Rozdział ósmy. Święty na słupie

Gdyby ktoś powiedział Szymonowi, młodemu pasterzowi, który na początku piątego wieku wypasał swe stada w górach Syrii, że z własnej woli spędzi większość życia na słupie i że nawet umrze stojąc na nim, roześmiałby się na pewno z pogardą. Miałby porzucić wędrówki po wzgórzach i nigdy już nie zabawiać się wrzucaniem patyków do rzek, które tak bystro spływały z gór po stopnieniu śniegów? Porzucić zabawy z przyjaciółmi i zimowe wieczory w małym domku, gdzie matka cerowała ubrania, kiedy on siedział bezczynnie i wpatrywał się w ogień? Och, to zupełny absurd! Prędzej zostanie żołnierzem, albo przyłączy się do kupieckich karawan, które wędrowały do Persji czy Indii i przywoziły stamtąd wspaniałe rzeczy, które widział jego ojciec, ale których oczywiście nigdy nie zdobył na własność. Tak, mógłby zrobić coś takiego, ale stać na słupie? Tymczasem czekało go w życiu właśnie to, nic innego.

Chcecie wiedzieć, jak do tego doszło? No cóż, opowiem wam o tym.

Rodzice Szymona byli chrześcijanami, jak większość ich sąsiadów. Ponieważ byli strasznie biedni, uradowali się bardzo, kiedy jeden z sąsiadów zaproponował chłopcu posadę pasterza. Szymon również był zachwycony, a gdy tylko otrzymał pierwszą wypłatę poczuł się mężczyzną i pospieszył z dumą do domu, żeby przekazać pieniądze matce. Bardzo dbał o owce, pilnował, żeby nie zbliżały się do brzegów wąwozów, skąd mogły spaść i połamać nogi, bagien, na których mogły uszkodzić sobie kopytka i kolczastych krzewów, w które mogły się zaplątać. Wypasał je na soczystej trawie porastającej górskie, pełne kwiatów łąki. Wkrótce sąsiad doszedł do wniosku, że nigdy jeszcze nie miał takiego dobrego pasterza i postanowił, że kiedy chłopiec dorośnie, da mu pracę w swoim gospodarstwie.

W ten sposób minęło lato i jesień, a kiedy zbliżała się zima, owce spędzono na niższe pastwiska i pasły się teraz na polach w pobliżu domu Szymona. Potem spadł śnieg i to tak obfity, że stado musiało pozostać w zagrodzie, strzeżone pilnie przed wilkami, które głód zmusił do zejścia z gór. Szymon miał wówczas wolne i mógł robić co zechciał. Brzmi to, rzecz jasna, bardzo przyjemnie, ale okazało się, że kiedy już skończył pomagać swej matce, nie bardzo wiedział czym ma się zająć. Wychodził z domu, ale nikogo nie spotykał, ani nie słyszał nic ciekawego – nic, oprócz dzwonów kościoła. O, to był dobry pomysł! Dlaczego nie miałby iść do kościoła? Przynajmniej będzie mu tam ciepło i zabije jakoś czas.

Brnął więc przez śnieg, aż dotarł do kościoła i stanął w kącie, niedaleko ambony – bo widzicie, w greckim kościele albo się stoi, albo klęczy.

Zapewne z początku nie słuchał uważnie. Pewnie błądził myślami daleko, jak to się często zdarza dzieciom – jak również dorosłym – i patrzył tylko bezmyślnie na księdza, który był starym przyjacielem jego ojca i czytał właśnie Kazanie na Górze.

– Błogosławieni, którzy się smucą, albowiem oni będą pocieszeni. Błogosławieni czystego serca, albowiem oni Boga oglądać będą.

A kiedy Szymon usłyszał te słowa, wydało mu się nagle, że coś się w nim budzi. Znikły gdzieś zbroje rycerzy i wizje karawan wielbłądów przemierzających syryjską pustynię. Nie pragnął już rzeczy tego świata, a gdy kazanie dobiegło końca, otrząsnął się, jakby chciał zdobyć pewność, że nie śpi i ruszył za księdzem do zakrystii. Tu pokłoniwszy się zapytał, jak mógłby oczyścić swoje serce i pewnego dnia oglądać Boga.

