Rozdział piąty. Moja Pierwsza Komunia

Maria była tak samo pewna jak ja, że miał miejsce niezwykły cud. W końcu wyznałam jej swoją tajemnicę. Tak, znowu byłam sobą. Najświętsza Panna uśmiechnęła się do mnie i sprawiła, że wróciłam do zdrowia. Moje siostry, uradowane tą dobrą wiadomością, zaniosły moją opowieść do Karmelu tego samego dnia. Wkrótce zatoczyła szerokie kręgi. Gdy zabrano mnie na spotkanie z Pauliną, siostry czekały na mnie z setkami pytań. Czy Przenajświętsza Panna przemówiła do mnie? Czy objawienie trwało minutę? Dwie minuty? Pięć minut? Jak Matka Boska była ubrana? Czy towarzyszyło Jej Dzieciątko Jezus? Czy wyglądała staro czy młodo?

Próbowałam szczerze udzielić odpowiedzi na te pytania i wiele innych, lecz wkrótce zaczęłam się martwić. Co tak naprawdę się wydarzyło? Oczy wiście to był cud, ale taki cud, którego nie dało się długo opisywać. Nasza Pani uśmiechnęła się i mnie uzdrowiła. To wszystko.

Widząc, że niechętnie opowiadam, niektóre siostry całą sprawę zlekceważyły. Inne uznały, że to z mojej strony niegodziwe, że nie odpowiadam na ich pytania bardziej obszernie. Wkrótce poczułam się zdezorientowana i chciało mi się płakać. Teraz bowiem cud stał się źródłem skrupułów. Dlatego też wiele osób sądziło, że jestem krnąbrnym dzieckiem, które rozkoszowało się tym, że znajduje się w centrum zainteresowania. O ile byłoby lepiej, gdybym uśmiech Najświętszej Panny zachowała tylko dla siebie!

Zostałam uzdrowiona 13 maja 1883 roku, w wieku dziesięciu lat i czterech miesięcy. Następnej wiosny Maria wzięła na siebie przygotowanie mnie do Pierwszej Komunii. Słuchałam żarliwie jej pouczeń i prosiłam o pozwolenie na to, by spędzać pół godziny dziennie na „medytacji”, praktyce, o której słyszałam w szkole. Czułam, że powinnam się jej nauczyć.

Maria odmówiła, bo wciąż bała się o moje zdrowie. Potem błagałam o pozwolenie na to, by spędzać piętnaście minut na codziennej medytacji. Znowu mi odmówiono. Z żalem przestałam prosić o ten wielki przywilej, ale w przerwie międzysemestralnej chodziłam do mojego pokoju, siadałam na łóżku i zasuwałam wokół niego zasłony. W ukryciu myślałam o Bogu. O tym, jak krótkie jest życie, o tajemnicy wieczności. Maria wkrótce zaczęła podejrzewać, co naprawdę robię, ale nie zostałam przez nią zbesztana. Wiedziała, że zupełnie przypadkowo poznałam prawdziwe znaczenie medytacji.

Na dzień mojej Pierwszej Komunii został wybrany 8 maja. Poprzedzający tydzień spędziłam w klasztorze z innymi dziewczynkami, które również miały otrzymać Naszego Pana po raz pierwszy. To był czas wyciszenia, w którym modliłyśmy się i myślałyśmy o wspaniałym zaszczycie, który wkrótce przypadnie nam w udziale. Ojciec Domin i siostry benedyktynki kontynuowali naszą edukację i chociaż nigdy wcześniej nie przebywałam sama dłużej poza domem, nie czułam się samotna. Myśl, że wkrótce Nasz Pan przyjdzie do mnie, wystarczała w pełni, by rozproszyć wszelkie smutki.

W końcu nadszedł wielki dzień. Nie da się opisać, co działo się w moim sercu. Przez całe jedenaście lat mojego życia nigdy nie byłam taka szczęśliwa. W czasie Komunii moje serce wypełniała tak wielka radość, że się rozpłakałam. Na ten widok niektóre dziewczynki zaczęły szeptać między sobą.

– Teresie przypomniał się jakiś wielki grzech – rzekła jedna z nich.

– Nie, na pewno płacze dlatego, że jej mama nie żyje – oświadczyła inna.

– Tęskni za Pauliną – dorzuciła trzecia.

