Rozdział piąty. Niesiony wiatrem

Noc była niezwykle spokojna. Ciszy nie rozpraszało nic poza chlupotem wody uderzającej o burty statków w zatoce, muzyką banjo z któregoś pokładu i raz po raz śmiechem, czystym i słodkim przebijającym się przez dźwięki instrumentu i wody.

Zdawałoby się, że mysz nie przedrze się nieusłyszana, lecz komuś udało się niezauważenie przemknąć boso zniszczonymi drewnianymi schodami. Ktoś zanurzył się bezszelestnie w wodzie i popłynął w stronę pięknego statku z białymi żaglami i smukłymi masztami wyciągającymi się do gwiazd. Pływak wciągnął się cicho po linie i wszedł na pokład. Stał tam nieruchomo wpatrując się w szerokie plecy strażnika pilnującego zacumowane statki. W końcu skoczył do ładowni i padł na kolana. Chowając twarz w dłoniach modlił się do Matki Boskiej by nie zdradziło jego obecności głośne bicie serca.

Tym kimś był Antoni, sierota, który przez ostatnie dwa lata zarabiał na chleb pomagając marynarzom i rybakom w zatoce. Wciąż pamiętał dawne dni w Anglii, jeszcze przed prześladowaniami wiernych, kiedy był małym chłopcem i kiedy nie było przestępstwem śpiewać dla Dzieciątka Jezus na Boże Narodzenie i zbierać kwiaty dla Matki Boskiej w maju.

Od tamtej pory kilkakrotnie widział księży przybywających od strony morza i wkraczających na ląd by głosić słowo Boże, którego wydawałoby się, że żaden uzbrojony człowiek nie może pokonać. Później nadchodziły wieści o pozbawieniu życia kolejnych z tych radosnych misjonarzy.

Pogłoski te przerażały Antoniego. Kiedy je słyszał, jakiś dziwny głos w jego sercu zachęcał go, by sam stał się takim apostołem.

Kiedy pomagał rybakom wyciągać sieci patrzył na stłoczone iskrzące się ryby i myślał o tych, którzy zajmują się połowami ludzi. Marzenie rozkwitało w jego sercu jak pączek kwiatu otwierający się w słońcu.

„Muszę dostać się do Francji” – myślał. „Muszę jakoś tam dotrzeć i zostać księdzem.”

Teraz miał czternaście lat i wciąż brakowało mu pieniędzy. Niby skąd miałby je mieć? Poza tym, nie były to bezpieczne czasy i nie bardzo mógł kogokolwiek pytać o radę. Ale dziś nadarzyła się okazja. Przepiękny okręt zawinął do zatoki, ale podobno na krótko. Była w tym jakaś tajemnica, coś niezwykle dziwnego – jak to określił stary żeglarz Ben. Nim nadejdzie jutro, statku już tu nie będzie. Nazwa okrętu również nie była przeciętna Niesiony wiatrem.

Antoniemu zaświtała w głowie uporczywa myśl: „Na pewno zmierza do Francji i zabiera ze sobą tych, którzy marzą o byciu księdzem. Dziś odpłynie a ja… ja będę na pokładzie”.

Chciał pojawić się na statku niepostrzeżenie. Na pokładzie nikt go nie znał, więc nikt by go nie zatrzymał. Później planował pójść do kapitana i ubłagać go, by pozwolił mu dostać się do Francji.

Wydawało się, że klęczy już w swojej kryjówce bardzo długo. W końcu usłyszał nad sobą hałas wywołany przez żeglarzy podnoszących kotwice i intonujących szanty. Wiedział już, że Niesiony wiatrem budzi się z drzemki i rusza w morze. Coś pod nim zawirowało i wkrótce poczuł łagodne kołysanie okrętu. Statek obrócił się w stronę pełnego morza i nabrał wiatru w białe żagle. I już byli hen daleko, daleko popychani w ciemnościach delikatnymi podmuchami wiatru. Antoni czuł przyjemny ruch statku, pięknego statku zaślubionego teraz falom i wiatrom, które zbudziły go ze snu i tchnęły weń życie.

