero początek. Policjanci oznajmili, że zamierzają przeprowadzić dokładne przeszukanie. Co z tego, jeśli to zadanie zajmie im godzinę, dwie godziny albo nawet całe popołudnie? Czasu mieli mnóstwo. A poza tym, było o wiele za gorąco, żeby się spieszyć.

Przeszukanie trwało tak długo, że wydawało mi się wiecznością. Wreszcie obaj policjanci wgramolili się na słabo oświetlony stryszek ze szpadami w dłoniach i zaczęli nakłuwać nimi siano. Zakopany w swojej dusznej kryjówce, odmówiłem pospieszną modlitwę:

„Drogi Panie, jeżeli tylko pozwolisz, żeby ci ludzie sobie poszli, obiecuję, że już nigdy w całym swoim życiu na nic nie będę się skarżył… bez względu na to, jakie to trudne!”

Jedna minuta! Dwie minuty! Trzy minuty! Raptem jeden z policjantów zagłębił swoje ostrze akurat w kłąb siana, pod którym leżałem. Desperacko zacisnąłem zęby. Nie mogłem się poruszyć, nie mogłem oddychać, bo wszystko by przepadło. Ale wtem, och, dzięki niech będą Bogu, moja krótka modlitwa sprzed chwili została wysłuchana! Ostrze zatrzymało się o włos od mojego ciała.

– Mam dość tej pogoni za duchami – powiedział policjant, ze wstrętem kopiąc skrzynię. – Chodźmy do domu mera i przekąśmy coś.

– To twój pierwszy sensowny pomysł dzisiaj – odparł jego towarzysz. – Chodźmy.

Rzecz jasna, tego wieczoru w domu pani Fayot nastała wielka radość, że policjantom nie udało się odkryć mojej kryjówki. A jednak było mi ciężko na duszy. Tkwiłem tam, ścigany niczym przestępca, robiłem się coraz starszy, a zupełnie nie zbliżałem się do stanu kapłańskiego…

Kiedy tak siedzieliśmy wspólnie w wieczornym chłodzie, wydawało się, że Klaudyna Fayot czyta w moich myślach.

– Nie jesteś z nami naprawdę szczęśliwy, prawda, Hieronimie?

Zawahałem się.

– Och, jestem! Jesteście dla mnie tacy dobrzy! Ale gdybym mógł powrócić do Ecully, do księdza Balleya… Gdybym mógł uczyć się z moich książek…

– Czy nadal chcesz zostać księdzem?

– Bardziej niż czegokolwiek na świecie!

– To oznacza cierpienie, mój synu. O wiele więcej cierpienia.

– Wiem. Ale z pewnością stan kapłański wart jest wszelkiego cierpienia, nieważne jak wielkiego.

Przez długą chwilę Klaudyna Fayot spoglądała na mnie, a z jej oczu biła miłość i współczucie. Potem wyciągnęła rękę w macierzyńskim geście.

– Oczywiście, że jest – powiedziała. – I nie martw się. Pewnego dnia powrócisz do ojca Balleya. Ja po prostu wiem, że powrócisz.

Moja dobrodziejka miała rację. Nie minęło kilka tygodni, kiedy tajnymi kanałami nadeszła wieść, że w Dardilly mój najmłodszy brat zaciągnął się do wojska. A ponieważ zrobił to ochotniczo i to o wiele wcześniej niż powinien, ja mogłem powrócić do domu, nie obawiając się wcielenia przemocą do armii. W pewnym sensie on zajął moje miejsce. Ale to nie wszystko. We Francji zapanował pokój. Wszyscy dezerterzy, a wśród nich i ja, otrzymali powszechną amnestię.

Jakże moje serce śpiewało z radości na tę wieść! Byłem wolny! Mogłem spojrzeć każdemu w oczy, chodzić, gdzie mi się podoba, powrócić do moich przygotowań do stanu kapłańskiego! A jednak cała rodzina pani Fayot pogrążyła się w ponurym nastroju. „Kuzyn Hieronim” niedługo odejdzie! Wkrótce nie będzie już więcej lekcji czytania i pisania ani katechizmu!

