Rozdział piąty. Lata wojny

Wszyscy wiedzieli, że to książę Rajmund z Tuluzy zlecił zamordowanie ojca Piotra, ponieważ mnich jako pierwszy ośmielił się skarcić go za jego występki, a później, już jako ambasador Stolicy Apostolskiej, obłożył go ekskomuniką.

– Zamordowanie świątobliwego księdza nie jest zwykłym przestępstwem – powiedział biskup Foulques w rozmowie z Dominikiem. – Każdy wie, że zabójstwo ambasadora to wyjątkowa zbrodnia, lecz zamordowanie wysłannika samego Ojca Świętego…

Oczy Dominika zabłysły.

– Rajmund rzucił nam wyzwanie, nie tylko nam we Francji, ale całemu chrześcijańskiemu światu! – wykrzyknął. – Och, ekscelencjo! Teraz Ojciec Święty nie może już cierpliwie czekać! Teraz z pewnością musi działać natychmiast – działać zbrojnie!

Dominik miał rację. Czas już pokazał, że nie było najmniejszej szansy, by książę Rajmund okazał skruchę za swój nikczemny postępek. Był on tylko najgorszą z serii zbrodni, które popełnił przeciwko Kościołowi. Księża i biskupi bezustannie błagali go o miłosierdzie, gdy jego łupieżcze wojska plądrowały wiejskie tereny. Błagali, by poskromił swą żądzę władzy, by oszczędził biednych i niewinnych, kościoły i klasztory. On jednak nigdy nie raczył ich wysłuchać. Zrodzony z matki heretyczki, od dzieciństwa był uparty i dziki, nie uznawał żadnych autorytetów, nawet Boga. Teraz zaś rzucił ostateczne wyzwanie chcąc przekonać się, kto jest silniejszy – Rajmund z Tuluzy czy papież Innocenty III?

W ciągu kilku miesięcy na wezwanie papieża Innocentego stawiły się tysiące chrześcijańskich mężczyzn, nie tylko we Francji, lecz także w Niemczech, Anglii i Hiszpanii. Przybyli walczyć w obronie Kościoła, w towarzystwie księży i biskupów. Nie zrobili tego na rozkaz, nie, byli przekonani, że tylko siła zbrojna może pomóc prawdzie i sprawiedliwości odnieść triumf.

Dominik obserwował bieg wydarzeń z mieszanymi uczuciami. Oczywiście wojna z księciem Rajmundem była wojną o świętą sprawę, lecz jak wiele smutku miała przynieść! Jakie trudy dla wszystkich walczących! Mimo to, duszę jego napełniła otucha, gdy usłyszał o mianowaniu angielskiego szlachcica, księcia Szymona de Montfort, dowódcą armii katolickiej. Był on walecznym żołnierzem Chrystusowym, z wielkim doświadczeniem wojennym, a na sam dźwięk jego imienia strach ściskał tchórzliwe serca.

– Niektórzy z heretyków już błagają o pokój – obwieścił brat Bertrand, jeden z pomocników Dominika. – Byłoby dobrze gdyby ta wojna potrwała krótko, i gdyby książę Rajmund zgodził się wrócić na właściwą drogę.

Jednak już wkrótce stało się oczywiste, że miało być inaczej. Angielski dowódca, choć był zdolnym generałem, musiał zmagać się z olbrzymimi przeciwnościami. Nie mógł, na przykład, najmować band bezlitosnych zbójów, jacy służyli księciu Rajmundowi z Tuluzy. Jego wojsko składało się w przeważającej części z chłopów, a także z ludzi mniej zainteresowanych walką niż zdobyciem odpustów, które wiązały się z walką po katolickiej stronie. Ponieważ już kilka tygodni służby wystarczało do uzyskania takiego odpustu, armia Szymona liczyła czasem tysiące, by już kilka tygodni później zmaleć do garstki ludzi, gdy byli żołnierze wracali do swych domów przekonani, że wypełnili już swoje obowiązki!

– To jednak będzie długa wojna – przyznał Dominik. – O, droga Przenajświętsza Matko! Co my poczniemy?

Choć wydawało się, że jego modlitwy pozostają bez odpowiedzi, Dominik nie tracił nadziei. Pomiędzy nim a księciem Szymonem de Montfort powoli kiełkowała przyjaźń i dwaj mężczyźni coraz częściej spędzali po kilka dni w swoim towarzystwie. Dominik czuł się w obowiązku brać czynny udział w konflikcie z albigensami. Oczywiście, nie uczestniczył w bitwach, lecz będąc uczonym księdzem, który nie ograniczał się do służby Bożej w klasztorze, uległ namowom by podróżować z armią Szymona i pełnił obowiązki sędziego wobec heretyków wziętych do niewoli. Do jego obowiązków należało też przywracanie wiary katolickiej w zdobytych miejscowościach. Poza tym czynił wiele dobrego dla żołnierzy Szymona, pomagając im trzymać się zasad chrześcijańskich.

Obecność Dominika była wielkim pocieszeniem dla angielskiego generała.

– Proszę, ojcze, nie myśl nawet o tym żeby nas opuścić! – błagał często. – Tak bardzo cię potrzebujemy!

Przez kilka lat Dominik postępował zgodnie z życzeniem Szymona. Pozostał we Francji i robił, co w jego mocy próbując nawracać pojmanych heretyków modlitwą i kazaniami. Ugruntował swoją reputację łagodnego i sprawiedliwego sędziego, a wielu z jego dawniejszych wrogów stopniowo stawało się przyjaciółmi. Jednak wciąż byli tacy, którzy nie wierzyli w jego dobrą opinię i czekali tylko na okazję, aby mu zaszkodzić. Nie mąciło to spokoju Dominika. Męczeństwo w służbie wiary katolickiej oznaczało przecież natychmiastowe pójście do nieba.

