Rozdział ósmy. Zasiewanie ziarna

Już po kilku dniach zdałem sobie sprawę, jak prawdziwe były słowa wikariusza generalnego, kiedy mówił, że w Ars niewiele jest miłości do Boga. Spośród dwustu trzydzieściorga mieszkających tam ludzi, mniej niż garstka przychodziła na niedzielne Msze święte. Cztery karczmy w wiosce były siedliskami pijaństwa i hazardu. Potem odkryłem, że dzieci i dorośli pospołu przywykli do przeklinania i używania ordynarnego języka i że prawie nikt nie kwapił się, by czcić Dzień Pański, lecz że przy najmniejszej okazji wykonywano ciężkie prace na polu albo w domu.

„Ale ci ludzie nie są tak naprawdę źli”, starałem się pocieszyć sam siebie. „Są tylko nieświadomi. Bądź co bądź, wielu z nich dorastało w czasach rewolucji i przez to nigdy nie uczyło się religii”.

Jednak pod koniec pierwszego tygodnia mojego pobytu w Ars czułem się niemal pokonany. Jakiż ogrom pracy trzeba było wykonać w mojej małej parafii! Na przykład nie było tu szkoły i nawet wśród starszych ludzi mało kto umiał czytać i pisać. Nie było też żadnych lekcji katechizmu dla dzieci. Jeśli zaś chodzi o młodych mężczyzn i kobiety, wydawało się, że interesują ich wyłącznie tańce – hulaszcze imprezy, które ciągnęły się długo nocą i często stawały się okazją do popełniania ciężkiego grzechu. Z pewnością było widać, że poza pięcioma czy sześcioma bogobojnymi rodzinami nikt w Ars nie miał zwyczaju zastanawiać się nad prawdziwą przyczyną, dla której przyszedł na ten świat: a mianowicie poznawaniem, miłowaniem i służeniem Bogu w tym życiu, a potem radowaniem się z Nim na wieki w przyszłym.

„No cóż, po prostu wszystko musi się zmienić”, powiedziałem sobie z naciskiem. „W przeciwnym razie, jak ktokolwiek w tej biednej, małej wiosce może mieć nadzieję na ocalenie swojej duszy?”

Ale jak wszystko mogło się zmienić? Byłem człowiekiem niespełna trzydziestodwuletnim, nieśmiałym, niezdarnym i niemającym prawdziwego doświadczenia w kierowaniu sprawami parafii. Jak mogłem dokonać niemal cudu i sprawić, żeby każdy członek mojej wspólnoty był naprawdę świadom śmierci, Sądu Ostatecznego, Nieba i Piekła? Jak miałem wpoić każdemu z nich, że na tym świecie nie liczy się nic prócz uczenia się, jak ukształtować naszą wolę zgodnie z wolą Boga, tak żebyśmy nie pragnęli już niczego więcej ponad to, na co On pozwala, by przydarzało się nam w każdej chwili każdego dnia? I co mogłem zrobić w sprawie opuszczania Mszy świętej i niepotrzebnej ciężkiej pracy w niedziele? Pijaństwa i hazardu w wioskowych karczmach? Przeklinania i grubiańskiego języka? Hulaszczych i niemoralnych tańców?

„Sam jeden nie mogę dokonać niczego”, stwierdziłem. „Ale może być zupełnie inaczej, jeżeli ofiaruję Ojcu Niebieskiemu modlitwę i wyrzeczenie, jednocząc je z zasługami cierpienia i śmierci Chrystusa na Krzyżu.”

A jakie wyrzeczenia ofiaruję Ojcu Niebieskiemu w zamian za przemianę moich parafian? Ach, jest tyle rzeczy, które mógłbym zrobić! Ale moim zdaniem jedna ofiara przewyższała wszystkie inne. Post. Czyż sam Chrystus nie pościł, tłumacząc później apostołom, jaką cudowną moc ma ta praktyka w niweczeniu diabelskiego wpływu na dusze, zwłaszcza te nawykłe do grzechu nieczystości? Cóż, ja też spróbuję uczynić to cenne umartwienie moim własnym.

„Rozpoczynając od teraz, z każdym dniem będę mniej jadł i pił”, powiedziałem sobie. „Och, Ojcze w Niebiosach! Proszę, pozwól, żeby to wyrzeczenie przysporzyło łask mojej parafii!”

Ale kiedy powiedziałem o poście pani Bibost, oświadczając, że teraz nie będzie musiała zostawać ze mną jako kucharka i gospodyni, nie posiadała się ze zgrozy.

– Zamierzasz pościć codziennie, ojcze?! – zawołała z przerażeniem w głosie. – Ależ ojcze, zabijesz się! Inni księża nie robią tego dla swoich parafian.

– Może i nie. Ale czy robią z nich świętych?

– No cóż…

– Moja droga przyjaciółko, oto wszystko, czego pragnę: uczynić ludzi świętymi tutaj, w tym małym zakątku Francji.

– Tak, ale musi być jakiś inny sposób niż przez cierpienie, ojcze!

Uśmiechnąłem się na widok zatroskanej miny biednej pani Bibost.