– Wstąp do zakonu, mój synu, gdyż tam odetniesz się od świata – odparł ksiądz. – A jeśli poświęcisz wiele lat na posty i modły, znikną stopniowo wszelkie złe pokusy, a twoje serce stanie się czyste.

Szymon pokłonił się raz jeszcze i odszedł powoli, nie bardzo wiedząc dokąd zmierza. Chciał przemyśleć radę, jakiej udzielił mu ksiądz, ponieważ, choć był jeszcze chłopcem, czuł, że podejmuje decyzję o całym swoim życiu. Co było słuszniejsze, posłuchać księdza, czy zostać w domu i pracować dla rodziców? Nie czuł się na siłach podjąć samodzielnie tak trudnej decyzji, a kiedy w pewnej chwili rozejrzał się wokoło, stwierdził, że przeszedł już kawał drogi i znajduje się w pobliżu małego kościółka w sąsiedniej wiosce. Przyspieszył kroku i wszedł do świątyni, po czym padł na kolana i zaczął się modlić o wskazówkę, co powinien uczynić.

Potem wrócił do domu, ale nie powiedział bliskim nic o tym, co mu się przydarzyło. Matka zauważyła jednak, że wydaje się bardzo zmęczony i posłała go wcześnie do łóżka.

Szymon wkrótce zasnął i śniło mu się, że kopie dół pod fundamenty domu. A gdy tak się trudził, nagle jakiś głos przemówił do niego w te słowa: „Kop głębiej, kop śmiało, gdyż dół nie jest dość głęboki”. Kopał więc i kopał z całych sił, a głos jeszcze trzykrotnie nakazał mu kopać dalej, aż wreszcie oznajmił:

– Dość, wznieś teraz budowlę, a przekonasz się, że łatwo będzie ją budować, bowiem pokonałeś samego siebie.

Wtedy Szymon obudził się. Potem długo leżał w łóżku nie śpiąc, tylko rozważając, jakie było znaczenie tego snu – gdyż był pewien, że miał on znaczenie. W końcu objaśnił go sobie w ten sposób, że póki nie zdoła wykorzenić ze swego umysłu wszystkich złych i światowych rzeczy, nie zdoła zbudować nic, co oparłoby się pokusie. Miał teraz pewność, że otrzymał znak i że to ksiądz miał rację, ubrał się więc i cicho wymknął się z domu do klasztoru.

Kiedy pukał do drzwi był tak zdyszany z pośpiechu, że ledwie mógł mówić. Do środka wpuścił go jeden z mnichów, a kiedy opowiedział swoją historię, przyjęto go na, jak to się nazywało, okres próbny, trwający kilka tygodni, aby mnisi mogli ocenić, czy nadaje się do życia w zakonie. Ale choć obserwowali go wnikliwie, nie znaleźli w nim nic, co nakazywałoby go odrzucić. Szymon przez kilka dni pościł, aż mnisi dziwili się, że ktoś, kto jeszcze nie wyrósł do końca, może aż tak długo obywać się bez jedzenia i tyle godzin spędzać na kolanach. Uczył się też psalmów, aż wreszcie potrafił je recytować nie popełniając żadnych błędów, w końcu więc oznajmiono mu, że został przyjęty na mnicha, a ta wiadomość bardzo go uradowała.

Szymon mieszkał w klasztorze dwa lata, aż wreszcie, pewnego wieczora, kiedy mnisi udali się do kaplicy, poprosił przełożonego o rozmowę w jego celi. Kiedy zostali sami, wyznał jak bardzo pragnie iść za przykładem świętych pustelników i udać się na pustynię, gdzie nic nie będzie go odrywać od modlitwy, gdyż ta sprawa dręczyła go najbardziej odkąd wstąpił do klasztoru. Tylko w ten sposób będzie mógł „oczyścić swoje serce”, powiedział. Kiedy tu przybył, sądził, że łatwo mu będzie pozbyć się pokus – równie łatwo jak obiecywał to jego sen – ale odkrył, że wcale tak nie jest. Sądził jednak, że na pustyni na pewno odnajdzie spokój. Tu spojrzał z nadzieją na przełożonego, gdyż był młody i nie wiedział jeszcze, że nasze pokusy wędrują za nami wszędzie, gdziekolwiek się udamy. Przełożony był mądrzejszy w tym względzie, ale rozumiał, że Szymon musi samodzielnie odkryć tę prawdę i że lepiej mu w tym nie przeszkadzać.