Chłopiec podniósł się i rozciągnął zdrętwiałe kończyny. Wygramolił się na pokład. Tak, byli już daleko i światła zatoki zdawały się już tylko małymi ognikami w oddali. Nagle ujrzał coś, co zmroziło mu serce i odebrało władzę w nogach. Na maszcie powiewała mała flaga. Mała, czarna flaga z białą czaszką i skrzyżowanymi kośćmi. Trzepotała na wietrze jakby wstrząsana okrutnym śmiechem; flaga pirackiego okrętu!

Stał tak nieruchomo, aż poczuł na ramieniu uścisk mocnej jak żelazo dłoni. Ktoś zaświecił mu w twarz i krzyknął głośno:

– Pasażer na gapę! Pasażer na gapę!

Zaciągnięto go do kapitana, który siedział na beczce żując tytoń. Był dużym, ogorzałym mężczyzną ze szczęką jak rekin i czerwoną bandaną zawiązaną na głowie. W uszach świeciły mu złote kółka tak duże, jak kobiece bransoletki. Obok niego stał inny typ dzierżący w dłoniach szablę i nieprzestający się podejrzanie uśmiechać.

– Kamracie – zaczął kapitan – co robimy z pasażerami na gapę?

– No cóż – odparł zapytany przeciągając samogłoski – najczęściej każemy im przejść po trapie.

Dusza Antoniego już głośno wołała o pomoc do Matki Boskiej. Drżącym, cichym głosem był w stanie powiedzieć jedynie:

– Panie, nie chciałem być pasażerem na gapę. Myślałem, że zmierzacie do Francji i pozwolicie mi się z wami zabrać!

– Może zmierzamy do Francji, może zmierzamy do piekła. A jeśli nawet do Francji, to opłyniemy cały świat, zanim tam trafimy.

– Zatem jeśli mi pozwolicie – odparł Antoni – przemierzę cały świat, żeby się dostać do Francji.

Na te słowa wezwano okrętowego lekarza. Trzepnął chłopca w ramię, walnął go w pierś i plecy, uszczypnął w łydki i w końcu orzekł:

– Może i da radę, ale prędzej go to jednak zabije.

Wszyscy zaśmiali się serdecznie, a kapitan polecił zabrać Antoniego pod pokład i przygotować do pracy.

Dla chłopca nastały ciężkie dni: wciąganie lin, wspinanie się na takielunek, szorowanie pokładu, gotowanie w ładowni, zmywanie, obsługiwanie wszystkich od świtu do późnej nocy. Obrywał kopniaki i cięgi, był poszturchiwany, ręce miał w bąblach a nogi piekły od słońca przygrzewającego na pokładzie. Bywał tak obolały, że marzył, by się rozchorować i umrzeć. Wtedy modlił się o pomoc do Matki, Naszej Pani, Gwiazdy Mórz, zaciskał zęby i robił swoje.

Nie zawsze jednak bywało tak źle. Odkąd piraci przekonali się, że nie jest mięczakiem, bywali mniej okrutni, a przynajmniej mniej okrutni jak na swoje możliwości.

Na pokładzie nie brakowało też rozrywki. Były, dla przykładu, opowieści Kuby Smitha – dziwne historie nawiedzonych statków, które były wiedzione ku swojemu przeznaczeniu przez upiorne mewy lub wabione przez syreny; także opowieści o marynarzach, którzy w swej głupocie wsłuchiwali się w słodką muzykę docierającą z fal lub spoglądali w morze przepływając obok syren.