– Nie – odpowiedziałem łagodnie. – Jeżeli ludzie w parafii mają kochać Boga, naprawdę Go kochać, to czuwający nad nią księża muszą przygotować grunt, czyniąc pokutę.

Kilka dni później moja niedoszła gospodyni wróciła do Ecully, wygłaszając mroczne przepowiednie. Mówiła, że zamierzam się zabić, mimo że jej dobra przyjaciółka, pani Renard, obiecała, że będzie miała na mnie oko. Post! Może to i dobre dla mnichów i zakonnic, i dla pustelników, ale nie dla zapracowanego, parafialnego księdza. I na pewno narobię sobie licznych wrogów w Ars, jeżeli spróbuję zmieniać miejscowe zwyczaje.

Jedna z obaw pani Bibost wkrótce okazała się słuszna. W Ars pojawiło się wiele urazy, kiedy głosiłem kazania na temat zła, które zakorzeniło się w ludzkich sercach. Zwłaszcza karczmarze poczuli się dotknięci moimi słowami.

– Skoro ojciec Vianney nie lubi picia i hazardu, to w porządku – mówili. – Jest księdzem. Ale dlaczego próbuje zepsuć innym ludziom zabawę, a nam interesy? Czy to właśnie oznacza bycie chrześcijaninem?

Młodzi ludzie zapałali niemal równym oburzeniem jak karczmarze. Chociaż darzyli mnie szacunkiem, bo byłem księdzem, to uznali, że jestem ograniczony i okropnie staroświecki. Chciałem położyć kres ich tańcom na błoniach, a nawet w ich własnych domach, kiedy nadarzało się wesele czy chrzciny albo jakaś inna okazja do świętowania!

– Gdyby nasz nowy proboszcz mógł, to by nas trzymał w kościele przez cały dzień – narzekali. – Jak gdyby w tym coś było zabawnego!

Czułem się zraniony i rozczarowany. Wszystko, co mówiłem o karczmach, było prawdą. Mężczyźni upijali się tam, bluźnili, marnotrawili swoje zarobki i zupełnie zapominali o swoich obowiązkach wobec żon i dzieci. Zaś co do tańców – jak mogłem je zaaprobować, skoro sprawiały, że tak wielu młodych ludzi popadało w ciężki grzech?

„Nie mogę wycofać się z tego, co mówiłem – powiedziałem sobie – i nie zrobię tego. Ale Ojcze Niebieski, och! Proszę, pomóż mi pokazać moim parafianom, że ich kocham, że chcę, by byli naprawdę szczęśliwi, i że jedyne szczęście, jakie się liczy – nieważne, jak trudno w to z początku uwierzyć – to takie, które można znaleźć, stając się świętym!”

Ale kiedy modliłem się i dokonywałem ofiar w intencji przemiany w Ars, pocieszeniem była świadomość, że ta mała wioska nie była zupełnie pozbawiona dobrych chrześcijan. Na przykład, Antoni Mandy i Michał Cinier (pierwszy mer, a drugi radny), byli bogobojnymi ludźmi i moimi przyjaciółmi od samego początku. Prawdziwie pobożna i wykształcona dama, panna Maria Anna des Carets, mieszkała w odziedziczonym po przodkach zamku swojej rodziny na skraju wioski.

– Ojcze, zrobię wszystko, co będę mogła, żeby pomóc ci w twojej pracy – powiedziała mi wkrótce po moim przybyciu. – Tylko jakie masz plany?

Bardzo ochoczo zacząłem je wyłuszczać. Chciałem, żeby ludzie w Ars skupili się na Bogu zamiast na sobie samych. Chciałem, żeby przychodzili na Mszę świętą w każdą niedzielę, nie pracowali na polach ani nie profanowali Dnia Pańskiego pijaństwem i hazardem w karczmach. Chciałem, żeby dzieci były uczone katechizmu. Chciałem, położyć kres przeklinaniu, podobnie jak grzesznym tańcom. I chciałem, żeby powstała szkoła. Chciałem założyć kółko różańcowe dla kobiet i dziewcząt oraz bractwo Najświętszego Sakramentu dla mężczyzn i chłopców. Chciałem odremontować kościół, który był tak biedny i zrujnowany, że aż stał się hańbą, a nawet zagrożeniem.

Panna Maria Anna miała sześćdziesiąt pięć lat, dwa razy tyle co ja. Kiedy tak stałem przed nią, ochoczo przedstawiając jej swoje plany na przyszłość, nie przestawała się uśmiechać i przytakiwać z sympatią.

– Jestem pewna, ojcze, że dokonasz wszystkich tych rzeczy, a nawet więcej. Ale dużym błędem byłoby usiłować zrobić wszystko naraz. A zatem, który z tych planów spróbujesz zrealizować najpierw?

Oczywiście, trudno było dokonać wyboru, ale ostatecznie zdecydowałem się skupić na dzieciach. Tak, zacznę dawać lekcje katechizmu dla chłopców i dziewcząt z Ars. I będą się odbywały nie tylko w sobotę, ale codziennie. Zrobię, co w mojej mocy, żeby sprawić, by ci najmłodsi zrozumieli, że najważniejsza praca, jaka kiedykolwiek czeka ich w tym życiu, to czynić z siebie świętych i miłych Bogu.