Kilka dni później Szymon pożegnał się z mnichami – a być może również z rodzicami – i zamieszkał na górze Koryfeusz, w odległym klasztorze, w którym opatem był niejaki Heliodorus. Tu, na własne życzenie, zajął najniższe miejsce wśród zakonników, pracując jak zwykły sługa i jedząc tylko tyle, by przeżyć, ponieważ pościł tak samo długo i często jak zawsze, a część jedzenia, jakie otrzymywał, przeznaczał dla biednych. Ponadto biczował się tak mocno, aż opat zaczął się obawiać, że w końcu sam się zabije i po wielu napomnieniach odesłał go wreszcie z klasztoru, ponieważ uznał, że nie może odpowiadać za jego życie.

Po pewnym czasie brat Szymon wrócił do klasztoru, ale kiedy minęło kilka miesięcy znowu zrobił się niespokojny i odszedł na inną górę, gdzie zbudował sobie małą kamienną chatkę, w której zamieszkał całkiem sam i gdzie mógł robić to, co chciał. Wkrótce post stał się dla niego regułą, a jedzenie wyjątkiem, a pod koniec trzech spędzonych tam lat przysięgał, że stał się tak silny, że mógłby przez cały dzień stać, a potem nie spać prawie całą noc. Wtedy opuścił swą chatę i wszedł na sam szczyt góry, wlokąc za sobą długi na dziewięć metrów łańcuch.

– Co brat Szymon zamierza z nim zrobić? – zastanawiali się ludzie, których spotkał po drodze, ale on, nawet jeśli ich zauważył, nie zwracał na nich uwagi, tak bardzo pochłaniało go to, co zamierzał zrobić.

Na szczycie góry znajdowała się płaska grań, dokładnie taka, jakiej szukał Szymon. Dużo czasu zajęło mu zbieranie kamieni, gdyż często musiał je tu przynosić ze znacznych odległości, aż wreszcie uznał, że ma ich dość do swoich celów. Wówczas z zadowolonym uśmiechem popatrzył na dwa stosy, które usypał.

– Teraz rozpocznę – stwierdził i zaczął budować nierówną ścianę wokół zamkniętej, zielonej przestrzeni. Gdy skończył, plecy miał całe obolałe, a ręce pokryte pęcherzami, ale nie przejął się tym, tylko wziąwszy łańcuch, obwiązał się nim w pasie, a oba końce przyczepił do muru, przyciskając wielkimi kamieniami, dość ciężkimi, by je utrzymać na miejscu.

Uznał bowiem, że jeśli odetnie się w ten sposób od ludzi i wszelkich przyjemności życia, zbliży się do Boga i doskonałości, a podobnie jak on myśleli wszyscy inni. Sława jego świątobliwości sięgała daleko, aż do północnej Syrii i Azji Mniejszej, a pielgrzymi zdążający do Jerozolimy zbaczali z drogi, by otrzymać jego błogosławieństwo. Jednym z pierwszych jego gości był biskup Antiochii, na którym wielkie wrażenie uczynił widok młodzieńca o dzikim wejrzeniu i długich skołtunionych włosach. Szymon oczywiście był bardzo brudny, gdyż myły go wyłącznie deszcze – ale w tych czasach uważano, że brud jest niezbędny, aby prowadzić świątobliwe życie. Był również bardzo chudy, ponieważ żywił się jedynie odrobiną chleba i kilkoma kroplami koziego mleka, które przynosił mu codziennie pasterz mieszkający po drugiej stronie góry, niemniej jego twarz promieniała radością, gdy opowiadał biskupowi o swoim poprzednim życiu i o tym, jak bardzo tęsknił za samotnością, aby stać się człowiekiem świętym. Jego gość okazał wielkie zainteresowanie. Widział wcześniej wielu pustelników, ale byli to po prostu ludzie, którzy mieszkali samotnie, na pustyni, z których żaden nie umartwiał swego ciała w taki sposób jak brat Szymon. W opinii biskupa brakowało mu tylko jednej rzeczy, dlatego, nim się z nim pożegnał, powiedział:

– Przykułeś się jak widzę łańcuchem do muru. Po co to uczyniłeś? Tylko dzikie bestie wymagają łańcuchów, aby nie uciekły do puszczy, a ty wszak pozostajesz tutaj z własnej woli. Czy to nie wystarcza?