– Chyba znam sposób jak zostać męczennikiem – powiedział sobie Dominik pewnego dnia. – Pojadę do Carcassonne samotnie!

Małe miasteczko Carcassonne było jaskinią herezji. Jego katoliccy mieszkańcy cierpieli rozmaite prześladowania, od obrzucania błotem i kamieniami aż po zwykłe tortury i śmierć. Lecz Dominik przestąpił bramy miasta z lekkim sercem, nucąc po drodze swój ulubiony hymn do Matki Boskiej – Alma Redemptoris Mater.

Heretycy najpierw osłupieli ze zdziwienia, potem wpadli w furię.

– Co robi w Carcassonne ojciec Dominik? – pytali. – Powinien być przecież z ludźmi de Montforta. I dlaczego śpiewa? Czy nie zdaje sobie sprawy, co go tutaj czeka?

Dominik osobiście odpowiedział na wszystkie te pytania. Katolickie wojska odnosiły sukcesy na wojnie. Nie był potrzebny przez jakiś czas, tym bardziej że jeden z jego pomocników zajął jego miejsce w kwaterze de Montforta. A co do śpiewania hymnu do Najświętszej Panny – dlaczegóż miałby nie śpiewać? Czuł się szczęśliwy, a śpiewanie tego hymnu jeszcze potęgowało jego dobry nastrój.

– Przecież rozumiem dobrze, że planujecie mnie zabić – rzekł z uśmiechem. – Ach, przyjaciele, dobrze wiedzieć, że już wkrótce znajdę się w niebie!

Heretycy wpatrywali się w niego. Jakim człowiekiem był ten ksiądz odziany w czerń i biel, że śmiał nazywać ich przyjaciółmi? Czyżby nie czuł ani odrobiny strachu?

– To głupiec! – wykrzyknął wyrostek o brzydkiej twarzy. – Poczekajmy do wieczora, inaczej zaśpiewa, kiedy zobaczy nasze noże i sztylety.

– Lepiej byłoby spalić go na stosie! – szepnął jego towarzysz. – Zobaczyć jak będzie błagał o miłosierdzie skwiercząc na ogniu!

– Racja – warknął trzeci – ale najpierw się z nim zabawimy.

– Wyłupimy mu oczy!

– Odetniemy mu palce!

– Tak, i to powoli, po jednym.

Dominik zaśmiał się, podczas gdy szeptane groźby stawały się coraz głośniejsze. Daleki był jednak od kulenia się ze strachu, wędrował więc beztrosko po mieście. Szedł w górę jedną ulicą, a schodził następną, śpiewając przy tym co raz to inne hymny swym pięknym, czystym głosem. Co jakiś czas nawet zatrzymywał się by nauczać swych prześladowców i pobłogosławić dzieci, które wpatrywały się w niego z ganków zdziwionymi, okrągłymi oczami. Jednak najlepsze zostawił na wieczór – wtedy rozłożył swój płaszcz na środku skweru, zmówił kilka pacierzy i ułożył się do snu pod okiem swych wrogów.

Heretycy ledwie mogli uwierzyć własnym oczom. Otoczyli śpiącą postać ciasnym kręgiem, złoszcząc się i przeklinając, trzymając dłonie na rękojeściach noży i sztyletów. Oto była okazja, na którą czekali. Ale teraz nie wydawała im się tak wspaniała. Nie było nic zabawnego w atakowaniu człowieka, który śmiał się z niebezpieczeństw, który nawet podziękował im wcześniej za to, że zamierzali go zabić. Co więcej, ojciec Dominik zgodził się nawet, że najlepiej byłoby użyć najpowolniejszych i najbardziej bolesnych sposobów, aby go uśmiercić.

– W ten sposób zostanę większym męczennikiem – wyjaśnił grzecznie.

Przez parę minut heretycy stali w ciemnościach, zbici z tropu i rozczarowani.

– Co więc zrobimy, zabijemy go czy nie? – spytał jeden z nich z irytacją. – Nie będziemy tu stali całą noc.

Narada rozpoczęła się na nowo, przerywana hałasem i kłótniami. Jaki był sens zabijać człowieka, który nie przywiązywał żadnej wartości do własnego życia? Wreszcie przywódca heretyków splunął z odrazą.

– Zostawcie tego głupca! – zadrwił. – Znajdziemy sobie innego księdza do zabawy.

Następnego ranka Dominik zbudził się wcześnie, spędził kilka minut na modlitwie, po czym na nowo podjął wędrówkę po Carcassonne – dając wszystkim dookoła znak, że wciąż żyje, swoim głośnym, radosnym śpiewem. Do tej pory wściekłość heretyków ustąpiła miejsca ciekawości, którą ledwie zdołali ukryć. Od czasu do czasu któryś z nich łapał się nawet na wsłuchiwaniu się w kazania mnicha, wędrującego z jednej dzielnicy do drugiej.

– Ten ksiądz rzeczywiście potrafi przemawiać – przyznał niechętnie jakiś mężczyzna. – Chyba nigdy nie słyszałem tak dobrego mówcy.

cdn.

Mary Fabyan Windeatt

Powyższy tekst jest fragmentem książki Mary Fabyan Windeatt Święty Dominik.