Był też lekarz, w sercu wcale nie zły człowiek, który lubował się we wspominkach o rękach i nogach obciętych przez niego zardzewiałą szablą na chińskich wodach. Gdy miał lepszy nastrój, rozpinał koszulę i podwijał rękawy by pokazać swe rozliczne tatuaże. Czasem też chiński kucharz chwytał za swoje banjo i wszyscy zaczynali śpiewać, a niewiele jest przyjemniejszych rzeczy od słodkiego dźwięku wspólnych śpiewów na morzu.

Któregoś poranka dostrzeżono inny okręt. Pokazał się na horyzoncie i najpierw był tak niewielki i odległy, że jego purpurowe żagle wydawały się małym, skręconym piórkiem. Gdy zbliżyli się nieco, statek okazał się ni mniej ni więcej tylko dumnym hiszpańskim galeonem ze złotymi galionami, złotymi ornamentami wytłoczonymi na burtach i mahoniowymi relingami.

Wszyscy zostali wezwani na pokład, mosiężne armaty wycelowano w kierunku nadpływającego okrętu, a szable czekały w zaciśniętych dłoniach.

Hiszpański statek nie poddał się łatwo, okrutna bitwa na otwartym morzu kosztowała życie wszystkich hiszpańskich marynarzy. Antoni czuł wstrząsy, które targały Niesionego wiatrem, za każdym razem, kiedy wypalały armaty. Widział hiszpański galeon przez kłęby czarnego dymu odcinającego walczących od błękitnego nieba, jak opadał w głębiny podobny do powoli umierającego stworzenia. Kapitan i cała załoga wciąż walczyli na pokładzie o ocalenie. Mieli na sobie płaszcze ze złotymi lamówkami i okazałymi zdobieniami przy mankietach. Jeden po drugim padali krwawiąc. Gdy okręt ostatecznie zatonął, jego potęga zniknęła zamknięta pod powierzchnią karmazynowego morza.

Załoga Niesionego wiatrem nie miała litości. Szable zataczały koła nad głowami, piraci wkroczyli na pokład tonącego statku by wyrwać skarby z serca pokonanego okrętu i zabrać je ze sobą. Nie zginął żaden z piratów, lecz hiszpański galeon poszedł na dno z całą swoją załogą. Gorzki był to widok. Smutniejszy od wszystkiego, co Antoni kiedykolwiek oglądał. Statek z podartymi i powiewającymi żałośnie strzępami purpurowych królewskich żagli, zapadający się w wody oceanu. Chłopca ogarnęła wielka tęsknota i chłód, wstrząsnęły nim dreszcze. Cały zdrętwiał i oblał się potem. Widział piratów rozebranych do pasa, lśniących i ciężko dyszących, ich żebra unosiły się i opadały poddając się ruchowi płuc. Widział uczernioną od dymu twarz kapitana, po której spływała strużka czerwonej krwi i która mimo to wykrzywiała się w okropnym uśmiechu.

Wieczorem otworzyli skarby zrabowane Hiszpanom. Antoni przysiadł obok, z bolejącym sercem, i nikt nie zawracał sobie nim głowy. Skrył twarz w dłoniach i zaczął modlić się żarliwie: „Maryjo Przenajświętsza, Matko moja, Matko Boża, pomóż mi”.

Nagle podniósł wzrok i dostrzegł w rękach kapitana coś, co przyspieszyło mu bicie serca – drewnianą figurkę Matki Boskiej. Była stara, miała matczyną twarz – pełną ciepła i uśmiechniętą, wyrzeźbioną w drewnie pociemniałym już przez czas i wypolerowaną dotykiem wielu dziecięcych rączek. Część szat zrobiona była z ciemnego drewna, część złocona zawiłym, kwiatowym wzorem, obuwie wykonano ze złota.

– To musimy wyrzucić za burtę – zawyrokował Kuba Smith – bo kobieta na pokładzie to pech!

Kapitał pokręcił głową.

– Nie – powiedział. – Zatrzymam ją. Dam tę lalkę mojej córeczce we Francji. I niech Bóg strzeże każdego, kto położy na niej łapska.