– Masz rację – odparł Szymon. – Nie pomyślałem o tym – i poprosił biskupa o przysłanie kogoś z wioski, położonej u podnóża góry, by uwolnił go z łańcuchów. Wówczas będzie tu mógł pozostać niekrępowany niczym prócz ślubów, jakie złożył Bogu.

W miarę upływu czasu przychodziło do niego coraz więcej ludzi. Niektórzy mieli nadzieję, że ich uleczy, za pomocą dotyku lub modlitwy, z chorób, które ich dręczyły. Inni siadali na murze i zwierzali mu się ze swoich kłopotów prosząc o radę, a jeśli jej udzielił, zawsze przestrzegali jej ściśle, sądząc, że pochodziła od samego Boga. Z początku Szymon był zadowolony z tych wizyt, ale wkrótce zaczęły go męczyć. Chciał, by się trzymali z dala od niego, a tymczasem oni coraz bardziej napierali. To wtedy wpadł na pomysł zbudowania kolumny, bo stojąc na niej znajdowałby się ponad ich głowami. I dzięki niej zyskał sobie znany przydomek – Słupnik.

Jego pierwsza kolumna miała dwa i pół metra wysokości a na jej szczycie znajdowała się platforma o przekątnej zaledwie jednego metra, więc nawet gdyby chciał, nie mógłby się tam położyć. Wszyscy wierzyli szczerze, a pierwszy sam Szymon, że nigdy nawet nie siadał i spał stojąc. No cóż, bez wątpienia po pewnym czasie na pewno potrafił lepiej utrzymywać równowagę niż większość ludzi, ale z drugiej strony wiadomo przecież, że ludzie, którzy prawie nie jedzą i nie śpią, wpadają w dziwny stan umysłu i wymyślają wiele rzeczy, które nie są zgodne z prawdą.

Jednakże Szymon zadowolony był z życia, jakie dla siebie wybrał i nigdy ani przez chwilę nie sądził, że mógłby służyć Bogu lepiej w inny sposób.

Wiemy, jak upływał mu czas, dzięki historii spisanej przez Teodoreta, jednego z najbardziej oddanych wielbicieli. Wieczorami Szymon rozpoczynał modły, które trwały nieprzerwanie przez całą noc aż do południa następnego dnia. Pewnego razu u stóp kolumny usiadł pełen oddania i zachwytu człowiek i wbił wzrok w Szymona, który, nawet jeśli go widział, w ogóle nie zwracał na niego uwagi. Otóż ten obserwator, nim zmęczył się liczeniem, a może zasnął, naliczył, że święty podczas modłów wykonał tysiąc dwieście czterdzieści cztery ukłony – zapewne noc była księżycowa, skoro mógł je policzyć. Kiedy Szymon kończył modlitwy, wygłaszał kazania do tłumów zebranych u stóp kolumny i dyskutował o wierze z ludźmi wyznającymi inne religie lub z heretykami.

Wygłaszał również proroctwa i ostrzegał o nieszczęściach, które spadną jako kara za grzechy, a biskupi i królowie, którzy przybywali do niego z daleka zapytać o radę, odjeżdżali ze zwieszonymi głowami i wstydem w sercach, kiedy oskarżał ich o występki, które znali tylko oni sami.

Jednak nawet człowieka stojącego na słupie dręczyły pokusy. Tym starożytnym pustelnikom, zapewne bardziej niż innym ludziom, dokuczała szczególnie jedna z nich – przekonanie, że są bardziej święci niż inni, ponieważ ich życie jest bardziej ponure. Takie mniemanie było dość naturalne, skoro wykonywano ich każde, nawet najdrobniejsze, polecenie, a ich nagany przyjmowali nawet ci, którzy mieli prawo życia i śmierci wobec swych poddanych. Bo przecież nawet pogański Varanes, król Persji, przesłał swoje insygnia władzy Świętemu stojącemu na słupie, który w tym okresie miał już jedenaście metrów wysokości. Ale, przynajmniej według Teodoreta, Szymon szybko pojął, że przekonanie o własnej nieomylności jest grzechem i równie szybko spadła na niego kara za taką pychę.

