Rozdział piąty. Kartagina i wieczność

Roczny pobyt Augustyna w domu nie spełnił nadziei Moniki. Wciąż otaczali go szkolni towarzysze, poganie, on zaś spędzał z nimi cały czas. Szczęście w otoczeniu najbliższych straciło dla niego urok. Momentami brak zasad i honoru u większości kolegów napawał Augustyna wstrętem, jednak odpowiadało mu ich towarzystwo. Gdy przechwalali się opisując swoje złe uczynki, on wstydził się, że wyglądał na mniej doświadczonego i udawał gorszego, aby tylko nie stracić w ich oczach. Chwilami z całego serca nienawidził tego postępowania i tęsknił za dawnym życiem pełnym niewinnych przyjemności. Trudno jednak zawrócić z drogi prowadzącej w dół stoku.

Augustyn opisuje w Wyznaniach pewną nocną wyprawę w towarzystwie tychże kolegów po owoce z drzewa sąsiada. Grusza uginała się pod ciężarem owoców, jednak były one bez smaku. Chłopcy nie mieli ochoty ich jeść, więc pozostawili je świniom. To nie zachcianka skłoniła ich do kradzieży, ale zwyczajne upodobanie do czynienia zła i chęć zagrania na nosie właścicielowi sadu. Przedsięwzięciom takim towarzyszyło uczucie podekscytowania i lęk przed możliwością ujęcia na gorącym uczynku. Augustyn dbał o to, by informacje o eskapadach nie dotarły do matki, jednakże Monika niepokoiła się wiedząc, czego można się spodziewać po ludziach, których towarzystwo upodobał sobie jej syn.

Patrycjusz nie potrafił pomóc Augustynowi. Chrześcijańskie zasady życia i postępowania wciąż przedstawiały dla niego nowość, a dotychczasowe pogańskie zwyczaje były więcej niż naturalne. Trudno było oczekiwać, że zadziwi go fakt, że młodość syna w dużej mierze przypomina jego własne młode lata. Patrycjusz co prawda odnalazł wejście do Kościoła, jednak nie całkiem pojmował przekaz, który słyszał. Jego stopy nie stały jeszcze pewnie na gruncie nauki Chrystusa, by mógł wyciągnąć pomocną dłoń do kogoś innego.

Matka Patrycjusza gasła w oczach; koniec wydawał się niedaleki. Monika oddana była staruszce duszą i ciałem, ta zaś tak bardzo się do niej przywiązała, że czuła się nieszczęśliwa podczas nieobecności Moniki.

Patrycjusz obserwował obie kobiety i nie mógł się nadziwić dobrodziejstwom łaski chrztu. Czy to naprawdę była jego matka, zapytywał siebie, ta łagodna, cierpliwa staruszka, tak uprzejma dla innych i gotowa zrezygnować z wyrażania swej woli? Kiedyś przejawiała gwałtowniejsze usposobienie i upór taki, jak jego własny, niezadowolenie i nieustępliwość we wszystkim, czego nie lubiła, teraz jednak bliższa była Monice niż jemu. I na tym właśnie polegał wpływ Moniki – jej łagodność i cierpliwość udzielały się innym. Przypominała światło słoneczne, które dociera we wszystkie miejsca przynosząc jasność i ciepło. Przykro stwierdzić, ale on sam pozostawał daleko za matką. Mimo iż został katechumenem jego dawny charakter nie raz dawał o sobie znać. Panowanie nad samym sobą okazało się najcięższym zadaniem jakiego kiedykolwiek się podjął i czasem brakowało mu sił do tego stopnia, że miał ochotę zrezygnować. Wtedy właśnie Monika przypominała mu, że z Bożą pomocą nawet to, co najtrudniejsze, staje się możliwe i zachęcała do uklęknięcia i wspólnej modlitwy. Patrycjusz nabierał sił do dalszej walki.

Monika posiadała cudowny dar dodawania ludziom odwagi, co Patrycjusz zauważył już wcześniej. Przypuszczał, iż wynikał on z faktu, że Monika ogromnie współczuła innym i zawsze ich usprawiedliwiała. Zdawała się uważać, tego był pewien, że o ile się wciąż próbowało, porażki nie miały znaczenia i Bóg nie przywiązywał do nich wagi. Myśl ta była niezwykle pocieszająca dla ludzi tak biednych i słabych jak on. Mógł podejmować próby, mimo iż wiedział, że nie zawsze kończyły się dla niego sukcesem.

Patrycjusz z niepokojem myślał o przyszłości Augustyna. Pomimo wysiłków nie zdołał oszczędzić pieniędzy na opłacenie pierwszego roku pobytu syna w Kartaginie. Wcześniej już odkrył, że koszty będą dużo wyższe niż początkowo przypuszczał i nie wiedział w jaki sposób mógłby je pokryć.

W tym właśnie momencie Romanianus, bogaty i wielce szanowany obywatel Tagasty dowiedziawszy się o położeniu swego przyjaciela, sam zaofiarował pomoc i położył przed Patrycjuszem sakiewkę z pieniędzmi. Uczynił to z taktem, który wykluczał odmowę. Augustyn z pewnością rozsławi rodzinne miasto – powiedział Romanianus, a umożliwienie mu kształcenia się było dla niego zaszczytem.