I kładąc kres dyspucie odłożył figurkę na półkę w swojej kajucie.

Od tego dnia życie na Niesionym wiatrem zaczęło się zmieniać. Zazwyczaj poranek po bitwie nie jest przyjemny. Podekscytowanie mija a odzywają się rany i siniaki, których ból bynajmniej nie łagodzi pirackich temperamentów. Antoni widział jednak, że tym razem jest inaczej. Kiedy przyniósł kapitanowi śniadanie, na chwilę przystanął modląc się przy figurce. Zauważył, że jej dłonie są duże i kanciaste, jak u kogoś, kto nie boi się pracy, lecz zarazem miłe i wrażliwe. Zdało mu się, że Nasza Pani przemawia do niego milczącym głosem swego serca, jak muzyka, która czasem rozbrzmiewa w naszych umysłach, choć nikt wkoło jej nie słyszy.

– Opatrz im rany – zdawał się mówić głos.

Chłopak odstawił więc tacę i poszukał starych koszul do podarcia. Gdy je odnalazł, zaproponował kapitanowi, że opatrzy mu zranione czoło.

Ten zatoczył się ze śmiechu, ale gwałtowny ruch wzmógł ból rany i nie wyglądał już na niezadowolonego z propozycji.

– Dawaj – powiedział i Antoni zabrał się do pracy. Nie miał w tym wprawy, więc trochę zaplątał się w bandaże. I nagle stała się rzecz dziwna.

Przez moment (i tylko przez moment, tak że nie mógł mieć nawet pewności czy to aby nie złudzenie) wydało mu się, że zamiast swoich szorstkich, poranionych dłoni widzi zręczne ręce Przenajświętszej Panny.

– Nie jesteś taki niezdarny jak myślałem – skomentował kapitan całkiem sympatycznie i Antoniemu zdawało się, że uśmiech na twarzy Naszej Pani stał się trochę szerszy.

Udał się potem do Kuby Smitha by opatrzyć mu ramię paskudnie zranione szablą. Z początku Kuba się wzbraniał.

– Będzie bolało – powiedział. – Jak taki szczeniak jak ty może się na tym znać?

Ale kiedy miał już zabandażowaną rękę ze zdziwieniem popatrzył na Antoniego.

– Dziękuję – rozległo się słowo rzadko, jeśli kiedykolwiek w ogóle, słyszane na statku.

Doktor był ponury, całkiem pogrążony w przygnębieniu. Choć nie miał ran, był nieźle poobijany i obolały i czuł, że nie jest już tak młody jak niegdyś. I znowu wewnętrzny głos powiedział Antoniemu: „Pociesz go”.

Przysiadł się zatem mały Antoni do lekarza i zagaił rozmowę. Czuł się dość nieswojo, bo nigdy wcześniej nie pocieszał nikogo i nie całkiem wiedział co powiedzieć. Najdziwniejsze, że nie wiedział co tak naprawdę mówił, lecz doktor wpatrywał się w niego z coraz łagodniejszym wyrazem twarzy. W końcu się ocknął.

– Jakoś tak nie brzmi to jak twój głos, kolego – rzekł.

Antoni poszedł do ładowni i natknął się na małego chińskiego kucharza użalającego się nad sobą. Jego żółta twarz była napuchnięta, a ręce pokaleczone od noża. Przez łzy mamrotał coś o białych kwiatach, kryształowo czystych strumieniach i szafranowym niebie swojej ojczyzny. Kolejny raz Nasza Pani przemówiła do chłopca i poleciła posadzić kucharza w jego hamaku i zabrać się do gotowania. To trochę zaniepokoiło Antoniego, bo choć wcześniej pomagał przy skrobaniu ziemniaków i mieszaniu w garnkach, nie miał pojęcia o gotowaniu, a wiadomo, że głodna załoga to zła załoga.