– Nie jestem taki, jak inni ludzie – powtarzał sobie dumnie, a kiedy rozważał, jak umrze, doszedł do wniosku, że jego śmierć też będzie odmienna niż innych ludzi, a nawet innych pustelników.

Pewnego dnia, kiedy pielgrzymi odeszli i został całkiem sam, nagle zdało mu się, że zjawił się przed nim rydwan. Ta wizja była tak realna, a Święty tak mocno przekonany, że gdy śmierć nadejdzie, przybierze dla niego niezwykły kształt, że uniósł nogę, żeby do niego wsiąść. Jednak kiedy to czynił, przeżegnał się znakiem krzyża, a wówczas rydwan zniknął. Niemniej Święty nie opuścił kończyny i przez cały rok stał na słupie na jednej nodze, własnym przykładem ostrzegając innych jak zabójczym grzechem jest pycha.

Pustelnicy, którzy zamieszkiwali okoliczną pustynię, bynajmniej nie podziwiali Świętego na słupie tak mocno, jak liczni uczniowie, którzy przybywali tłumnie, by go zobaczyć i wysłuchać. Choć różnie określali swoje uczucia, tak naprawdę byli po prostu zazdrośni o jego sławę i uważali, że wcale nie jest bardziej święty niż oni. Dlatego umówili się ze sobą na spotkanie i dyskutowali zażarcie, w jaki sposób najlepiej zdemaskować Szymona i pokazać światu, że w istocie jest oszustem. Oczywiście wiedzieli, że nikt nie uwierzy im na słowo, dlatego postanowili zastawić pułapkę, w którą Szymon sam wpadnie, a coś takiego niełatwo przecież wymyślić. Jedni proponowali jedno, drudzy drugie, ale ciągle ktoś był przeciw. Wreszcie, po długich rozważaniach, podniósł się pewien bardzo stary pustelnik i powiedział:

– Bracia, wiem co należy zrobić. Niech dwóch czy trzech spośród nas uda się na górę i nakaże Szymonowi zejść ze słupa. Jeśli okaże posłuszeństwo, uznamy, że nie jest oszustem, ale jeśli odmówi… – tu urwał, a inni pustelnicy pokiwali głowami, przyznając mu rację, bo byli pewni, że Szymon ich nie usłucha.

I tak, o wschodzie słońca, trzej wybrani pustelnicy wyruszyli w drogę. Zajęła im ona dużo czasu, ponieważ przez wiele lat prawie nie opuszczali swoich jaskiń, więc ich nogi zesztywniały, a stopy łatwo się męczyły. Pocieszali się jednak myślą, że czas nie ma znaczenia, ponieważ kiedy przybędą na miejsce, Szymon na pewno będzie dalej stał na swoim słupie i bez problemu przekażą mu wiadomość. Nie było więc powodu do pośpiechu.

Pewnego upalnego dnia, kiedy Święty stał na słupie i wygłaszał kazanie do tłumu chyba nawet większego niż zwykle, na miejsce przybyli nasi trzej pustelnicy, jeszcze bardziej brudni i obdarci, niż leżało w zwyczaju. Zatrzymali się niedaleko słupa czekając na koniec kazania, chcąc oznajmić, co mieli do oznajmienia, nim ludzie rozejdą się do domów – bardzo im na tym zależało. Oczywiście cały czas zapewniali jeden drugiego – i siebie samych – że pragną tylko, by wierni poznali prawdę, ale ich pełne triumfu miny świadczyły o czymś zupełnie innym. No bo jakże to tak, zrezygnować z tej wiary, która błyszczała w setkach wpatrzonych w świętego człowieka oczu i podziwu, który przepełniał serca zebranych, przyznać się wobec wszystkich, że jest się zwykłym śmiertelnikiem, jak inni ludzie, porzucić słup, na którym trwało się niczym latarnia morska i zmieszać się z tłumem, nad którym posiada się taką władzę? Czy Szymona stać na coś podobnego? Choć pustelnicy, z racji swojego odosobnienia, nie znali ludzi, ich osąd był właściwy w tym względzie. Minuty do końca kazania wlokły im się w nieskończoność. Wreszcie, szepcząc do siebie, że już czas, trzej pustelnicy przepchnęli się naprzód i weszli na mały wzgórek, aby wszyscy mogli ich dobrze widzieć.