Żaden z tych powodów nie był prawdziwy. Płakałam, bo czułam największą radość, jakiej człowiek może doznać w życiu: radość z posiadania Boga w sercu! Tak naprawdę żadna z moich małych przyjaciółek nie rozumiała tego, bo wpatrywały się we mnie z zaciekawieniem. Żadna z nich nie uroniła ani jednej łzy i nie mogły też zrozumieć powodu, dla którego płaczę.

Gdy Pan przyszedł do mojego serca po raz pierwszy, poczułam, że bardzo mnie kocha. Odpowiedziałam Mu, że ja też darzę Go uczuciem. Potem poprosiłam, żeby odebrał mi wolność i robił ze mną to, co zechce. Teraz byłam naprawdę jak kropla deszczu, która ginie w bezkresnym oceanie. Bowiem za sprawą tej prośby zatraciłam się w wielkości Boga. Byliśmy połączeni na zawsze! Przecież czy można oddzielić kroplę deszczu od oceanu?

Tego popołudnia w imieniu moich koleżanek wygłosiłam akt poświęcenia się Najświętszej Maryi Pannie w kaplicy. Potem tatuś zabrał mnie do klasztoru karmelitanek na spotkanie z Pauliną. Dziwnym trafem był to dzień jej ślubów wieczystych. Dzień, w którym złożyła uroczystą przysięgę, że będzie należeć do Boga na zawsze. Teraz miała wieniec z róż na głowie, na znak nagrody za wierną służbę Bogu w zakonie, która pewnego dnia ją czeka.

Jaka byłam szczęśliwa, widząc moją „mateczkę”. Mogłam wreszcie opowiedzieć jej o mojej Pierwszej Komunii! Kiedy rozmawiałyśmy, wydawało mi się, że wielka, żelazna krata znika, a nasze dusze jednoczą się we wspólnej radości. Potem było jeszcze więcej radości, bo tego wieczoru byłam honorowym gościem na uroczystej kolacji. Wszyscy moi najbliżsi byli obecni. Każdy przyniósł prezent na pamiątkę mojej Pierwszej Komunii. Spośród otrzymanych przeze mnie upominków to podarunek od tatusia był zdecydowanie najładniejszy. Był to piękny zegarek.

W czasie uroczystości bardzo wyraźnie zdałam sobie sprawę, że człowiek nie może stać nieruchomo w długiej podróży do nieba. Codziennie albo posuwa się do przodu, albo do tyłu, staje się bardziej lub mniej święty. A to wszystko jest kwestią osobistego wyboru!

„Nie chcę się cofać” – pomyślałam. „Pragnę zostać świętą. Chcę skorzystać z całej łaski, jaką Bóg dla mnie przeznaczył”.

Dawno temu dowiedziałam się z katechizmu, że łaska jest monetą, za pomocą której istoty ludzkie mogą nabyć niebo. Łaska daje siłę. Bóg jest bardzo hojny i to pomimo faktu, że milionom ludzi nie chce się zauważyć Jego miłosierdzia. Zanim poszłam spać, wzięłam zeszyt i zapisałam trzy postanowienia, które w moim odczuciu miały przynieść mi dodatkową łaskę. Postanowienia były następujące:

1. Nigdy nie pozwolę sobie na zniechęcenie; 2. Codziennie będę odmawiać Memorare (modlitwę św. Bernarda); 3. Będę walczyć z moją pychą.

Pięć tygodni później, po kolejnym pobycie w klasztorze, otrzymałam sakrament bierzmowania. Duch Święty zawitał w moim sercu, wraz ze wspaniałymi siedmioma darami: mądrości, rozumu, rady, męstwa, wiedzy, bojaźni Pańskiej i pobożności. Potrzebowałam tych wszystkich darów, a zwłaszcza hartu, bo już znikła radość, którą odczuwałam w dniu mojej Pierwszej Komunii. Bałam się wszystkiego. Dopatrywałam się grzechu w nawet najprostszych przyjemnościach. Zdawało mi się, że już przestałam być przyjaciółką Boga. Zaliczałam się do niegodziwców, którzy odwracają się od Jego łaski.