Głos jednak nie ustępował. Wyciągnął zatem garnki i patelnie i podczas gdy Chińczyk płakał w swoim hamaku, Antoni przystąpił do kucharzenia. I znów przez chwilę widział te same delikatne dłonie szorujące kotły przed użyciem, zręcznie obrabiające ryby i ziemniaki. Gdy przechodził przez ładownię, usłyszał tuż obok siebie cichy lecz zdecydowany krok. Wszystko układało się z tak niewiarygodną łatwością, że kiedy było już gotowe, Antoni wpadł na pomysł przygotowania deseru – puddingu, rzadkiego na statku smakołyku. A kiedy i deser był gotowy, posunął się nawet do upieczenia ciasta do herbaty, które schował na później.

Jak tylko aromat wyśmienitej kolacji rozniósł się po statku, wszyscy się rozweselili a zastawiony stół sprawił cuda.

– Dlaczego na Niesionym wiatrem nie było wcześniej takich posiłków? – zdziwił się Kuba. – Nie miałem pojęcia, że Li Chung ma taki talent.

Antoni uśmiechnął się tylko i nic nie powiedział. Nie była to wszak zasługa ani jego, ani chińskiego kucharza.

Ważną czynnością na statku było szorowanie pokładu i polerowanie słupków, gdyż dla piratów, jak i dla innych żeglarzy, okręt był powodem do dumy. A że Antoni nie miał w tym dużego doświadczenia, niemal co dzień obrywał kopniaki. Teraz jednak, w jakiś cudowny sposób pokład lśnił jak marzenie, a szmaty do mycia zdawały się latać za dotknięciem jego dłoni. Piękno statku wprawiało piratów w niecodzienne zadowolenie.

Jeszcze nie tak dawno Antoni drżał na każde wezwanie do kabiny kapitana, teraz to się zmieniło. Przede wszystkim cieszyła go myśl o zobaczeniu figurki i odmówieniu przed nią modlitwy. Poza tym, zabawnie było obserwować kapitana, który również wpatrywał się w figurkę ze swojego krzesła. Doprawdy był to widok ściskający za serce. Kapitan opowiadał o swojej małej córeczce ilekroć spojrzał na „lalkę”, którą miał jej podarować. Świadomość, że dowódca piratów jest ojcem małej dziewczynki bardzo zmieniła go w oczach Antoniego. Zastanawiał się jaka ona jest i czasem nawet o to pytał. A kapitanowi najwyraźniej sprawiało przyjemność odpowiadanie na te pytania. Jasnym było, że ma już ogromną ochotę, by zobaczyć ją i swój dom we Francji, gdzie dziewczynka mieszkała ze starą nianią.

Tak, kapitan zaczął głośno wspominać dom i głosy innych dołączyły się do tego. Kuba przypominał sobie opowieści o marynarzach, którzy nie patrzyli w wody oceanu i nie padli ofiarą zauroczenia, i o tych, którzy przetrwali potężne sztormy by w końcu powrócić do zatok i własnych domostw.

Dzień po dniu, atmosfera stawała się lepsza. Seria cudów (nawet tych małych, jak zręczne opatrywanie ran przez – zdawało by się – niezdarnego chłopca, perfekcyjnie przyrządzone kolacje, pięknie lukrowane ciasta, które przywoływały piratom na myśl czasy dziecięce i posiłki spożywane z mamą) nie mogła jednak przejść niezauważona. Najpierw komentowano:

– Chłopak się wyrabia. Pokład wygląda w porządku. A rany opatruje jak pielęgniarka.