W miarę upływu kolejnych miesięcy, lekcje katechizmu okazały się prawdziwym sukcesem. A nawet więcej. Niektórzy ludzie zaczęli praktykować zwyczaj, który bardzo mnie uszczęśliwił. Każdego wieczora, tak przy dobrej, jak i złej pogodzie, przychodzili do kościoła na parafialne, wieczorne modlitwy. Fakt, że większość z nich to starsi mężczyźni i kobiety – młodzi nie zostali jeszcze dotknięci łaską, by przyjąć ten zwyczaj – ale i tak był to dobry początek.

„Jeżeli odprawię trochę więcej pokuty, to pomoże”, pomyślałem. „Coś jeszcze sroższego niż post.”

A co jest jeszcze sroższego niż post? Dobrze wiedziałem, co. To skrócenie albo przerywanie sobie snu i wykorzystywanie tego czasu na modlitwę. To poświęcenie, jak sobie mówiłem, z pewnością zaskarbi dodatkowe łaski dla mojej parafii. A przynajmniej jedno czy dwoje spośród młodych ludzi ujrzy ziemskie przyjemności w prawdziwym świetle, odwróci się od nich z niesmakiem i zacznie odnajdywać radość w sprawach Boskich.

„To będzie warte wszelkiego cierpienia”, stwierdziłem.

A zatem zacząłem skracać sobie sen. Jednak kiedy dobiegał końca mój pierwszy rok w Ars, zdałem sobie sprawę, że cena za uczynienie parafii prawdziwie świętą jest bardzo wysoka. Nie da się jej zapłacić szybko ani łatwo. I jakiż to błąd księdza, który choćby tylko przez chwilę usiłuje zdawać się na własne moce! Powinien raczej nieustannie przypominać sobie o własnej nicości tak samo, jak o nicości tych, za których się modli. Powinien pokazać tę nicość Ojcu Niebieskiemu, a potem błagać – poprzez zasługi Jezusa Chrystusa – żeby ta nicość została wypełniona. A czym? Oczywiście, świętością samego Ojca Niebieskiego!

„Święty jest niczym innym, jak tylko osobą «opróżnioną» ze spraw tego świata, a napełnioną przez Boga”, powiedziałem sobie. „Och, ale ileż czasu potrzeba większości ludziom, żeby zechcieli «opróżnić» się chociażby z samych siebie!”

Mijały dni, a moje serce radowało się, kiedy widziałem, jak moje modlitwy i praca zaczynają przynosić drobne owoce. Święto Bożego Ciała w Ars w roku 1819 było najpiękniejszym, jakie kiedykolwiek widziałem. Wszystkie dzieci były ubrane na biało i pięknie śpiewano. Cała wioska uczestniczyła w Mszy świętej, chociaż niewielu mężczyzn poszło w procesji. Powiadali, że to dobre dla dzieci. Jeżeli chodzi o nich, to czuliby, że zbyt rzucają się w oczy, podążając za księdzem po kościelnym dziedzińcu z zapaloną świecą w dłoni. To tak, jak gdyby ogłaszali swoją pobożność całemu światu. A w rzeczy samej, żadnemu mężczyźnie w Ars nigdy nie zależało, żeby uważano go za pobożnego.

Był jednak starszy człowiek, który nie czuł się zawstydzony, idąc w procesji. To siwowłosy i siwobrody Ludwik Chaffangeon, który wiele miesięcy wcześniej zwrócił moją uwagę z powodu swego zwyczaju częstego zaglądania do miejscowego kościoła, żeby odwiedzić Przenajświętszy Sakrament.

„Wierzę, że to prawdziwie świątobliwa dusza”, mówiłem sobie, przyglądając się, jak staruszek zawsze klęczy nieruchomo w głębi kościoła z oczyma niestrudzenie utkwionymi w tabernakulum. Pewnego dnia moja ciekawość wzięła górę.

– Przyjacielu, a cóż takiego mówisz Naszemu Panu podczas tych swoich długich wizyt? – zapytałem.

Uśmiechając się ospale, stary człowiek popatrzył na mnie, a jego oczy były czyste i ufne jak u małego dziecka.

– Ależ ja nic nie mówię, ojcze.

– Nic nie mówisz?

– Nic. Ja po prostu patrzę sobie na dobrego Boga, a On patrzy na mnie.

Nie wierzyłem własnym uszom. Jaka piękna odpowiedź na moje pytanie! Tylko dusza, która oddała się pokornie i bez reszty Bogu, mogła tak odpowiedzieć.

„Gdyby tylko było tu kilkoro więcej mężczyzn i kobiet takich jak ty, Ludwiku”, pomyślałem tęsknie.

cdn.

Mary Fabyan Windeatt

Powyższy tekst jest fragmentem książki Mary Fabyan Windeatt Św. Proboszcz z Ars.