Z tych wątpliwości zwierzyłam się Marii, która potrafiła udzielić dobrej rady. Wciąż mnie pocieszała, tłumacząc, że wciąż jestem przyjaciółką Boga, że On nadal jest obecny w moim sercu, że tylko pod daje moją miłość próbie. Uwierzyłam jej i próbowałam się uspokoić, ale po kilku godzinach nawiedziły mnie nowe skrupuły. Potem łzy strumieniami płynęły po moich policzkach i pojawiał się ból głowy. Okropnie jest być grzesznikiem! Być pozbawionym dobrodziejstw nieba!

W wyniku nieustannego zamartwiania się o stan mojej duszy, podupadłam na zdrowiu. Następnej wiosny ukończyłam dwanaście lat i ciocia Celina zarządziła, że wakacje nad morzem będą właśnie tym, czego potrzebuję. Wynajęła dom i zabrała swoje dwie córki, Janinę i Marię, jako moje towarzyszki.

Na początku wszystko świetnie się układało. Radość sprawiało mi łowienie krewetek, przejażdżki na osiołku po piaszczystej plaży, wspinaczka na skały w poszukiwaniu ładnych kamieni i muszelek. Widok oceanu także mnie zachwycał. Był taki piękny w czasie ładnej pogody i tak wspaniały podczas burzy! Pozornie odzyskiwałam szybko siły pośród zdrowego otoczenia, które wybrała ciocia Celina. Jednak któregoś dnia zdumiałam wszystkich, wybuchając płaczem.

– Co cię znowu trapi? – zapytała ciocia. – Kolejne wątpliwości?

Skinęłam głową, zawstydzona, że sprawiam taki kłopot, lecz jednocześnie przekonana o tym, że muszę komuś opowiedzieć o moim najnowszym przewinieniu. Tego ranka przewiązałam włosy niebieską wstążką. Widok błękitu na moich jasnych lokach sprawił mi przyjemność. Podziwiałam się w lusterku.

– Ależ to nie był grzech! – wykrzyknęła ciocia. – Wszystkie dziewczęta w twoim wieku noszą wstążki we włosach. Nie bądź takim głuptasem, kochanie!

W głębi serca czułam, że ciocia Celina ma rację, ale nie mogłam zaznać spokoju, dopóki nie wyznałam tego „grzechu” na spowiedzi. Nawet wtedy się martwiłam. Czy nie zapomniałam o jakimś innym grzechu? Czy naprawdę byłam w stanie łaski uświęcającej? Czy Bóg był ze mnie zadowolony?

Wróciłam do szkoły jesienią, tym razem sama, bo Celina już zakończyła naukę. Pracowałam ciężko i zakonnice wydawały się zadowolone z moich starań. Jednakże w Boże Narodzenie tatuś postanowił, że nie jestem wystarczająco silna, by przebywać poza domem przez cały dzień. Wątpliwości, które dręczyły mnie przez tak wiele miesięcy, były jeszcze bardziej uporczywe niż przedtem. Cierpiałam z powodu nieustannych bólów głowy. Moja drażliwość była wprost nie do opisania. Każdy drobiazg doprowadzał mnie do łez. Postanowiono więc, że lepszym rozwiązaniem dla mnie będzie prywatna nauczycielka.

Tak więc po ukończeniu trzynastu lat rozpoczęłam lekcje indywidualne z nauczycielką w Lisieux. Do matki tej pani nieustannie przychodzili z wizytą goście i czasami słyszałam jak szepczą na drugim końcu ogromnego pokoju, w którym się uczyłam.

– Kim jest ta urocza dziewczynka? – ktoś dociekał.

– Ależ śliczne złote loki! – oświadczył ktoś inny.

Matka mojej nauczycielki przytakiwała wszystkiemu, co mówiono. Tak, byłam ładnym dzieckiem. W dodatku wybitną uczennicą. Ale szkoda, że byłam tak słabego zdrowia!

Próbowałam mocno angażować się w pracę na lekcji, ale i tak wszystkie pochlebne uwagi dochodziły do moich uszu. Dlatego też najpierw nie posiadałam się ze szczęścia, potem zaś byłam strapiona. Co z trzecim postanowieniem, które poczyniłam po przyjęciu Pierwszej Komunii? Od tego radosnego dnia zrobiłam naprawdę niewiele w kwestii tłumienia mojej pychy. Doprawdy, nikomu się nawet nie śniło, że jestem dziewczyną, która nie może doczekać się zostania siostrą karmelitanką. Byłam taka drażliwa! Tak łatwo można było doprowadzić mnie do płaczu!