– Nie wiem, jak poradzimy sobie bez ciebie – powiedziała mi ze łzami w oczach pani Fayot. – Byłeś tak wielką pomocą przy gospodarstwie. A teraz… Cóż, to będzie prawie tak, jakbyś umarł. Och, Hieronimie… to znaczy Janie… jak my to wytrzymamy?

Pocieszałem moją „drugą matkę”, najlepiej jak potrafiłem. Zaproponowałem, że będę ją odwiedzał. I pisał listy. Bądź co bądź, Les Noës nie znajdowało się aż tak daleko od Ecully. Wtedy pani Fayot nagle uważnie na mnie spojrzała.

– Wiem! Któregoś dnia powrócisz i zostaniesz naszym proboszczem! Tak właśnie się stanie. I wszystko się ułoży. Och, jak cudownie!

Uśmiechnąłem się, widząc tę ufność i zapał.

– To byłoby cudownie – zgodziłem się. – I może Ojciec Niebieski pozwoli, żeby sprawy tak się potoczyły.

Ale nie było czasu na czcze rozmyślania o przyszłości i już wkrótce rozpocząłem radosne przygotowania do powrotu do domu. Upłynęły już prawie wieki, odkąd widziałem moich rodziców, braci, moją siostrę Gothon! A jednak odwlekałem swoje odejście przez kilka miesięcy. Z jakiego powodu? Chciałem być pomocny rodzinie pani Fayot w czasie żniw. A kiedy te się skończyły, zająłem się różnymi praca mi w gospodarstwie, które wymagały męskiej ręki. Jednak nadeszła chwila rozstania – pewnego mroźnego dnia w styczniu 1811 roku.

– Wrócisz, Janku? – błagali Klaudyna Fayot, jej dzieci, mer i tuziny innych dobrych przyjaciół, których poznałem.

Przytaknąłem i trudno mi było zapanować nad emocjami.

– Oczywiście, że wrócę! Przecież to miejsce jest dla mnie jak dom! Och, jak mogę podziękować wam za wszystko, co zrobiliście?

I w ten sposób opuściłem Les Noës, nie zdając sobie sprawy, że tak długo wyczekiwany powrót do domu mojego ojca w Dardilly i na lekcje u księdza Balleya w Ecully będzie naznaczony ogromnym smutkiem. Zaledwie dwa tygodnie po moim powrocie śmierć zabrała najlepszą przyjaciółkę, jaką miałem na tym świecie – moją matkę.

Przyjaciele i sąsiedzi z bliska i z daleka natychmiast pospieszyli, żeby mnie pocieszyć.

– Twoja matka była świętą, Janku – oznajmiła z przekonaniem pewna stara kobieta. – Po prostu wiem, że poszła prosto do nieba.

– Tak – twierdziła inna. – I mogę ci powiedzieć, jak została świętą: dzięki temu, że zawsze robiła drobne rzeczy jak należy.

Słuchając tych i innych lojalnych wyrazów uznania, byłem poruszony do głębi. Och, nie powinienem nadmiernie rozpaczać! Śmierć matki tak prędko po moim powrocie z trwającego szesnaście miesięcy wygnania była częścią mądrego Bożego planu dla niej i dla mnie. A jednak niejeden raz czułem w sercu ciężar i smutek. Przez lata matka robiła wszystko, co tylko możliwe, żeby pomóc mi dotrwać do stanu kapłańskiego. Ileż modlitw! Ileż poświęceń! Jaka niezmierzona wiara w moją zdolność osiągnięcia celu! A teraz ona odeszła… Nigdy nie będzie miała nawet okazji, żeby zobaczyć mnie przy ołtarzu…

W końcu to ksiądz Balley przyszedł mi z pomocą, przynosząc prawdziwie natchnione słowa.

– Twoja matka tak naprawdę nie odeszła – powiedział z życzliwością. – Przecież właśnie w tej chwili jest w stanie pomagać ci lepiej i bardziej ochoczo niż kiedykolwiek za życia.

Wpatrywałem się w niego ze zdumieniem.