– Szymonie, przysłali nas pustelnicy, którzy mieszkają na pustyni, abyśmy ci polecili zejść ze słupa na ziemię i stać się jednym z nas – wykrzyknęli, po czym zamilkli, a z nimi i tłum, wstrzymując oddech.

– A czyż stoję tu dla własnej chwały? Oczywiście, że zejdę. Niech ktoś przyniesie mi drabinę – oto słowa jakie padły ze słupa. Tłum westchnął głęboko, a pustelnicy popatrzyli po sobie. Nie takiej odpowiedzi się spodziewali. Okazało się, że ten człowiek nie był oszustem, tylko prawdziwym sługą Bożym. Albo był od nich silniejszy – pomyśleli, ponieważ zazdrość i podejrzliwość wyjątkowo trudno pokonać. Niemniej w każdym przypadku to Szymon był górą, dlatego z westchnieniem rzekli:

– Nie, wystarczy. Zostań na słupie i nauczaj dalej.

Wieści o tym wydarzeniu rozeszły się szeroko, a Szymon zyskał sobie jeszcze większy szacunek. Doświadczał też wizji, nadchodzących nieszczęść, dzięki którym mógł ostrzegać i królów i lud, by żałowali za grzechy póki jest jeszcze czas. Czasami wierni go słuchali, a wtedy grożąca im kara pozostawała w zawieszeniu. Ale dużo częściej stwierdzali tylko, jakie to cudowne są jego słowa i jak okropne grzechy, o których mówi.

Weźmy na przykład rózgę, którą widział w nocy zawieszoną nad Ziemią, która wedle jego słów miała zwiastować głód i zarazę. Czemu opisywał ją tak pięknie, że wszystkim się zdawało, iż sami ją widzą? Samo ostrzeżenie padło niestety w próżnię, a o kazaniu zapomniano, aż dwa lata później spadła na kraj zaraza, którą przepowiadał.

Innego razu przepowiedział, że koniki polne, liczne niczym biblijna szarańcza w Egipcie, zakryją oblicze całej krainy, ale że pożrą jedynie trawę na polach, pozostawiając nietknięte pożywienie ludzi. Zaledwie piętnaście dni później powietrze zrobiło się czarne od koników polnych, a ludzie siedzieli w domach trzęsąc się ze strachu. Wreszcie zerwał się mocny wiatr i przegnał owady, i tylko naga ziemia w miejscu, gdzie niegdyś rosła trawa, wskazywała drogę ich przejścia.

Od tamtej pory, aż do śmierci, Święty dzielił swoje życie pomiędzy kazania i modlitwę, a ludzie nigdy nie mieli dość słuchania jego słów. Nadszedł jednak czas, kiedy zauważyli, że mały koszyk, który Szymon spuszczał codziennie na ziemię, aby wypełnili go jedzeniem, często pozostawał na dole przez wiele godzin, a choć Święty wygłaszał kazania jak dawniej, jego głos stał się słabszy, a czasami zapominał, co chciał powiedzieć.

– Niedługo przybędzie po niego rydwan śmierci – szeptali do siebie, pamiętając dawną opowieść. Kilka dni później (5 stycznia 459 roku) Szymon umarł na ich oczach, nadal stojąc na słupie.

Kiedy rozeszła się wieść o tym, wybuchł ogromny płacz wokół słupa, a słychać go było, jak powiadali, na dziesięć kilometrów wokoło. Jego ciało zabrano do Antiochii i tam pochowano, natomiast w miejscu, gdzie stał słup, zbudowano na jego pamiątkę kościół.

Andrew i Lenora Lang

Powyższy tekst jest fragmentem książki Andrew i Lenory Langów Święci znani i nieznani.