Kilka miesięcy później postanowiłam dokonać heroicznego wysiłku, żeby pozbyć się tych dziecinnych cech charakteru. Jedno z nowych postanowień brzmiało: zapisać się do Ruchu Dzieci Maryi. Miałam przeczucie, że Matka Boża byłaby zadowolona z tego dowodu mojego oddania. Zwłaszcza, że wiązało się to z powrotem do szkoły, gdzie nigdy nie byłam szczególnie szczęśliwa, ani nie zawarłam bliskich przyjaźni.

Ku zaskoczeniu wszystkich, zaczęłam chodzić do klasztoru benedyktynek dwa lub trzy razy tygodniowo. W towarzystwie przyszłych członkiń sodalicji spędzałam tam czas na szyciu i nauce religii. Jednakże gdy nadchodził czas wypoczynku, uciekałam do kaplicy. Czułam, że pozostałe dziewczęta wiedziały, że jest we mnie coś dziwnego, a nie zniosłabym wścibstwa lub docinków. Wciąż nie udawało mi się przezwyciężyć mojej pychy. Była nadal tak wielka, jak tego dnia, gdy nie chciałam pocałować ziemi za grosik, który proponowała mi mama!

Przyjęcie do Ruchu Dzieci Maryi 31 maja 1886 roku oznaczało koniec mojego związku z zakonem benedyktynek. Nie położyło jednak kresu moim skrupułom. Wciąż byłam nieśmiała i bojaźliwa. Kiedy Maria oświadczyła, że w październiku wstępuje do Karmelu, usychałam z żalu. Najpierw mama, potem Paulina, a teraz Maria! W wieku trzynastu lat straciłam już trzy matki!

Ze wszystkich sił starałam się być dzielna. Przecież nie miało sensu być dzidziusiem przez całe życie.

– Będę modlić się do tych maleństw, które zmarły zanim przyszłam na świat – pomyślałam. – Z pewnością one mi pomogą.

Tak gorliwie prosiłam o siłę i odwagę moje siostrzyczki i braciszków: Marię Helenę, Marię Melanię, Józefa Ludwika, Jana Chrzciciela.

– Ześlijcie na mnie spokój! – błagałam. – Sprawcie, że poczuję, że wy, maleństwa w niebie, wciąż potraficie kochać biedną Teresę.

Moja modlitwa została wspaniale wysłuchana. Prawie natychmiast wielki spokój zalał moją duszę. Znikły skrupuły, głupie wątpliwości, które dręczyły mnie przez całe lata. Znowu poczułam, że Bóg naprawdę żyje we mnie, że byłam z Nim tak zjednoczona jak kropla deszczu, która wtapia się w wielki ocean.

Ten dar nie zniknął, lecz stawał się jeszcze bardziej wyraźny wraz z upływem czasu. Jednakże jeszcze jednej rzeczy pragnęłam całym sercem. Chciałam pozbyć się swojej przesadnej wrażliwości. Tak łatwo było mnie zranić! Płakałam z powodu najdrobniejszych rozczarowań. Potem płakałam, bo się rozpłakałam.

– Dobry Boże, pozwól mi dorosnąć – modliłam się. – Dokonaj cudu, jeśli to będzie konieczne, ale uczyń mnie dzielną!

15 października Maria wstąpiła do klasztoru karmelitanek. Kilka tygodni później Bóg dokonał cudu, którego pragnęłam tak bardzo. Wczesnego ranka w Boże Narodzenie, po tym jak otrzymałam Go w Komunii Świętej w czasie Pasterki, zdałam sobie sprawę z wielu rzeczy, o których nigdy wcześniej nie myślałam. Postrzegałam Boga jako małe dziecko, pozornie słabe, a jednocześnie posiadające wystarczającą moc, by rządzić wszechświatem. Bóg przyszedł pod postacią ludzkiego ciała i krwi. W ten sposób podźwignął ludzkość tak bardzo, że mogła czerpać z Niego siłę. W ułamku sekundy sprawił, że zrozumiałam, iż moim zadaniem jest używać tę siłę, a nie w nią wątpić. Ja sama byłam istotą utkaną z łez, westchnień i narzekań, lecz mając u boku Chrystusa jako brata, dysponowałam odwagą przekraczającą moje największe marzenia.

cdn.

Mary Fabyan Windeatt

Powyższy tekst jest fragmentem książki Mary Fabyan Windeatt Św. Teresa z Lisieux.