– Ojcze, nie masz chyba na myśli…

– Mam na myśli to, że twoja matka jest teraz jedną z doskonałych dusz w Raju. A będąc doskonałą, naprawdę rozumie wartość cudownego daru, jaki Bóg ci zaoferował, powołując do stanu kapłańskiego. Och, Janku! Czemu nie poprosisz jej o liczne łaski, których potrzebujesz, żeby otrzymać święcenia kapłańskie? Dlaczego marnujesz swój czas na próżne żale?

A więc na nowo zebrałem się na odwagę i codziennie zanosiłem do matki prośbę o powodzenie w mojej pracy. Zbliżały się już mojej dwudzieste piąte urodziny. Na pewno matka dopilnuje, żebym ukończył naukę bez dalszej zwłoki.

Ksiądz Balley dołączył swoje modlitwy do moich i w kolejnych miesiącach z wdzięcznością uświadomiłem sobie, że z łaciną radzę sobie nieco lepiej. Cieszyło mnie też coś jeszcze. Nie mieszkałem już dłużej z ciotką Małgorzatą i jej rodziną, lecz na plebanii, jako zakrystian i pomocnik do wszystkiego. To był prawdziwy przywilej, ponieważ dawał mi okazję do obserwowania z bliska księdza Balleya. Jaki to był święty człowiek! Jak umartwiony pod każdym względem! On naprawdę umarł dla wszelkich marności tego świata i miał teraz tylko jeden cel w życiu – wypełniać wolę Ojca Niebieskiego w takim samym duchu miłości i wyrzeczenia się, jak czynił to Chrystus na ziemi.

– To jedyny sposób, by być naprawdę szczęśliwym – mawiał do mnie często. – Nie mieć własnej woli, tylko wolę Ojca Wiekuistego.

Bardzo często dumałem nad tymi słowami i pragnienie, by ściśle podążać w ślady księdza Balleya, ugruntowało się we mnie mocniej. Czy on dokonywał pewnych aktów umartwienia po to, żeby osłabić chęć postępowania wedle własnej woli zamiast woli Boga? Potem, za pozwoleniem księdza Balleya, ja także będę dokonywał takiego samego umartwiania. Dzięki nieustannemu wysiłkowi, by poznawać, kochać i wypełniać wolę Boga, i ja spróbuję zostać świętym.

Ksiądz Balley był zadowolony z moich aspiracji.

– Trzeba tylko pamiętać o jednej rzeczy – powiedział, uśmiechając się nieznacznie.

– O czym, ojcze?

– O tym, że wola Boga będzie trwać i trwać aż po kres naszych dni. Kiedy o tym pomyślimy, o tych wszystkich próbach i zmaganiach, żeby pozostać jej wiernym, możemy stracić odwagę. Ale nie wolno nam myśleć o tym w ten sposób, Janku.

– Nie, ojcze?

– Nie. Musimy myśleć o woli Boga tylko wtedy, kiedy odnosi się do tej sekundy, tej minuty, tej godziny, i całkowicie się w niej zatracić. Później przyszłość na pewno sama się wyklaruje.

Starałem się zawsze pamiętać te słowa, zwłaszcza podczas jesiennych dni 1812 roku. Wtedy bowiem po raz pierwszy opuściłem plebanię księdza Balleya, żeby wstąpić do Niższego Seminarium Duchownego w Verrières. Niektórzy z dwóch setek młodych mężczyzn zapisali się tam, żeby studiować filozofię. Po roku owocnej pracy każdy z nas miał prawo do ubiegania się o wstęp do Wyższego Seminarium w Lyonie.

Nauka w Verrières była dla mnie wyjątkowo trudna. Jeszcze bardziej dokuczali mi moi koledzy, gdyż byłem starszy od profesora, który miał pod opieką naszą klasę. Nie minęło jednak wiele czasu, a opuściłem tę klasę i zająłem miejsce w specjalnej grupie złożonej z siedmiu uczniów. Tę małą grupkę wyróżniało jedynie to, że nikt tam nie znał łaciny na tyle dobrze, żeby nadążyć za zwykłym programem.