Z czasem jednak, kiedy podarte skarpetki i rozerwane koszule zostawały tajemniczo poreperowane, poduszki co wieczór równo ułożone w hamakach, a niewidzialne ręce przycinały knoty przed nastaniem kolejnego dnia, zaczęto się zastanawiać. Najpierw po cichu, potem całkiem otwarcie przyznano, że w jakiś dziwny, acz uroczy sposób, statek jest nawiedzony. Wszyscy zaczęli przyglądać się figurce i na własne oczy dostrzegać coś matczynego w ciepłym spojrzeniu i uśmiechu, we wrażliwych dłoniach, w obfitości fałd na sukni, nawet w tym, jak małe, złote stopy mocno stały na ziemi.

Nie tylko Niesiony wiatrem był nawiedzony, coś także działo się z sercami piratów. Jakiś głos wzywał ich z morza do domu, do dzieci, żon i starych matek, rodzinnych posiłków, życzliwości i odpoczynku. Kuba przyznał:

– Nie ma wątpliwości, wszystko to jest sprawką kobiety na pokładzie.

Kapitan nie uczestniczył w tych rozmowach. Obrał kurs na Francję.

Kiedy na horyzoncie ukazał się brzeg, piraci zgromadzili się wokół kapitana. Lekarz, wybrany na rzecznika zaczął:

– Mamy wrażenie, że kiedy zostawisz naszą małą, drewnianą Panienkę na brzegu u swojej córki, nie będziemy mogli więcej pływać pod twoją banderą, bo będzie nam brakowało na statku pomyślności. Zanim Ona się pojawiła, byliśmy innymi ludźmi. Nie pamiętaliśmy o szczęśliwych i dobrych chwilach w życiu i potrzeba nam było tej Matki, byśmy sobie odświeżyli pamięć. Na lądzie mogliśmy radować się domem, dobrym jedzeniem, czystym i porządnym ubraniem, ułożonymi poduszkami i ciastem na deser. Z małą Panienką na podkładzie mogliśmy doświadczać tego i tutaj. Lecz bez Niej, powrócą stare czasy, czyli obolałe dłonie i kiepskie żarcie oraz niezacerowane koszule i cała reszta pirackiego życia.

Na to kapitan odpowiedział:

– Zostawiam Panienkę z moją małą. Myślałem ostatnio o tym i wiem, że to smutne wychowywać się bez ojca w domu. Dlatego zastanawiam się czy by się w końcu nie ustatkować. Problem w tym, że kocham Niesionego wiatrem i nie mogę znieść myśli o odebraniu mu morza czy oddaniu go w obce ręce. Mogę zrobić jedną rzecz – pływać pod inną banderą i uczynić ze statku okręt handlowy. Dzięki temu będę mógł regularnie i w spokoju ducha zawijać na ląd.

Te słowa wzmocniły tęsknotę za domem i spokojem serca. Piraci, którzy pokochali już to, co w swej łaskawości Matka czyni z ich życia, pożałowali swoich wcześniejszych wyborów i zatęsknili za spowiedzią na wybrzeżach Francji.

Ściągnęli czaszkę i skrzyżowane kości i zawiesili nową banderę – białą flagę ze złotą lilią i gwiazdą. Skąd się ta nowa flaga wzięła? Tego nikt nie wiedział.

Gdy Niesiony wiatrem zawitał na mieniących się wodach Francji, rzucaniu kotwic towarzyszył głośno śpiewany, stary, pełen miłości hymn na cześć Naszej Pani, Gwiazdy Mórz.

Nasza Pani nigdy nie opuściła Niesionego wiatrem, choć figurka została w końcu wstawiona do kościoła górującego nad zatoką. Pewnego dnia, przepiękny statek żeglujący do Indii i Chin i wielu innych miejsc z ładunkami przypraw i owoców, w tajemniczych okolicznościach pojawił się znów na angielskich wodach, wioząc na pokładzie świeżo wyświęconego kapłana Antoniego i pozwalając mu w końcu spełnić marzenia w kraju, który był jego domem.

Caryll Houselander

Powyższy tekst jest fragmentem książki Caryll Houselander Okropny pan Timson oraz inne fascynujące opowieści.