Monika niemal cieszyła się z wyjazdu syna. Augustyn skończył siedemnaście lat. Dawne chłopięce lenistwo ustąpiło miejsca ogromnemu apetytowi na naukę i głodowi wiedzy. Próżniacze życie w domu było dla niego najgorszym rozwiązaniem. Ciężka praca i poszukiwanie mądrości pomogą okiełznać dziką naturę chłopca i poprowadzą z powrotem ku Bogu. W tym teraz pokładała nadzieję, modląc się ze łzami w oczach i prosząc Najwyższego, aby miał w opiece jej syna.

Ale Monika nie znała Kartaginy. Być może ustępowała Rzymowi pod względem rozwoju kultury, za to niemal go przewyższała pod względem zepsucia. Właśnie tu stykały i mieszały się najgorsze przejawy cywilizacji Wschodu i Zachodu. Krwawe walki ludzi i zwierząt, walki gladiatorów, którymi zachwycali się Rzymianie mogli oglądać wszyscy, którzy mieli ochotę przychodzić do kartagińskiego amfiteatru. W jego murach odgrywano przedstawienia, do opisania których brak słów, a które wywoływały zachwyt Rzymian. Zupełnie otwarcie odprawiano też okropne rytuały wschodnich religii.

W szkołach brakowało dyscypliny i porządku. Zamożniejsi uczniowie cieszyli się złą reputacją. Byli to młodzi ludzie zdolni do wszystkiego i dający to poznać wszystkim wokół nich. Znani byli jako „niszczyciele” lub „dręczyciele” ze względu na zwyczaj napadania na szkoły nauczycieli, z których naukami nie zgadzali się, i niszczenia wszystkiego, co napotkali na drodze. Przybyszów traktowali z niebywałą brutalnością, choć wydaje się, że Augustynowi udało się w jakiś sposób uniknąć tej wrogości. Być może pewna dostojność w zachowaniu młodzieńca lub też wspaniałe talenty wywarły na nich tak wielkie wrażenie, przewyższał bowiem wszystkich pod względem inteligencji i szybko dał tego dowód na forum klasy.

Augustyn czerpał garściami wiedzę i wkładał całe serce w zabawę. Chodził do teatru. Jego kochająca zabawę natura wykorzystywała każdą nadarzającą się w życiu okazję, jednak nie mogła zaznać szczęścia. „Boże mój – wołał wiele lat później – jakąż to żółcią w swojej łasce skropiłeś wszystkie te moje przyjemności!” Nie potrafił zapomnieć; a w Tagaście jego matka płacząc modliła się za syna.

Patrycjusz modlił się wraz z nią. Wreszcie zrozumiał. Z każdym dniem szlachetna część jego natury pozostająca dotąd w uśpieniu stawała się mocniejsza i budziła do życia. Z każdym dniem, z pomocą łaski, dusza Patrycjusza otwierała się na duchowość, a Monika przyglądała się tej zmianie z sercem przepełnionym wdzięcznością i miłością. Smutki z przeszłości poszły w niepamięć i pozostała teraźniejsza radość, zjednoczenie u stóp Chrystusa.

Istniał jednak powód do smutku – zdrowie Patrycjusza zaczynało zawodzić. Jego matka dała wcześniej przykład pogodnej chrześcijańskiej śmierci. Odeszła uśmiechnięta trzymając ich ręce w swoich, z imieniem Jezusa Chrystusa na ustach. Piękne modlitwy Kościoła towarzyszyły odchodzącej duszy do bram nowego życia i podążały za nią w wieczność. W świetle tej cudownej nowej wiary wydawało się, że czeka na nich w wiecznym domu.

Szczęście Moniki nie trwało długo, gdyż wszystko wskazywało na to, że Patrycjusz niedługo pójdzie w ślady matki. On sam nie miał złudzeń. Rozmawiał z Moniką o zbliżającej się śmierci i poprosił ją, aby mu pomogła przygotować się do chrztu, który pragnął przyjąć, gdy to tylko będzie możliwe. Zwracał się do niej po wskazówki z ufnością i bezpośredniością dziecka i robił wszystko, co mu poleciła.

Nadszedł dzień chrztu. Po ceremonii Patrycjusz spojrzał na żonę z uśmiechem. Ogarnął go cudowny spokój. Dawne życie i jego bogowie spłynęli z niego wraz z oczyszczającą wodą. Nowe życie było w zasięgu ręki. Raz jeszcze poprosił ją, by wybaczyła mu ból i cierpienie, do których się przyczynił. Poprosił, by się nie smuciła, gdyż rozstaną się zaledwie na chwilę, a potem spotkają na wieczność. Powiedział jej, że była jego aniołem i że jej zawdzięczał obecną radość. Jej miłość i cierpliwość to sprawiły. Pokazała mu piękno dobra i nauczyła je kochać. Podziękował żonie za wszystko czym dla niego była, co zrobiła i czego nauczyła. Łzy Moniki spadły na twarz Patrycjusza. Wsparła go swoim ramieniem, a jej słowa przerywane łkaniem niosły nadzieję i pocieszenie.

U bram do innego świata Monika pożegnała męża. Tym samym jeszcze jedna dusza, którą pozyskała dla Chrystusa odeszła do pełnej chwały wieczności.

cdn.

Frances Alice Forbes

Powyższy tekst jest fragmentem książki Frances Alice Forbes Św. Monika. Ideał matki chrześcijanki.