– Nie wyobrażam sobie, jak ci chłopcy w ogóle mogą myśleć, że zostaną księżmi – wzdychał rektor. – Być może pomogą korepetycje. Ale cud byłby jeszcze lepszy!

Ojciec rektor nie przesadzał. Nasza siódemka była bardzo oporna w nauce, a ja – najstarszy z niej – uczyłem się najwolniej. W czerwcu 1813 roku, kiedy wystawiono roczne świadectwa, moje wcale nie wyglądało zachęcająco. A właściwie to było jednym, wielkim rozczarowaniem.

Pilność: dobra Wiedza ogólna: bardzo mierna Zachowanie: dobre Charakter: dobry

Ale miały nadejść jeszcze cięższe czasy. Kiedy w październiku tego samego roku wstąpiłem do Wyższego Seminarium Duchownego w Lyonie, ku mojemu ogromnemu strapieniu dowiedziałem się, że nie będzie specjalnych lekcji dla studentów opóźnionych w nauce. Chłopiec, który nie potrafił zrozumieć wykładów po łacinie, nie miał tam czego szukać. Na lekcjach profesorowie mówili wyłącznie po łacinie i oczekiwali od swoich studentów, że będą im odpowiadać w tym samym języku.

– Potrafię trochę czytać po łacinie, jeżeli mam mnóstwo czasu, żeby to zrozumieć – powiedziałem księdzu Miolandowi, jednemu z profesorów. – Ale nie potrafię zrozumieć ani słowa, kiedy ktoś mówi. Och, co ja pocznę, ojcze? Wszystkie wykłady to dla mnie zmarnowany czas, i nie ma sposobu, żebym mógł się czegokolwiek nauczyć!

Ksiądz Mioland był człowiekiem życzliwym.

– Może mógłbym ci pomóc – zaproponował.

I przez kilka tygodni udzielał mi prywatnych lekcji łaciny i filozofii. Znakomity student, Jan Duplay, także podciągał mnie w łacinie. Ale na Wielkanoc 1814 roku, kiedy przebywałem już w Wyższym Seminarium od jakichś sześciu miesięcy, spadł na mnie straszny cios. Ojciec rektor wezwał mnie do swojego biura i oznajmił, że nie wydaje mu się, abym miał powołanie do stanu kapłańskiego.

– Lepiej wracaj do domu, mój synu – powiedział mi z życzliwością. – Zostając tutaj, tylko marnujesz swój i nasz czas.

Nie starałem się bronić przed ojcem rektorem. Nie dałem też nikomu poznać, jak bardzo żałuję, że usunięto mnie z Wyższego Seminarium. A jednak potrzebowałem całej swojej wiary w miłość, z jaką prowadzi mnie Bóg, żeby nie poddać się rozpaczy. Cóż za wstyd – zostać odesłanym do domu z powodu niepowodzenia na studiach w wieku dwudziestu ośmiu lat!

„Ale nie możesz tracić nadziei, Janku!”, szepnął ufny głosik w moim sercu. „Jedź i spotkaj się z księdzem Balleyem. On ci pomoże, tak jak zawsze pomagał ci wcześniej.”

Nie posłuchałem jednak tego głosiku. Uznałem, że dość już zaprzątałem głowę księdzu Balleyowi. Nadeszła pora, żebym nauczył się stać na własnych nogach.

„Być może mógłbym zostać gdzieś zakonnikiem”, pomyślałem ze znużeniem. „Być może mógłbym oddać się na służbę Bogu, tyle że w inny sposób niż planowałem.”

Im więcej zastanawiałem się nad tym pomysłem, tym lepszy się wydawał. Mnisi nie musieli znać łaciny. Wszystko, co mieli robić, to pracować fizycznie, być pokornym i posłusznym, modlić się i umartwiać.

Nagle wszystko stało się dla mnie zupełnie jasne. Udam się do Zgromadzenia Braci Szkół Chrześcijańskich w Lyonie. Na pewno będą w stanie znaleźć dla mnie miejsce – w kuchni albo w stajni, czy gdzieś tam…

cdn.

Mary Fabyan Windeatt

Powyższy tekst jest fragmentem książki Mary Fabyan Windeatt Św. Proboszcz z Ars.